Święta narodowe powinno się obchodzić z rodziną, na piknikach, imprezach artystycznych, odwiedzając muzea i miejsca pamięci, a jeśli na ulicy - to oglądając defiladę żołnierzy lub dziewcząt - mażoretek. Tak właśnie, podobnie jak w latach poprzednich, miałem zamiar spędzić 11 listopada - ale tym razem zdecydowałem inaczej. Wziąłem udział w prezydenckim marszu "Razem dla Niepodległej".
Dołożyłem swoją małą cegiełkę do tworzenia wizerunku nowoczesnej, przyjaznej i optymistycznej Polski, w której potrafią ze sobą współpracować ludzie o różnych poglądach politycznych, światopoglądzie czy pochodzeniu etnicznym. Niedaleko od naszego marszu szedł inny marsz, którego uczestnicy na swoich transparentach i w hasłach wieszali przeciwników politycznych, lżyli prezydenta i premiera, dzielili Polaków na "katolików i Polaków prawdziwych" oraz na całą, niegodną miana patrioty, resztę. Część "prawdziwych patriotów", kierując się głoszoną przez siebie wiarą i pragnąc uczcić pamięć twórców niepodległości, obrzuciła policję kamieniami, koszami na śmieci, butelkami i co tam wpadło w rękę. Gdyby nie inicjatywa Prezydenta, narodowcy i chuligani zawładnęliby Warszawą i pretendowali do reprezentowania opinii publicznej. To się jednak nie udało i myślę, że nie uda się także w roku przyszłym i następnych, jeśli tylko zwykli, trzeźwo myślący warszawiacy pokażą, że też potrafią wyjść na ulicę.
To było na serio, a teraz bardziej żartobliwie. W samym prezydenckim pochodzie nie niesiono praktycznie żadnych transparentów, ale na trasie co i raz pokazywały się produkty obywatelskiego zaangażowania i wyobraźni. Zaraz przy wyjściu z placu Piłsudskiego powitał nas trzymany przez dwóch panów transparent: "Ruscy agenci do Moskwy".
Nagle obok mnie wyrósł jak spod ziemi Roman Giertych i witając się powiedział: "Nigdy nie przypuszczałem, Panie Marszałku, że spotkamy się w jednym pochodzie!".
Słuszność tego wezwania nie budziła wątpliwości. Jedyny problem to wskazanie, kto jest ruskim agentem. Wzrok i determinacja obu panów upewniała, że na pewno tych niegodziwców wytropią. Jakoś się przemknąłem. Parę metrów dalej nastąpiła zmiana klimatu. Na plakacie napis: "TVN nie łże!". Czytałem trzy razy, czy to nie pomyłka, bo przecież dziecko wie, że TVN łże, ale stało, jak byk. Skołowany przeszedłem kilkadziesiąt metrów i nagle zrozumiałem: takie wredne hasło mogli wznieść tylko ruscy agenci! Rzuciłem się więc wstecz, aby ich przygwoździć, ale płynący do przodu tłum poniósł mnie przed siebie. Nie zdążyłem jeszcze otrząsnąć się z doznanych wrażeń, gdy oczom mym ukazał się widok tak straszny, że gdybym był dzieckiem, co noc budziłbym się z krzykiem. Na wielkim bilbordzie, na tle jakichś pokrwawionych fragmentów ciał, uśmiechał się do mnie Bronisław Komorowski, przedstawiony jako promotor aborcji. Przygnieciony tym wstrząsającym odkryciem zacząłem przemyśliwać o wyemigrowaniu z kraju, przynajmniej do czasu, gdy premierem zostanie prof. Gliński, ale po namyśle doszedłem do wniosku, że nie chcę jednak wyjeżdżać na zawsze. Jakieś tam patriotyczne uczucia się we mnie ciągle kołaczą. Na szczęście z tych ponurych myśli wyzwolił mnie kolejny transparent z napisem : "Bronisław, Polskę zbaw!". Więc jednak nie wyjadę, zostanę z Wami, drodzy Czytelnicy.
I tak posuwałem się do przodu, chłonąc coraz to nowe przekazy, gdy nagle obok mnie wyrósł jak spod ziemi Roman Giertych i witając się powiedział: "Nigdy nie przypuszczałem, Panie Marszałku, że spotkamy się w jednym pochodzie!".
"No cóż" - odrzekłem cytując Słonimskiego - "Polska to taki wspaniały kraj, w którym wszystko jest możliwe. Nawet zmiany na lepsze".
Marek Borowski
senator z Pragi i Targówka, były marszałek Sejmu (2001-2004), wicepremier (1993-1994) i poseł (1991-2011)