REKLAMA

Białołęka

lokalne osobowości »

 

Pięć lat bez Tomka Służewskiego

  25 kwietnia 2016

alt='Pięć lat bez Tomka Służewskiego'
Tomasz Służewski (1 listopada 1968 - 25 kwietnia 2011), fot. archiwum BOK

Pięć lat to niewiele. A jednak mam poczucie pustki jeszcze większej niż w kwietniu 2011 roku. Brakuje fermentu intelektualnego, brakuje "środowiska", które skupiał wokół siebie, brakuje zdystansowanej wrażliwości i nieprzeciętnej wizji, brakuje emocjonalnego, fantazyjnego stosunku do spraw kultury.

REKLAMA

Tomasz Służewski był nie tylko dyrektorem ośrodka kultury. Zabrzmi to patetycznie, ale coraz bardziej dociera do mojej świadomości przekonanie, że straciliśmy mentora. Niemal wszyscy ludzie, którzy otarli się o BOK - najpierw ten przy Modlińskiej 197, a później przy Van Gogha 1 - zostawali na dłużej. Wracali, choć nie mieli żadnego interesu. Odwiedzali, wpadali, mailowali, telefonowali. Przyciągała rozmowa. Po prostu ze Służewskim świetnie się rozmawiało o sztuce, o życiu i wielkiej polityce małych ludzi...

Na przykład rada programowa ośrodka, która skupiła z Jego inspiracji niemal wszystkich ówczesnych aktywistów i społeczników, była nie tylko sposobem kreowania i wspierania białołęckiej polityki kulturalnej, ale i swoistym klubem dyskusyjnym. Kiedy ostatnio przypadkiem spotkałem nocą na ulicy Krzysztofa Madeja, już w pierwszych słowach naszej rozmowy potwierdził moje odczucia. Też mu tego brakuje.

A Służewski przewodził. Kreował. Inspirował. Można się było z Nim nie zgadzać. Można było nie rozumieć Jego uporu, poglądów i stylu. Sam przecież dosadnie mówił, że organizacja BOK pod Jego wodzą przypomina... burdel.

Ale ten burdel świetnie spełniał swoją rolę i był ceniony. Zresztą po pięciu latach widać z jeszcze większą ostrością niż kiedyś, że Tomasz Służewski - na tle innych warszawskich ośrodków kultury - stworzył coś awangardowego i unikatowego. Nie tylko artystycznie, ale także - a może przede wszystkim - w wymiarze animacji i edukacji kulturalnej. To, co teraz wcielamy mozolnie w życie - a co nazywa się Warszawskim Programem Edukacji Kulturalnej i co dojrzewa pod znakomitym okiem Anny Michalak - On czuł i widział kilka lat temu. Po latach wydaje mi się, że myśmy - rada programowa, społecznicy, radni - bardzo często w ogóle Go nie rozumieli. Służewski przewodził. Kreował. Inspirował. Można się było z Nim nie zgadzać. Można było nie rozumieć Jego uporu, poglądów i stylu. Sam przecież dosadnie mówił, że organizacja BOK pod Jego wodzą przypomina... burdel.

Ciekawy jestem, jak Tomasz Służewski zareagowałby na ostatnie dzielnicowe polityczne zawirowania. Te wszystkie podwójne sesje, kuluarowe zarządy, chorągiewkowe zmiany poglądów, wzajemne oskarżania się i odsądzania od czci i wiary... A wszystko pod hasłami "razem", "dla dobra", "solidarnie" i "demokratycznie". On - konserwatywny liberał, bezbłędny ironista, subtelny krytyk, wrażliwy i intuicyjny recenzent.

Oczyma wyobraźni widzę Jego pobłażliwy uśmiech. Nie słyszę słów. Bo myśli Tomasza Służewskiego zawsze były niebanalne i autorskie do bólu. Nie sposób ich podrobić. Może On właśnie najszybciej podałby receptę na miałkość tej naszej białołęckiej codzienności?

Umiał doradzać, umiał celnie diagnozować, umiał subtelnie zachęcać do budowania mostów. Aktywiści pełni pomysłów wychodzili podbudowani, ale i odpowiednio ukierunkowani. Choć pewnie większość nie zdawała sobie sprawy, jak owe autorskie, do bólu oryginalne i rewolucyjne pomysły w trakcie tej rozmowy ewoluowały w kierunku realności.

To były rozmowy egzystencjalne. Nawet wtedy, gdy dotyczyły koncertu, wernisażu czy warsztatów dla młodzieży. Brakuje mi ich. Brakuje tego szaleńczego oderwania od prozy życia i wejścia w sferę marzeń. Bo u Tomasza w gabinecie tak właśnie bywało. Często zdarzały się momenty wzajemnego rozmarzania się. Wbrew logice finansów, wbrew realiom, wbrew istniejącym koalicjom. Z tych marzeń rodziły się konkrety. Najpierw mierzył siły na zamiary, aby w finalnym momencie zamienić się w racjonalnego menadżera. I to się sprawdzało. Marzenia potrafił przekuwać na konkret. Rzadka umiejętność w świecie niezrealizowanych fantastów i wszechwiedzących oportunistów.

Kilka dni przed swoją śmiercią zwierzył mi się, że po tylu latach spędzonych z różnymi ekipami w ratuszu męczą go nieustanne próby wikłania Jego i BOK-u w układy i zależności. Z perspektywy czasu widzę, że potrafił świetnie łączyć przeciwieństwa. I jak magnes przyciągał odległe wierzchołki.

Zdaje się, że wówczas dojrzewał do potrzeby spokoju. I go otrzymał...

A my musimy jeszcze trochę dorosnąć...

Cieszę się, że znowu w gabinecie dyrektorskim przy van Gogha pojawiła się osoba, która słucha. Karolina Adelt-Paprocka chętnie słucha pomysłów, których Jej Poprzednik nie zdążył wcielić w życie. Tomasz Służewski lubił piękne kobiety. Myślę, że gdzieś w zaświatach trzyma za Karolinę kciuki.

A sam odpoczywa i ma wreszcie szansę skupić się na tym, co dla Niego było najważniejsze...

Bartłomiej Włodkowski

Kobiety w teatrze Tomasza

Tomasza Służewskiego wszyscy pamiętamy jako miłośnika teatru. Teatr to była dla niego świątynia i miał swoje zasady wobec niej. Jednocześnie wspominam go również jako prawdziwego gentelmana i adoratora kobiet. I to właśnie w teatrze nieraz został trafiony strzałą Kupidyna, w sposób uroczy tracąc dla wybranki serca głowę.

W życiu Tomka miłość do teatru i kobiet nieraz sprzęgały się ze sobą... On sam zresztą nie ukrywał faktu, że przed wielu laty, do teatru ściągnęła go właśnie miłość do koleżanki. Potem historia nieraz zataczała koło.

Pamiętam, że któregoś razu dla kobiety gotów był naciągnąć nieco swe wartości teatralne - a mianowicie zdecydował się wprowadzić na scenę... psa. Nowo przyjęta do zespołu aktorka, pod której wrażeniem był Tomasz, okazała się bowiem miłośniczką i trenerką psów, która miała wyraźną ochotę na debiut swego pupila na deskach. Koncept więc był taki, że miała pojawić się na scenie u boku okazałego wilczura, na dodatek w kluczowej roli skrojonej nominalnie na mężczyznę. Koncepcja wywołała niemałe poruszenie w zespole - pomysł wprawdzie nietuzinkowy i spektakularny, ale zgoła ryzykowny. Wiem też, że dla Tomka nie była to wygodna sytuacja, gdyż nie pałał wielką miłością do psów, lub mówiąc wprost - zwyczajnie za nimi nie przepadał. Na dodatek spektakl, w którym ów eksperyment miał się ziścić był najważniejszym przedsięwzięciem teatralnym jego życia.

Projekt nie doszedł do skutku, w dużej mierze z powodów prozaicznych. Relacja między nimi - jak to bywa w życiu - trochę się pokomplikowała, aktorka odeszła z teatru i nie zagrała tej roli. Teraz to wspominam z uśmiechem, ale po latach nasuwa mi się refleksja, że może szkoda... Żeńska wersja Wolanda w asyście psa - no... tego w teatrze jeszcze nie było. W ten sposób spektakl mógł się stać prawdziwą legendą sceny...

Pomysł na kreację został połowicznie zrealizowany i to z sukcesem. W drugiej odsłonie "Mistrza i Małgorzaty" w rolę Wolanda wcieliła się również kobieta, której i bez pomocy psa udało się to znakomicie.

Aneta Muczyń

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Jak Tomek o Lenina walczył...

Dwadzieścia lat znajomości przerwanej tak nieoczekiwanie w 2011 r. przypomina mi się teraz w zatrzymanych kadrach: wyjścia do teatrów, praca nad przedstawieniami kończąca się nad ranem, spory, kłótnie, nieporozumienia, pojednawcze gesty, przeprosiny, miłe wieczory w knajpach czy na wspólnych teatralnych imprezach, żarty, rozmowy o sztuce, życiu, kobietach, próby do nowych sztuk, znowu spory. Jakże mi tego brakuje.

Natknąwszy się wśród teatralnych rekwizytów na dwunasty tom dzieł wszystkich Lenina w skórzanej oprawie, przypominam sobie bardzo starą anegdotę. W drugiej połowie 1989 r. dowiedzieliśmy się, że Akademia Nauk Społecznych wyprzedaje swój księgozbiór. Opasłe i dobrze oprawione tomy klasyków marksizmu doskonale nadawały się do scenografii. Ja zabrałem wielki plecak i walizkę, Tomek małą, ale bardzo elegancką torbę podróżną i udaliśmy się do kuźni partyjnych kadr. Niestety nasz zapał szybko ostudzono - byle komu i to z ulicy, do tego bez pisma z pieczątką z zakładu pracy czy innej instytucji, to oni książek nie sprzedadzą. Stalibyśmy na straconej pozycji, gdyby nie przytomność umysłu Tomka i jego poświęcenie dla sprawy. Odpowiedział, że jako uczniowie szkoły imienia Ludwika Waryńskiego, założyciela partii Proletariat, nie jesteśmy byle kim i co roku jeździliśmy w ramach szkolnych obchodów rocznic jego śmierci na stoki Cytadeli z wieńcem. Zdanie to wypowiedział tak poważnie, z takim przekonaniem, że ja - znając jego solidarnościowe sympatie oraz pamiętając, że ten wolny od nauki w naszym liceum dzień, zazwyczaj spędzaliśmy w kinie - omal nie wybuchnąłem śmiechem. O dziwo pomogło, towarzysze byli chyba pod wrażeniem naszej postawy i pozwolili wziąć tyle książek, ile uniesiemy i to za darmo! Wróciliśmy zadowoleni i ucieszeni, że jeszcze raz zmyliliśmy czujność dawnej władzy, no i oczywiście objuczeni (głównie ja) dziesiątkami woluminów, które służą w przedstawieniach do dziś.

Dominik Wendołowski

 

REKLAMA

Czytaj na ten temat

Komentarze

Ten artykuł nie ma jeszcze żadnych komentarzy. Twój może być pierwszy...

REKLAMA

Najnowsze informacje na TuBiałołęka

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Najchętniej czytane na TuBiałołęka

Misz@masz

Artykuły sponsorowane

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

Wstąp do księgarni

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe