Tak ukochana
tytuł oryg.: | Lei cosi amata |
autor: | Melania Mazzucco |
przekład: | Monika Woźniak |
wydawnictwo: | W.A.B |
kolekcja: | Z miotłą |
wydanie: | I, Warszawa |
data: | 23 marca 2006 |
forma: | książka, okładka miękka ze skrzydełkami |
wymiary: | 125 × 195 mm |
liczba stron: | 586 |
ISBN: | 978-83-7414175-8 |
Tak ukochana to barwna opowieść o jednej z legend dwudziestolecia międzywojennego. Bohaterką powieści jest Annemarie Schwarzenbach, postać autentyczna, pisarka, dziennikarka, fotografka i podróżniczka. Niedoceniana artystka, niestabilna psychicznie, uzależniona od narkotyków, rzuca się w nieustające romanse, głównie z kobietami. Całe jej życie jest ucieczką, również w sensie dosłownym. Odwiedza . Rosję Sowiecką, Polskę, kraje nadbałtyckie, Azję, Bliski Wschód, Stany Zjednoczone. Poznaje wiele charakterystycznych dla epoki postaci - artystów i skandalistów (np. rodzinę Mannów, Margaret von Opel).
Powieść oddaje atmosferę beztroskiego Berlina lat dwudziestych i trzydziestych oraz opisuje rodzący się faszyzm. Na tym tle toczy się burzliwe życie Annemarie, odważnie głoszącej swoje poglądy, bulwersującej i fascynującej zarazem.
Zafascynowała mnie w sposób chorobliwy. Jej życie, tak krótkie, było jednak naznaczone przez wielkie rozdarcia, przeciwieństwa, mity i marzenia dwudziestolecia.
Melania Mazzucco
Niektóre afrykańskie plemiona z puszczy równikowej wierzą, że po wyleczeniu się z choroby należy zmienić imię na nowe. Osoba chora umarła, a ta, która odrodziła się po chorobie, jest już kimś innym. Dzieje się tak dlatego, że z imieniem związana jest wcześniejsza tożsamość i wszystko, co niesie z sobą: nieszczęścia, przeznaczenie, odmiany losu. Przewodnik z Molandy przekonał ją jednak, że biali nie powinni wierzyć w niektóre przesądy. Toteż gdy po długim błądzeniu wróciła do Europy - uleczona lub może tylko uwolniona - odnalazła imię, które zawsze do niej należało: Annemarie.
W jasny letni dzień, gdy słoneczne promienie przeganiają za góry kapryśną spóźnioną chmurę, ostatnie wspomnienie burzy, po krętej drodze nad jeziorem jedzie rowerzystka; energicznie naciska na pedały i zyskuje szybkość dzięki przychylnemu wiatrowi wiejącemu w plecy. Omija przeszkody, rozsiane nad brzegiem skały, dziury i kałuże, niskie gałęzie modrzewi. Rower podskakuje na nierównościach terenu, podczas gdy w wodzie odbijają się harmonijne koła, symetryczny zarys ramy i szczupła sylwetka rowerzystki. Ona jednak nie zwraca na to uwagi i pedałuje dalej, lekko, z właściwym jej kobiecym wdziękiem. To Annemarie. Odrywa ręce od kierownicy i poprawia szal na szyi, trzyma w ustach papierosa i odwraca się, by sprawdzić, czy wynajęta bryczka, która została z tyłu, nie wychynęła już zza zakrętu. I jedzie dalej, hamując na nierównościach, zmuszając do posłuszeństwa skrzypiące koła, a jej ciemny cień ślizga się po wodzie jeziora - lekki, milczący, nieuchwytny.
Kilkaset metrów dalej znajduje się ukryta w cieniu płytka dziura wypełniona deszczową wodą. Zaraz za nią niewielki kamień sterczy kilka centymetrów nad ziemią. Zwykły podłużny kamień o ostrym szpicu, jakich tysiące odrywają się od skały i spadają wzdłuż drogi. Ona o tym nie wie i pedałuje mu naprzeciw. W pobliżu nie ma żadnego samochodu, jeźdźca czy choćby przechodnia. Droga jest biała i pusta, rozświetlona słońcem. Granitowe szczyty i muskane wiatrem gałęzie drzew odbijają się w wodzie jeziora, a ono mieni się tym samym ciemnym błękitem, jak niebo. Rower i kobieta zlewają się w jedną bezkształtną całość, wydają się jedyną żywą istotą w bezludnym pejzażu, który zastygł w nierealnym, niemal baśniowym bezruchu. W tym tak pogodnym i spokojnym miejscu żadne zło nie może jej spotkać. Żadne cierpienie. Góry otaczają dolinę, jakby chciały ją i jej mieszkańców chronić przed światem. Z lasu porastającego zbocza dochodzi zapach mchu i siana, woń grzybów i świeżo skoszonej trawy. Annemarie zna te okolice i wie, dokąd prowadzi biała droga wijąca się wzdłuż jeziora - nie ma tutaj błędnych ścieżek i zawsze dociera się łatwo do celu.
Właścicielka Bocken opuszcza igłę na płytę. W powietrzu rozchodzi się kobiecy głos, bierze wysokie tony i zaraz opada. Renée spoczywa na leżaku - głowę ma wciąż obandażowaną, a noga boli ją jeszcze po fatalnym upadku, który o mały włos nie zakończył się tragicznie. Zdarzenie doprawdy zaskakujące. Jest przecież doskonałą amazonką i pojęcie "upadek" nie figuruje w jej słowniku. Stajenny jest przerażony, drży; nie wie, w jaki sposób przekazać wiadomość swojej pani, która zmuszona ostatnio do bezczynności - ona, co to nie potrafi ani chwili usiedzieć spokojnie - ma fatalny humor. Renée nie jest już najmłodsza i powinna zaprzestać galopów pośród lasów otaczających Jezioro Zuryskie. Ale kto odważy się jej to powiedzieć? Z gramofonu dobiega głos Brunhildy, chrypliwy, bo Renée zdarła płytę wielokrotnym odtwarzaniem. "Chodzi o Parsifala", szepcze stajenny. Renée podnosi gwałtownie głowę. Parsifal to jej ulubiony źrebak. Czarny jak smoła, o smukłych pęcinach i ognistym temperamencie, chluba jej stajni. Ma nieco ponad półtora roku i zapowiada się wspaniale. Renée z uwagą śledzi jego rozwój. Każdego dnia sprawdza, czy jego owies jest suchy i niezanieczyszczony, przygląda się ujeżdżaniu, nie pomija żadnego szczegółu. "Ma kolkę", mruczy stajenny. Renée nie traci czasu, nie robi wyrzutów nieudolnemu służącemu, który naraził na niebezpieczeństwo życie jej Parsifala. "Przynieś mi kule", żąda. Mówi rozkazującym i ponaglającym tonem, tak jakby świat był wiecznie spóźniony, a ona nie miała czasu, by na niego czekać. Podnosi się gwałtownie, chwyta kule i podąża w kierunku stajni. Nie potrafi jeszcze normalnie chodzić, i gdyby w pobliżu znajdował się ktoś obdarzony zdrowym rozsądkiem, zabroniłby jej tego. Nie do niej należy leczenie Parsifala. Ale w Bocken nie ma nikogo. Okiennice są zamknięte, służący o tej porze pracują, nie pora też na gości, wiekowa matka, pani domu, odpoczywa, dzieci wyjechały - niektóre założyły rodziny i zamieszkały z dala od niej, jedno zamilkło, inne przepadło - Renée jest sama. Źrebak leży rozciągnięty na sianie w boksie. Miota się bezsilnie, tarza po ziemi. Wali łbem w bok lśniący od potu. Cierpi straszliwie. Widok jest rozdzierający. Nigdy jeszcze nikt nie widział pani płaczącej.
Nad kałużą przelatuje pszczoła, na chwilę siada na podłużnym kamieniu, potem znowu wzbija się do lotu. Ale kamień pozostaje na swoim miejscu. Gdyby zmieniła tor jazdy o kilka centymetrów, gdyby trochę skręciła, nie natrafiłaby na niego. Ale ona tego nie zrobi. Nierealną ciszę doliny przerywa niespodziewanie dźwięk dzwonów. Złudzenie prysło, świat odzyskuje swój rytm, wszystko toczy się dalej - i dzień jest taki, jak wszystkie inne. Przez kilka chwil mogło się jej wydawać, że dolina stała się na powrót oazą ciszy i dziewiczej natury, zamieszkaną tylko przez zwierzęta i górali koszących trawę lub rąbiących drwa siekierą, tak samo jak przed wielu laty. Miała złudzenie, że wielkie hotele stoją puste. Tymczasem wszystkie okiennice Waldhausu są szeroko otwarte, pokojówki trzepią kołdry nad parapetami i wielkie hotele odprawiają beztrosko - tak jakby nic innego się nie liczyło - swe ustalone rytuały. Także w tym roku, co prawda mniej licznie niż zazwyczaj, przyjechali goście, by grać w golfa i oddychać zdrowym powietrzem Sils i St. Moritz. Ich życie toczy się tak samo jak przed wielką zawieruchą, niczym w zaklętym kręgu, zrodzonym z obojętności wobec wojny i zarazem z desperackiego poszukiwania oazy spokoju. Przybyli na początku czerwca i jeszcze nie wyjechali - ich wakacje są długie, tak jak czas, który płynie tu powoli. Niespieszno im z powrotem do swoich biur, miast, interesów. I choć ona jest od nich daleko, łatwo może ich sobie wyobrazić, bo sama przez długi czas prowadziła takie właśnie życie, przez długi czas przyjeżdżała tu z tego samego powodu, z którego przybyli tutaj oni. By zapomnieć, by oddać się złudzeniom, by wypocząć. Ale tym razem kierują nią inne pobudki.
Samolot odrywa się od ziemi ostrym, niepokojącym szarpnięciem. Nielicznych podróżnych - wszyscy to wojskowi, z wyjątkiem korespondentki wojennej, Miss Men, jak nazywają ją oficerowie - siła ciążenia dosłownie wciska w fotele. Ściany wibrują, motor ryczy, podłoga drży. Cała kabina skrzypi, jakby miała się zaraz rozpaść. Młodsi żołnierze bledną, kilku zaczyna się modlić. Erika przygląda się im pobłażliwie, jakby dziwiąc się ich słabości, i wybucha śmiechem, który wywołuje rumieniec na ich twarzach. Śmieje się szczerze, bez oporów. Jest przyzwyczajona do tych szczególnych transportów w wojennych warunkach, samolotami, które wydają się zbudowane z odpadów i przypadkowych części. Jest przyzwyczajona spoglądać z wielkich wysokości na miasta, pustynie i kraje, latać z jednego końca świata na drugi, i to najczęściej w pojedynkę. Nie ma czasu się zamartwiać. I niełatwo ją przestraszyć. Nie boi się niebezpieczeństw i ryzyka ani nawet bomb: przeraża ją tylko głupota. "Miejmy nadzieję, że to będzie dobry lot, Miss Men", mówi młody kapitan siedzący obok niej; zdobywa się na odwagę i nieśmiało się uśmiecha. "Mój drogi, miejmy po prostu nadzieję, że dolecimy", odpowiada Erika. "Nie mam ochoty skończyć w żołądku jakiegoś tuńczyka. Zresztą, chyba jestem ciężkostrawna". Samolot nie wyrównał jeszcze lotu, a ona już wyciąga z trudem spod siedzenia maszynę do pisania i zaczyna wystukiwać notatki na wieczorny wykład. Ma mówić w radiu i wyjaśnić niewidzialnym słuchaczom rozsianym na ogromnym terytorium Stanów Zjednoczonych, jak trudna jest sytuacja w basenie Morza Śródziemnego i jak bardzo potrzebna jest interwencja amerykańska w Europie, która nie ma już sił do walki. Musi zaapelować do każdego z nich, by dał coś od siebie. Bo w tej decydującej chwili nikomu nie wolno stać na boku: każde pojedyncze życie może zdecydować o kierunku historii. Erika wie, co chce powiedzieć i jak chce to powiedzieć - jakiej intonacji użyć, w którym miejscu zawiesić głos, kiedy przemówić dobitniej - i być może dlatego nie ma wielkiej ochoty zabrać się do pisania. Tysiące kilometrów i wiele dni drogi oddziela ją od dawnej przyjaciółki, Annemarie. Ich rozłąka w czasie i przestrzeni nie mogłaby być większa, gdyby jedna z nich już nie żyła. A jednak podczas każdej podróży Erika myśli, choćby przelotnie, o Annemarie. Nie dostała jeszcze od niej odpowiedzi na swój ostatni list i nie wie, gdzie ona jest w tej chwili. W Afryce? W Lizbonie? Gdyby jej powiedziano, że Annemarie pojechała na biegun południowy, wcale by się nie zdziwiła. Erika pochyla się nad oknem samolotu, ale jest tak zakurzone, że nic przez nie nie widać. Oczyszcza je rękawem. Na próżno próbuje dojrzeć coś na zewnątrz. Samolot leci pośród białej, oślepiającej mgły.
Wiatr przynosi do jej uszu głosy woźnicy i przyjaciółki jadącej bryczką. Nie można rozróżnić słów. Annemarie chciałaby zrozumieć, o czym mówią, ale co by to zmieniło? Nie rozmawiają o niczym ważnym. Isabelle narzeka na racjonowanie benzyny: przecież w końcu Szwajcaria jest krajem neutralnym! Dlaczego my też mamy cierpieć z powodu tej wojny? Stary woźnica wynajętej bryczki się z nią nie zgadza. Jemu to się podoba. Przez całe życie mieszkał w Engadynie i pamięta, jak było przed dwudziestu laty. Do 1925 roku w dolinie obowiązywał zakaz ruchu samochodowego. Auta są głośne, więc nie chciano ich w tym rajskim zakątku. Nie chciano kurzu, spalin, cuchnącej woni benzyny i oleju napędowego. "To tak, jakby wróciły dawne czasy. Cieszę się z tego", mówi mężczyzna. Annemarie pedałuje dalej, wciąż słysząc ich głosy. Od podłużnego kamienia dzielą ją trzy zakręty, zagajnik i krótki odcinek drogi. Wciąga dym głęboko w płuca i popatruje na swój cień - a on odbija się w wodzie i przesuwa razem z nią. Ten wydłużony, zwiewny cień ma w sobie coś eterycznego.
Bryczka wyłania się zza zakrętu. Skały w tym miejscu wznoszą się stromo tuż nad jeziorem, odbijają malowniczo w tafli wody. Słońce połyskuje na kocich łbach. Podłużny kamień kryje się w cieniu gałęzi. Niewielka łódka płynie z trudem, pod prąd z Silvaplany w stronę Sils. Annemarie odrywa rękę od kierownicy i poprawia włosy, uparcie spadające na oczy. Jest gorąco i żałuje, że nie włożyła kapelusza. Wspomina z żalem zabawny kolonialny kask, z którym nie rozstawała się przez długie miesiące i który nadawał jej, jak wszyscy twierdzili, wygląd prawdziwej podróżniczki.
Claude ciężko dyszy, pot perli mu się na czole, koszula lepi do pleców - wyciągnięty na biurku, walczy z zepsutym wentylatorem. Śmigła ani drgną, aroganckie, jak wszystkie nieposłuszne przedmioty. Claude osusza sobie czoło chustką. W Tetuanie panuje dzisiaj potworny upał i w jego biurze jest chyba ze czterdzieści stopni. Czy to możliwe, żeby konsul francuski - francuski, a nie jakiś tam - traktowany był w taki sposób, a przecież to on prosił o przysłanie nowych wentylatorów chyba ze trzy miesiące temu. Nie przysłali. No tak, ale kto miałby je przysłać? Ci z Vichy mają ważniejsze sprawy na głowie, a ci od de Gaulle'a, choć kontrolują Afrykę, nie mają nic do powiedzenia w tym hiszpańskim protektoracie, do którego Claude został wysłany. A on sam, kogo właściwie reprezentuje? I co znaczy dzisiaj Francja? Kim jest nieprzyjaciel? Pisemne instrukcje, które otrzymał dzisiaj rano, stwierdzają, że nieprzyjacielem jest, jak wskazuje logika, Anglia. Ale właśnie dziś rozmawiał z francuskim generałem i ustne instrukcje nakazują inaczej. Rozkaz otrzymany z Maroka brzmi: trzeba się bronić. Generał zaszokował go wyjaśnieniem, że wrogami są Niemcy. Należy więc przygotować się do współpracy z aliantami. Siedzący naprzeciwko niego Arab uśmiecha się łagodnie. Ten nieprzenikniony, jakby nieco szyderczy uśmiech drażni go, bo jest typowy dla tutejszej ludności. Zirytowany Claude pyta, czy on był kiedyś po drugiej stronie cieśniny - w Europie. "Nie", odpowiada Arab, potrząsając głową. Zresztą to chyba dla niego bez znaczenia. Natomiast Claude liczy dni dzielące go od chwili, w której będzie mógł poprosić o zezwolenie na powrót. Europa, słodka Europa. Nienawidzi tego miejsca, tego biura z zakurzonymi ścianami, biało-czerwono-niebieską flagą, żałosnym krucyfiksem i równie żałosną fotografią marszałka Pétaina. Nienawidzi Afryki, Tetuanu, tych wszystkich kolorowych, których z urzędu nazywać trzeba ludnością autochtoniczną, a jeszcze bardziej białych - wszyscy oni to złodzieje, intryganci i szpiedzy. Z westchnieniem odchyla się na oparcie fotela. Pije łyk gorącej herbaty, która pozostawia mu w ustach smak kurzu. "Czy pan konsul pragnie podyktować teraz list?", pyta Abdullah. "Tak", odpowiada Claude. Próbuje uporządkować myśli, przypomnieć sobie formułki pasujące do urzędowej prośby o przysłanie dostawy, ale mu się to nie udaje: między poszczególne zdania wkradają się wyrazy bez związku. Ma chérie. Ma chérie... Chciałbym, byś była przy mnie. Kiedy jesteś blisko, łatwiej akceptuję samego siebie i mam więcej odwagi. Z rozpaczliwą tęsknotą wspomina podnoszący się o tej porze znad przełęczy Maloja orzeźwiający wietrzyk, który pochyla modrzewie, porusza trawy i marszczy głębokie wody jeziora Sils. Myśli o przejrzystym niebie, o zimnych nocach, o pierwszym śniegu, który za kilka tygodni pokryje łąki Fextal. I przede wszystkim myśli o niej, o Annemarie. Oczyma wyobraźni przywołuje jej smukłą postać tutaj, w tym pokoju, na tym samym wytartym fotelu, gdzie teraz siedzi Abdullah. Widzi ją z nieodłącznym papierosem w ustach - smutną, niezadowoloną, zagubioną w labiryncie myśli. I jej włosy, obcięte króciutko, przez tego samego fryzjera, który i jego strzyże, i w taki sam sposób, z przedziałkiem po prawej stronie i wycieniowane na karku. I te mieniące się szare oczy, które stają się ciemne, prawie czarne, gdy coś ją zasmuci. Kto wie, czy dostała jego list. Jeszcze nie odpisała.
Woźnica ściąga lejce, by koń zwolnił. Siedząca obok Isabelle, w skórzanym motocyklowym kasku i w goglach, macha rękami i daje jej znaki, by się zatrzymała. To do niej należy rower, którym jedzie Annemarie. Traf losu zdecydował, że ona, która prowadziła samochody po najbardziej egzotycznych drogach świata, po piaszczystych szlakach na pustyniach Azji i po ścieżkach zagubionych wśród afrykańskich trzęsawisk, u siebie w domu, w swoim kraju, zmuszona jest jechać rowerem. Dzisiejszy dzień był pusty, a zarazem wypełniony po brzegi tysiącem nudnych zwykłych czynności, które jednak są nieodzowne, by nie dopuścić do siebie dręczących myśli. Poza tym sądziła, że musi się spieszyć, gdyż oczekiwała w Silvaplanie notariusza: miała podpisać akt nabycia domu.
To stara budowla, o typowej dla tutejszych stron architekturze: fasada pokryta wyblakłymi malowidłami, kamienne schodki, kwadratowe okna, ciemny hol, na który wychodzą drzwi pokoi, ogromny żeliwny piec i ściany wyłożone drewnem. Wynajęła ten dom przed wielu laty; chciała go kupić, ale nie miała wystarczająco dużo pieniędzy. A ci, którzy pieniądze mieli - jej ojciec, jej matka - nigdy jej ich nie dali. Annemarie domyśla się, co mogło nimi kierować: nie chcieli, aby ona - wieczna córka - wybudowała sobie gdzieś swój własny dom. Jej dom znajdował się w Bocken i tam miała wracać. A teraz, po latach zwłoki, rozczarowań i zawiedzionych nadziei, stary biały dom wśród wrzosowisk miał się nareszcie stać jej własnością.
Zbudziła się późno, w dziwnym nastroju. Przez kilka minut przewracała się w wielkim łożu, nie miała siły wstać. Ktoś na zewnątrz otwierał drzwi i słyszała metaliczny brzęk kluczy. Dom - wielki, stary budynek, który od tego dnia miał stać się jej własnością - był pusty. Nie chciała tego. To wymarzony dom dla rodziny, chociaż ona zawsze pragnęła stworzyć rodzinę odmienną od tradycyjnej, bez rodziców i dzieci, składającą się z członków mających równe prawa: kochanków i przyjaciół. Ale nadszedł już wrzesień, ostatni goście odjechali, ich pokoje stały puste. Niespodziewanie, zbliżywszy się do okna, najpierw ujrzała oparty o płot rower, być może należący do któregoś z gości pobliskiego pensjonatu. Z pokoju rozciągał się niezwykle kojący widok. Gładka, nieruchoma, cudownie błękitna tafla jeziora połyskiwała w oddali, niezmarszczona jeszcze podmuchem wiatru znad przełęczy Maloja. Na łąkach suszyły się stogi siana. Dziwne to i piękne uczucie znaleźć się po tylu perypetiach na powrót w Sils - stać przy tym samym oknie, w tej samej Stube, w otoczeniu tych samych cudownych gór, wspaniałego letniego pejzażu, w przyjaznej wiejskiej atmosferze.
Na pobliskiej łące dwie dziewczyny z obnażonymi ramionami rozwieszały na sznurze pranie z pensjonatu. Zauważywszy ją, pozdrowiły gestem ręki. "Dzień dobry Pani". Pani - pomyślała, z odrobiną rozczarowania. Lubiła być tak nazywana - to słowo świadczyło o szacunku, o dystansie i zarazem o skrytej poufałości. Oznaczało, że została zaakceptowana. Nikt się już nie dziwił jej sposobowi ubierania, krótkim włosom i trybowi życia. Nazywano ją Panią z Zurychu. Albo Panią od Podróży. Albo po prostu Panią. Dzisiaj jednak słowo to wydało się jej ponure. Nagle zdała sobie sprawę, że rację miał jej brat Freddy, tak nieznośnie racjonalny i rozsądny: jej młodość się skończyła. Zaczynała się nowa epoka. Ale dla niej była ona jeszcze czymś mglistym, nieokreślonym, nietrwałym. I pomimo dobrych chęci i dziwnego wewnętrznego spokoju, który przenikał ją od kilku miesięcy, nie miała ochoty niczego zaczynać. Na ułamek chwili zapragnęła się rozpłynąć - stać się cząstką wszechogarniającego bytu. Stać się drzewem - korą, jego szorstką powierzchnią, nieobdarzoną słowami, głosem, spojrzeniem. Mimo wszystko uśmiechnęła się do dziewcząt. Nie miały chyba nawet dwudziestu lat. Były ubrane w czarne pomięte sukienki, ich włosy opadały w nieładzie. Miejscowi ucieszyli się z jej powrotu. Nie wiedzieli, że było to jedyne miejsce na świecie, w którym mogła jeszcze znaleźć dla siebie jakiś kąt.
Woń, którą wydzielają nagie ciała rekrutów, przywodzi na myśl szkolną klasę lub internat. W korytarzu koszar w Governor Island szmer głosów lekarzy i żołnierzy staje się z minuty na minutę głośniejszy i coraz bardziej podniecony, niemal przytłaczający. Wszyscy cisną się w kolejce, stłoczeni jeden za drugim. Wolno posuwają się w kierunku drzwi w głębi, przez które dochodzi światło. "Naprzód, naprzód", słyszy okrzyk. "Stójcie prosto, jak mężczyźni. Kim wy jesteście, stadem baranów?", wrzeszczy popychający ich oficer. Chłopiec stojący przed nim ma szerokie plecy tragarza i kępki czerwonych włosów na pośladkach. Także Klaus jest nagi. Wszyscy kandydaci do wojska są nadzy: to chwila prawdy. Klaus jest tak przygnębiony, że nawet widok tego rozpasania nagiej młodości - muskularne, gładkie, pełne energii ciała - go nie cieszy, potęguje tylko uczucie bezmiernego smutku, przykrywającego szarym płaszczem wszystkie barwy świata. Nie jest już w stanie odczuwać pożądania: nie może dotknąć ani oglądać jedynej rzeczy, której pragnie, gdyż jest nią śmierć. Wlecze się korytarzem, zatrzymuje, idzie naprzód, znowu się zatrzymuje i zadaje sobie pytanie, jak długo można wytrzymać, gdy życie zdaje się tak nieznośne, a śmierć jawi się jako wyzwolenie od choroby, jako powrót do ojczyzny po latach wygnania. Lekarz bierze jego penis w rękę, bada go fachowo. Waży. Ocenia. Ściska mocno skórę. Klaus powstrzymuje jęk. "Dzielny Niemiec, nie złapałeś w Ameryce rzeżączki. Masz syfilis". "Nie jestem już Niemcem", odpowiada ze znużeniem. "Już mówiłem, poprosiłem o obywatelstwo amerykańskie". Lekarz patrzy badawczo w jego jasne oczy. "Szaleniec? Komunista? Pederasta?" "Nie", odpowiada Klaus, wytrzymując jego spojrzenie. Od jakiegoś czasu, rozmawiając z ludźmi, ma wrażenie, że jest aktorem odgrywającym jakąś rolę. Uśmiecha się, rozprawia, kłamie. Potrafi wygłosić bez wysiłku dowolną kwestię. Tymczasem w środku zżera go samotność, nieznośne poczucie wyizolowania i bezsilności. Ale ta gra go przygnębia. Po co to wszystko? On chce tylko zaciągnąć się do amerykańskiego wojska. Wszystko mu jedno, w jakim charakterze: reportera, tłumacza czy żołnierza. Być może próbuje po prostu przeżyć kolejny dzień albo skończyć ze wszystkim jak najszybciej. W tej chwili nie ma nawet dość pieniędzy, by znaleźć przyzwoity sposób śmierci. Może t o jest przyzwoity sposób. "A te siniaki na udzie?" Właściwie to nie są siniaki, tylko skóra zaczerwieniona po zastrzykach. Klaus udaje, że zauważył je dopiero teraz. "A, nie wiem. Pewnie pogryzły mnie komary".
Zajmowała się tym samym, czym zajmowała się wczoraj i czym miała zamiar się zająć następnego dnia. Pisała, pisała, pisała. Poświęciła swojej niekończącej się książce całe lato i niezliczone słoneczne poranki. Ale zdania, które pisze, gubią się w swych słodkich dźwiękach i donikąd nie prowadzą. Pozwala się unosić słowom, bo to w nich, być może, kryje się klucz do drogi powrotnej. Potem śniadanie pod modrzewiami, w ogrodzie nad jeziorem. Podpisała kwity, spłaciła długi. Wygląda na to, że znów jest bogata. Fille de famille. Należymy do rodziny, nawet gdy już przestała istnieć. Zmarli ciągną za nami i jak tu mieć pewność, czy dary duchów zamieszkujących jej dzieciństwo dały jej wolność, czy uczyniły ją wiecznym więźniem. Listonoszka przyniosła korespondencję, ale nie przyszły żadne listy, tylko nowy numer "Neue Zürcher Zeitung". Jednak od wielu miesięcy wiadomości były tak złe, że nie miała ochoty czytać dzienników. Annemarie wróciła, ale nic nie było takie jak przedtem. Miasta, w których kiedyś mieszkała, znalazły się pod okupacją, zastraszone, zmienione nie do poznania - przez całą Europę przeszło trzęsienie ziemi. Świat, który kochała, przestał istnieć - stał się równie niedostępny, tak samo bezpowrotnie stracony jak Bocken, z którego została na zawsze wygnana. Nie miała już własnego języka - niemieckie brzmienie własnych myśli wydawał się jej nieznośny - ani odbiorców, czytelników; nie pozostało jej nic oprócz nieukończonego maszynopisu ostatniej książki, której być może nikt nie przeczyta, nic oprócz tego domu w górach i ciężaru teraźniejszości. Jeśli istniała nadzieja jakiejś przyszłości, była zbyt mglista i nieuchwytna, by potrafiła ją sobie wyobrazić.
Jej ulubiona trasa spacerowa prowadziła między podmokłymi łąkami nad brzeg jeziora. Szła pomiędzy wysokimi trawami wzdłuż brzegu otwierającego się na wejście do doliny - przełęcz Maloja. Stamtąd nadchodzą chmury, deszcz, zima, wiatr. Potem odwracała się plecami do jeziora i patrzyła na wyłaniającą się z wrzosowisk dzwonnicę Sils-Baselgia - cylindryczną, ciemną wieżę z dachówką z łupku błyszczącą w słońcu. Przed laty spacer ten odbywała ze swoim ukochanym airedale terierem. Nazywał się Doktor. Był wychudzony i źle wychowany, tak samo jak ona. Ale jego też już nie ma. Przyjaciele odjechali. Wdrapała się na cypel, język lasu na wysokich, pionowo opadających do wody skałach wcinających się głęboko w jezioro. Z najwyższego punktu górowało się nad całą doliną. Nikt tam nigdy nie chodził. Panowała niezmącona cisza. Usiadła na samotnym głazie i zapaliła kolejnego papierosa. Tyle było rzeczy do zrobienia, a ona nie miała najmniejszej ochoty, by się do nich zabrać. Nie miała też ochoty myśleć. Myśli ciążyły jej nieznośnie. Tym razem nawet najprostsze decyzje niosły w sobie wymiar ostateczności. Tak jakby wyczerpała już wszystkie możliwości i pozostała jej tylko jedna. Wyjechać znowu - znaleźć sobie jakikolwiek cel, na jakimkolwiek kontynencie - albo zostać, zaakceptować jakiś cel i jakiś zawód. Szukać nadziei lub zrezygnować z wszelkiej szansy ocalenia. Osiedlić się tutaj. To jedyna ojczyzna, która jej została, otoczona górami, zagrożona, a jednak nietykalna. Pozostać z Claude'em lub rozstać się z nim na zawsze. Ma chérie, marzę o niewidzialnym sznurze, który połączyłby Tetuán z twoją Engadyną. Drugi koniec sznura będzie przywiązany do twojej ręki, i za każdym razem, gdy za niego pociągnę, by przypomnieć ci o uczuciu, które pozostawiłaś po drugiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej, poczujesz jego szarpnięcie. Chciałbym, byś tu była ze mną. Kiedy jesteś przy mnie, łatwiej się akceptuję i mam więcej odwagi. Całuję cię. Ma chérie... Proste wybory, na przykład pojechać do Silvaplany czy wrócić do domu. Właściwie nie było potrzeby jechać do Silvaplany, bo spotkanie zostało odłożone. Ale było już za późno na zmianę planów i Annemarie nie odwołała bryczki. Która zresztą już przyjechała. Z cypla widać ją było stojącą przed domem.
Pojechała do Silvaplany podskakującą na wybojach bryczką, rozmyślając o tym, co zrobić do wieczora. O tym, co zrobić następnego dnia. Myśli toczyły się leniwym tokiem, w rytm sennego truchtu konia ciągnącego pojazd. Ale w połowie drogi dogoniła ją Isabelle na rowerze. Kto wie, co nią kierowało. Wiedziona jakimś dziwnym natchnieniem, inspiracją czy szaleństwem, Annemarie poprosiła woźnicę, by się zatrzymał, i zwróciła się do przyjaciółki z prośbą o pożyczenie jej roweru. Minęło wiele lat, od kiedy ostatni raz siedziała na rowerze. Była wtedy dwunastoletnim, może trzynastoletnim urwisem; w tajemnicy przed dorosłymi - rodzicami, guwernantką i nauczycielką - emocjonowała się z braćmi i towarzyszami zabaw zjeżdżaniem ze stromego zbocza posiadłości w Bocken. Z dziedzińca przed domem jechało się wzdłuż alei wjazdowej do bramy, z sercem podchodzącym do gardła, bez hamowania, bez opierania rąk na kierownicy. Krzyczała: "Patrz na mnie! Patrz na mnie!" "Na rowerze? Ty, Annemarie, na rowerze?" Isabelle była zdumiona, lecz ona już postanowiła. Odległość z Sils do Silvaplany to tylko pięć kilometrów. Pięć kilometrów po białej, płaskiej, pełnej zakrętów drodze wijącej się wzdłuż jeziora. Jakiś wewnętrzny głos szeptał jej, że może nie jest rzeczą najbardziej właściwą dla szacownej pani, którą chcąc nie chcąc już się stała, stawiać się u notariusza z twarzą zabrudzoną od kurzu, w spodniach powalanych błotem i z rękami poczerniałymi od smaru łańcucha. Ale nie miała się już spotkać z notariuszem i nigdy nie miała w zwyczaju przestrzegać ustalonych zasad. Przemawiały do niej inne głosy. Wiedziała już, że można ukryć się w pustce, zagubić pośród tropikalnej dżungli, rzucić między siebie i to, przed czym się ucieka, ocean albo górskie łańcuchy, ale nie można uniknąć swego przeznaczenia. Można tylko na nie czekać i się z nim pogodzić . I właśnie to próbowała zrobić od jakiegoś czasu. Ponieważ tylko rezygnacja z własnej woli na rzecz woli wyższej, powszechnej i wiecznej może nas uczynić wolnymi. Kiedyś napisała długi list. "Pobyt w Afryce przekonał mnie bardziej niż wszystkie inne doświadczenia o błahości zewnętrznego świata, o jego fałszywej prawdzie. Mogłabym nie nazywać się Annemarie i nie zmieniłoby to mojej tożsamości ani mojej człowieczej esencji. Nie ma sensu zwracać się do ludzi; to prawda, jesteśmy braćmi, ale tylko z racji naszego wspólnego pochodzenia, jako dzieci Boga. Pozostało mi jedynie szukać sposobu, by uchronić się przed ranami, które zadaje zewnętrzny świat rządzący nami wszystkimi. Nieważne, czy przyczyną mej śmierci będą ludzie, głód czy kamień, bo wieczność, która jest we mnie, nie zostanie naruszona. Rodzimy się wolni, poza wszelkimi prawami tej ziemi". Zeskoczyła z bryczki, wsiadła na rower i znikła z pola widzenia, pedałując wzdłuż drogi.
Podłużny kamień sterczy kilka centymetrów nad ziemią, zaraz za kałużą. Wciąż znajduje się w cieniu, ale drogę rozjaśnia oślepiające światło słońca. Rower, skrzypiąc, wyłania się zza zakrętu, tuż obok bryczki. Annemarie pedałuje z zapałem, popatrując na lekki, wierny cień, który ślizga się obok po wodzie. Czuje się lekka i bezpieczna. Nic do niej nie należy i ona nie należy do nikogo. Zrezygnowała z tego, kim była i kim mogłaby być. Jest wolna. Jest wszędzie i jest wszystkim, gdyż nigdzie nie ma jej naprawdę. Wzniosła się ponad przezwyciężone już tęsknoty i doznane doświadczenia, ponad tok życia i jego potrzeby. Czas i przestrzeń pustoszeją, wszystko staje się teraźniejszością. "Patrz na mnie! Patrz na mnie!", mówi, odrywając dłonie od kierownicy. Nie wiadomo, do kogo się zwraca, gdyż jej głos jest zaledwie szeptem, zresztą zerwał się silny wiatr i ci z bryczki nie mogą jej usłyszeć. Ktoś woła: "Annemarie!", i dźwięk tego imienia przyprawia ją o dreszcze. Wiatr od Maloi wieje gwałtownymi porywami, które pochylają świerki i chłoszczą jezioro. Woda się marszczy. Cuma przytrzymująca łódź się rozwiązuje i łódka odpływa od brzegu, dryfuje, kołysze się łagodnie na powierzchni zawieszona między błękitem jeziora i błękitem nieba. Ciemny cień ślizgający się lekko po wodzie rozpływa się, rozpada na tysiąc kawałeczków. Fale uderzają o brzeg i cień znika. Ona dostrzega to kątem oka. W ułamek sekundy później rower wpada na przeszkodę, skręca, przechyla się na bok, przewraca. Ktoś krzyczy: "Annemarie!"
Jej matka została sama w półcieniu stajni w Bocken, między zamkniętymi boksami - sama, gdyż wszystkich wygoniła. Z obandażowaną głową, z bolącą nogą, niemal sześćdziesięcioletnia wdowa, której z wiekiem przybyło kilogramów i która nie omija przeszkód, lecz je pokonuje. A jeśli trzeba - obala. Straciła męża, większość majątku, dzieci, wszystko, co było jej najdroższe. Nie rozczula się jednak nad sobą, być może dlatego, że nie myśli nigdy o nieszczęściach, które ją dotknęły - albo dlatego, że nie straciła nigdy czegoś, co byłoby dla niej naprawdę ważne. Opłakuje swego Parsifala, pieści jego pysk, po raz ostatni dmucha po przyjacielsku w jego nozdrza; potem przykłada mu rewolwer do głowy i strzela z bezlitosną determinacją i niezachwianą pewnością siebie, które tak dobrze znała jej córka i które tak bardzo ją od niej odpychały. Samolot leci ponad chmurami i Erika żartuje z sąsiadem: zapewnia go, że choć prawdopodobnie jakiś niemiecki pocisk spróbuje zestrzelić ich samolot, prawie na pewno chybi, gdyż ona nigdy nie była pechowa - wręcz przeciwnie - a na wojnie i nie tylko na wojnie każdy ma spore szanse się uratować, ale ona szczególne, gdyż NIE ma zamiaru pozwolić, by coś się jej przytrafiło. Jej ciemne oczy błyszczą, gdy się śmieje. Sprawia wrażenie osoby w dobrym humorze. Wkłada dobry humor niczym ubranie i zdejmuje go, tylko gdy zostaje sama. Jednak Erika nigdy nie jest sama. Siedzący obok młody kapitan zaleca się do niej - jak to robią wszyscy i do czego ona ich zachęca - nazywa ją Miss Men, a Erika uśmiecha się, bo jego wymowa jest poprawna i niewłaściwa zarazem, jak wiele innych rzeczy, może wszystkie. A Claude popija herbatę z kurzem w swoim rozpalonym biurze w Tetuanie, marząc uparcie, by spełniło się niemożliwe. By on i Annemarie odnaleźli się i rozpoczęli wszystko od nowa. Grzebie w zepsutym wentylatorze, a bezużyteczny list handlowy, który podyktował swojemu arabskiemu sekretarzowi, wylądował w koszu. Teraz powstaje list do Francuzów z Wolnej Francji, ujawniający tajne dane wojskowe: nasze wojsko liczy w Maroku na 20 000 karabinów ukrytych przed Niemcami, 1000 rkm FM i innych karabinów maszynowych, 160 moździerzy, 7 czołgów, 600 pojazdów, zapasy amunicji i żywności wystarczające dla... - Claude dyktuje list, usiłując mimo przytłaczającej atmosfery beznadziejności, zachować resztki profesjonalizmu i wysokiego morale. Nie wie nawet, czy wybiera w tym momencie Francję i przyszłość, czy też zdradę i własny marny koniec. Jego szeroką, nieco infantylną twarz znaczą pierwsze zmarszczki. I kiedy wieczorem zostaje sam w ogromnej rezydencji konsula, którą dla niego przeznaczono, pośród flag i przejmującej pustki, nie umie się zaakceptować i czuje, że brak mu odwagi. Przeklina dzielące ich morze i czeka na kuriera, który nie przyniesie od niej odpowiedzi. A Klaus, "towarzysz cierpienia" Annemarie, myśli w tej chwili o tym samym, o czym myśli ona, i próbuje tylko znaleźć jakieś wyjście. Wychodzi z koszar na Governor Island, smutny i zniechęcony, wkłada okulary przeciwsłoneczne. Ubrał się ponownie w lnianą marynarkę przydymionej barwy i jest jak zwykle elegancki - ale Annemarie zna go dobrze i wie, że pomięty krawat i zbyt długie włosy na karku znaczą, że nie ma w kieszeni nawet dolara czy choćby centa na bilet do metra. W jego jasnych oczach można wyczytać wyrok, który już zapadł, piętno odrzucenia. "Nieprzyjęty do służby wojskowej". Oni nic nie wiedzą. Renée, Erika, Claude, Klaus. Tam gdzie są, nie słyszą jej i nie mogą odpowiedzieć na jej wezwanie. Popatrz na mnie... Nie nawiedza ich żadne przeczucie, nawet nie myślą o niej w tej chwili. Ale ona, w przebłysku jasnowidzenia, tym razem widzi ich wszystkich. Może ich usłyszeć. Jednak tutaj ich nie ma. Ułamek sekundy i rower z brzękiem żelastwa uderza ciężko o ziemię, ślizga się na kamieniach, podskakuje, wyrzuca ją na sam środek drogi - i jej też już tutaj nie ma.
W półcieniu boksu ciało Parsifala zesztywniało w mechanicznym wstrząsie i napięcie skręcające jego członki nagle zelżało. Mięśnie źrebaka zwiotczały. Precyzyjny strzał. Weterynarz nie oddałby lepszego. Renée uklękła na sianie i położyła dłoń na grzywie konia. Z rany płynął strumień krwi, zmoczył jej rękę. Parsifal już się nie ruszał. To koniec. Na drodze do Silvaplany woźnica zatrzymał bryczkę i zsiadł. Ani on, ani Isabelle nie mogli pojąć, dlaczego Annemarie upadła. Zobaczyli tylko przechylony rower i jej ciało wyrzucone na środek traktu. Matka, przyjaciółki, policja, notariusz, doktor będą ich pytać tysiąc razy, co się stało, ale oni nie będą umieli nic wyjaśnić. Droga jak każda inna. Zwyczajne kamienie, zwyczajny bruk. Płytkie kałuże. Żadnej gałęzi, która mogłaby zaplątać się w łańcuch. Żadnej wiewiórki, sarenki, owcy, która przebiegłaby niespodziewanie przed rowerem. Annemarie nie powinna była spaść z roweru. Już prędzej z konia - nie była zbyt wprawną amazonką - ale nigdy z roweru. Nie. Niemożliwe. Erika chciała wiedzieć, kiedy będą lądować, i kapitan spytał ją, czy tak jej spieszno. "Zawsze się spieszę", odpowiedziała, "boję się, że nie zdążę zrobić wszystkiego, co mam do zrobienia". "A jakie to ważne zadania musi pani wykonać?", zażartował kapitan. Erika skrzywiła usta i powiedziała gorzko, że chciałaby zbawić świat, ale nie udało się jej nawet uratować najdroższych jej osób. "No już, przestań żartować, Annemarie, śmiertelnie mnie przestraszyłaś", powiedziała Isabelle, zeskakując z kozła i biegnąc na środek drogi. Ona nie odpowiedziała i nie poruszyła się. Leżała całkowicie, przerażająco bezwładna. Klaus wyszperał centa z zakamarków kieszeni i wrzucił go do automatu. Zbiegł po schodach, z ulgą zanurzając się w chłodne powietrze podziemnych tuneli. Peron był pusty, tylko jakiś bezdomny palił peta, siedząc na stosie podkładów. Klaus popatrzył w ciemny tunel, ale metro nie nadjeżdżało. Przechadzał się niecierpliwie tam i z powrotem w mdłym świetle stacji. Był sam i wyrwał życiu kolejny dzień. Woźnica przykucnął na piętach i delikatnie potrząsnął jej ramieniem. Pomyślał, że Pani jest przeraźliwie chuda i może rzeczywiście cierpi na jakąś chorobę, jak powszechnie twierdzono w Sils-Baselgia. Claude potrząsnął piórem, by zmoczyć stalówkę. Ma chérie, pisał w pośpiechu, wiesz, jak trudno mi mówić otwarcie o rzeczach szczególnie dla mnie ważnych. Wstydzę się, bo mam świadomość, że nie potrafiłem odwzajemnić się za to, co mi dałaś. Za twoje rady. Za twoje czułe wsparcie. Za twoją odwagę. Ale nie byłbym mężczyzną, gdybym nie umiał brać, a wszystkie kobiety lubią ofiarowywać bezinteresowne dary. A ty, ma chérie, jesteś kobietą. Annemarie leżała twarzą do ziemi na kamiennych łbach drogi, z lekko pochyloną głową i oczami skierowanymi w stronę jeziora. Na błękitnej powierzchni nieba pojawiły się pierwsze chmury. Jej nogi i ramiona, rozrzucone na zakurzonej drodze, zdawały się pływać w głębokiej pustce. "Hej, zraniłaś się? Hej, słyszysz mnie?" Przewrócili ją na plecy. Miała otwarte oczy, które przedtem spoglądały w dół, w ciemność, a teraz odwróciły się ku chmurom przepływającym po niebie. Woźnica pochylił się nad nią i powiedział z ulgą: "Oddycha".
Z rozdziału: biały mercedes
Ścięty niedawno świerk, dopiero teraz ustawiony przez służbę w pokoju muzycznym, między fortepianem a kanapą, pachniał jeszcze żywicą. O czwartej po południu, na kilka godzin przed uroczystą świąteczną kolacją, gdy w domu wrzały już przygotowania i wszędzie słychać było wykrzykiwane energicznie polecenia, światełka, bombki i girlandy leżały jeszcze w pudle zniesionym przed chwilą ze strychu, bo ubieranie choinki postępowało bardzo opieszale. Annemarie, stojąc niepewnie na szczycie chwiejnej drabiny i ryzykując w każdej chwili upadek, bez powodzenia próbowała zawiesić na wierzchołku drzewka srebrną gwiazdę. "Uważaj!", zawołał Hasi, który klęczał na dywanie i usiłował rozplątać kłąb złotej taśmy. Zadania rodzeństwa były rozdzielone raz na zawsze od niepamiętnych czasów. Ale pomimo prób Annemarie nie potrafiła zawiesić prosto gwiazdy, która żałośnie pochylała się w lewo. Poza tym Hasi rozpraszał ją, bo nie widział siostry od wielu miesięcy i zarzucił ją lawiną głupich pytań: Czy to prawda, że Berlin jest taki duży? Ile razy większy od Zurychu? Dziesięć razy? Dwadzieścia? A ile jest tam kin? Do jakiej muzyki się tańczy? I jak to jest, mieszkać samemu, bez kontroli, bez tego wiecznego budź się, wstawaj, myj się, bądź grzeczny? I mieszkać daleko od mamy, czy brakowało ci Bocken, brakowało ci mnie? Tak naprawdę dwudziestotrzyletnia Annemarie uważała, że jest zbyt dorosła, by ubierać choinkę, i cały rytuał stracił już dla niej swój dawny urok. Jednak tradycja i zwyczaj nakazują, by córka czy syn - niezależnie od tego, gdzie mieszkają przez cały rok, a ona od kilku miesięcy przeniosła się do Berlina - wrócili do domu na Boże Narodzenie z rodziną. Z rodzicami, z rodzeństwem, z babciami, wujkami, kuzynami, gośćmi. I mają udawać, że wracają z przyjemnością. Zresztą w pewnym sensie Annemarie naprawdę cieszyła się z powrotu do Bocken. Dlatego, że Bocken to prywatny raj jej rodziny - dom wielki jak zamek, w posiadłości wielkiej niczym feudalne księstwo, a studenckie życie, mieszkanie w obcych, wynajętych pokojach, które w niczym nie przypominały przyjaznej i wygodnej rodzinnej siedziby, było ekscytujące, ale w sumie także męczące. Tak więc świeżo upieczona absolwentka uniwersytetu chętnie przyjechała znowu do domu, cieszyć się rodzinną atmosferą i ubieraniem choinki razem z Hasim, jak gdyby czas cofnął się na chwilę. Próbowała odgrywać rolę dobrej córki, choć czuła, że właściwie już z niej wyrosła. Wspólne życie z rodzicami okazywało się nie mniej męczące niż samotność, bezsenne noce, przebudzenia z głową bolącą po nocnym pijaństwie i wieczornych eskapadach samochodem podarowanym przez ojca w nagrodę za dyplom, kiedy krążyła między nocnymi lokalami i podglądała nieosiągalne spacerowiczki, które przechadzały się po chodniku Friedrichstrasse, oferując uprzywilejowanym klientom godzinę miłości. Być może tylko rodzice potrafią czuć się szczęśliwi w rodzinie. Tylko ten, kto założył i utrzymuje rodzinę, może zachować swoją autonomię i swą przestrzeń życiową w jej obrębie, może cieszyć się złudnym poczuciem, że wzniósł solidny gmach, zdolny oprzeć się zderzeniu z naporem kształtujących się indywidualności i presją życia. Dzieciom pozostaje przykrość opowiadania kłamstw, poczucie winy zrodzone ze świadomości zdrady i pragnienie jak najszybszego oderwania się, zdobycia wymarzonej wolności, by być nareszcie sobą. Ponieważ to, co naprawdę się liczy, znajduje się gdzie indziej, i mama, tata, Hasi, Freddy, babcie i kuzynki nie mają pojęcia, kim stała się Annemarie i jak wygląda jej życie.
Szczęśliwi ci, dla których mit rozrywki pozostaje na zawsze czymś obcym, którzy nie przywiązują wagi do pokus wielkiego miasta, którzy erotyczne igraszki, kabarety i nocne lokale uważają za stratę czasu i pieniędzy. Wszystkim innym bowiem, zwłaszcza młodym, którzy zachłystują się po raz pierwszy metropolią niczym parkiem rozrywki, czas i pieniądze przepływają przez palce w zastraszającym tempie. Dzieje się tak zarówno wtedy, gdy obracają się wśród ludzi bez grosza, którym trzeba zapłacić za obiad, za benzynę, za aperitif, jak i wtedy, gdy stykają się z osobami z wyższych sfer i z nimi chodzą do najlepszych restauracji Berlina; to niewiarygodne, jak kosztowne są znajomości z bogaczami. Bardziej nawet niż znajomości z biedakami. Annemarie, być może chcąc zachować zdrową równowagę, utrzymywała kontakty z jednymi i z drugimi. Miała nadzieję, że wyemancypowane aktorki, pisarki i dziennikarki, ale także pokojówki o brudnych paznokciach i niepokojący transwestyci w perukach przekażą jej jakieś objawienie, definitywną prawdę o racji bytu. Nie zyskała jednak nic oprócz bezsennych nocy, kaca po nadużywaniu alkoholu i dziecinnej satysfakcji - z upływem czasu coraz mniej radosnej - że zrzuciła gorset rodzinnej dyscypliny.
Szybko poznała najmodniejsze adresy berlińskiej cyganerii i z upodobaniem zaczęła chadzać do podejrzanych lokali cuchnących piwem, uważanych za kultowe i jako takie traktowanych już jako turystyczna atrakcja. Ich sprytni właściciele potrafili jednym rzutem oka rozpoznać Amerykanina, biznesmena, bogatego prowincjusza, ludzi gotowych wydać setki marek, by popatrzyć na tańczące ze sobą dziewczyny. Odwiedzała też kapiące od złota i stiuków salony Adlonu, w których przed kolacją czy wyjściem do teatru spotykała się na koktajlu ze swoimi arystokratycznymi protektorkami - które z niepokojem zauważały, że wygląda coraz mizerniej, ma bladą twarz, ciemne sińce pod oczami i wciąż pali papierosa, z którego zawsze zapomina strzepnąć popiół. Annemarie spieszyła się - i była zachłanna. W marynarskim ubraniu, które w jej mniemaniu dodawało jej odwagi w podejmowaniu zuchwałych eskapad, krążyła po niemożliwie zatłoczonych lesbijskich lokalach. W Berlinie roiło się od kobiet w spodniach - chętnych i pozbawionych hamulców. Annemarie poznała też świat pisarzy, grafomanów i niespełnionych artystów - bardziej fascynujący z daleka niż z bliska. Zaczynała wieczory w odrapanych pracowniach malarzy, w których awangardziści i ekspresjoniści dyskutowali wciąż o sztuce i o polityce, ale nie stronili też od wygłaszanych w oparach alkoholu miłosnych deklaracji. "Jesteś problemem i przyjemnością", mówili jej w upojeniu. "Jesteś piękna, jesteś dzika, jesteś niepokojąca. Ale nie patrzysz naprawdę na ludzi i masz wielką wadę, powiem ci jaką. Dlaczego nie chodzisz do łóżka z mężczyznami?" "A pan?", odpowiadała, patrząc na twarz zakochanego, któremu odebrało głos. "Dlaczego pan tego nie robi?" Jednak kończyła swe wieczory w mieszczańskich sypialniach szacownych mężatek - a przekonywała je, by ją ugościły, odgrywając z przekonaniem rolę niewinnego Cherubina. Była niecierpliwa, ale potrafiła zdobyć się na cierpliwość bez granic. Nie umiała się zmusić, by zostać w domu i popracować, bo wydawało jej się, że traci czas i nie korzysta w pełni ze swojej wolności, ale potrafiła też przesiedzieć cały wieczór na wytartej kanapie w obskurnym, zadymionym lokalu w piwnicy, oświetlonym tandetnymi papierowymi lampionami i ozdobionym zakurzonymi girlandami, dla przeżycia kilku ekstatycznych chwil, gdy kelnerka - zresztą nie najmłodsza - ze wzgardliwą obojętnością rzucała jej na stół talerz z kiełbasą. Kiedy po zamknięciu lokalu odwoziła ją swoim victorym do ubogiej dzielnicy na peryferiach, oczekując z podnieceniem nagrody za swe oddanie, kelnerka uśmiechała się krzywo, mruczała jesteś za młody, jesteś ładnym chłopcem, chętnie bym się w tobie zakochała, ale mój chłop jest zazdrosny, i stukając zbyt wysokimi obcasami, znikała w bramie swej nędznej kamienicy.
Chciała być lubiana i akceptowana przez wszystkich, ze wszystkimi chciała żyć w przyjaźni. I to jej się udawało. Wszyscy ją rozpieszczali, bo uważali, że jest "urocza" albo "uroczy" - często popełniany błąd czy lapsus, który bardzo ją bawił, ale zarazem sprawiał ból, bo przecież wiedziała doskonale, że nie jest p r a w d z i- w y m młodzieńcem, że chodzi tylko o imitację, grę, teatr, złudzenie. "Ma szczęście, ma niewiarygodne szczęście. Ludzie go lubili", napisała w autobiograficznym fragmencie swej pierwszej powieści, "zapraszali go na kolację, nazywali the child albo małym przyjacielem". "Wszyscy go kochają, jest uprzejmy i czarujący, jak rzadko się zdarza". "Jest dzieckiem szczęścia, kochają ją wszyscy bogowie i dobrzy ludzie". Jednak wieczory spędzane w charakterze beniaminka szczęścia były męczące. I na koniec, pomimo wszystkich uprzejmości, prezentów i obietnic, uroczy młodzieniec zostawał bez obrony i opieki: była sama. "Musisz uważać, Annemarie", mówiły jej poczciwe panie, u których chroniła się po swoich eskapadach, rozczarowana używaniem i nadużywaniem wolności. "Nie zadawaj się z pisarzami, synami pisarzy i nicponiami, którzy uważają się za kogoś wyjątkowego, a w rzeczywistości są źle wychowanymi egoistami. To strata czasu, a poza tym nic w tym oryginalnego - takie znajomości są banalne i w złym guście". Ale o ile jej arystokratyczne przyjaciółki patrzyły z niechęcią na artystów, o tyle artyści pogardzali jej przyjaciółkami i w rezultacie czuła się potępiana i przez jedne, i przez drugich. Z nikim nie czuła się naprawdę swobodnie. Może tylko z Eriką, ale spotykały się zbyt rzadko i za każdym razem rozstawała się z nią z przykrością i żalem. "Źle dobierasz sobie przyjaciół", powiedziała jej szczerze Erika, której zwierzyła się ze swego rozczarowania, że w stosunkach z ludźmi nie umie wyjść poza pozory i stworzyć prawdziwie głębokich związków. Ludzie bali się czegoś: bali się jej. Wystarczyło kilka miesięcy, by doświadczyła, że chwalą zuchwałość i podziwiają odwagę tych, którzy nie upodabniają się do tłumu, ale sami wybierają dystans, ostrożność, przezorność. Siedziała w samochodzie, kierując się w stronę mirażu świateł Jockeya, padał deszcz i Berlin wyglądał jak świetlny kalejdoskop. Także asfalt skrzył się tysiącem błysków, odbijał je niczym w zwierciadle. "Wybierasz sobie przyjaciół zbyt inteligentnych albo zbyt sławnych, albo pysznych, na niektórych z nich na pewno szkoda twojej miłości", powiedziała Erika. "Ja też popełniłam ten błąd. Tymczasem trzeba trzymać się osób nieszkodliwych, dziecinnych, naiwnych". Annemarie zahamowała gwałtownie, omal nie uderzając w latarnię, i popatrzyła na przyjaciółkę, bo przyszło jej do głowy, że być może z tego właśnie powodu Erika się z nią zbliżyła. Ale nie odważyła się jej o to spytać.
Jej rodzina zaczęła mieć pewne podejrzenia co do trybu życia, który prowadzi w Berlinie - Hasi ostrzegł Annemarie, odganiając ręką natrętnego Lucky'ego, jedynego psa w Bocken, któremu w drodze wyjątku pozwalano wejść za Annemarie do domu; wiedziony myśliwskim instynktem Lucky, myśląc może, że wystawia bażanty, uparcie wsadzał pysk między bombki i chwytał je w zęby, ryzykując, że przez przypadek którąś połknie. "Ludzie zawsze wtykają nos w cudze sprawy, Anne, uwielbiają strzępić języki". "Pospiesz się, Hasi", ucięła, osadzając wreszcie przeklętą gwiazdę prosto na czubku choinki. "Za chwilę przyjadą księżniczki, a my jeszcze się nie przebraliśmy. Wyglądamy jak dwa dzikusy". Wiszący na ścianie zegar wahadłowy wybił czwartą trzydzieści. Miał prawdziwie grobowy ton. Jego dźwięk od zawsze kojarzył się jej z przywołaniem do porządku, do dyscypliny i do posłuszeństwa. "Anne", nalegał Hasi, "czy to prawda, że wydałaś powieść? Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?" "A po co miałam ci mówić? Nigdy w życiu nie przeczytałeś żadnej książki! Myśl lepiej o hokeju, sportowcu!", zaśmiała się, schodząc ostrożnie z drabiny i wymierzając bratu żartobliwego kuksańca. Mały braciszek był już zresztą wyższy od niej, w maju skończył osiemnaście lat i za kilka dni wyjeżdżał - dostał powołanie do wojska. Wciąż jednak był młodszym bratem, przed którym mogła chwalić się swoją wolnością - podziwiał ją, bronił jej i zrobiłby wszystko dla tej swojej siostry, mógłby dla niej nawet kłamać. "Dlaczego mi jej nie podarujesz, Anne? Chciałbym ją przeczytać", nalegał Hasi, z małpią zręcznością drapując girlandę na gałęziach choinki. "Bo wydałam dużo pieniędzy na jej publikację, i nie mogę marnować kopii. I tak by ci się nie podobała..." "Myślałem, że pisarzom płaci się za wydawanie książek, Anne". "To prawda", przytaknęła w zamyśleniu. Prawdziwym pisarzom się płaci. Ale od młodych wymaga się cierpliwości. W każdym razie jej debiut został przyjęty przychylnie i zyskał pochwały od wszystkich - z wyjątkiem jej rodziny. Rodzina nie wspominała o nim - pominęła go milczeniem, tak jak nielegalne interesy i choroby. W Bocken literaturę uważano za rodzaj raka. Freddy wetknął głowę do pokoju muzycznego i ocenił, jak wygląda choinka - jego zadaniem było zamocowanie lampek i ustawienie oświetlenia: na cześć gości najpierw miały zapalać się lampki żółte i czerwone, nawiązujące do flagi Hiszpanii, potem na cześć gospodarzy lampki białe i czerwone, symbolizujące flagę Szwajcarii. Ponieważ Annemarie i Hasi nie skończyli jeszcze swojej pracy, Freddy zniknął ponownie w korytarzu.
"Cieszę się, że wróciłaś", powiedział w pewnej chwili Hasi. Odkąd Annemarie zamieszkała w Berlinie, a Freddy studiował na uniwersytecie, zimy w Bocken zdawały się nie mieć końca, dom wydawał się ogromny i pusty. Dziesiątki niezamieszkanych pokoi, wypolerowane podłogi, drzwi pozamykane na cztery spusty, strych zawalony niepokojącymi rupieciami, ciężkie aksamitne zasłony zaciągnięte na okna salonów, ogromne piece, ciemne schody, długie i ponure korytarze pełne dziwnych szmerów - wszystko to przyprawiało go o dreszcze. Nie potrafił czuć się dobrze w Bocken bez Annemarie. Trudno było wytrzymać samemu z mamą. Annemarie zwichrzyła serdecznym gestem jasne włosy brata. Hasi zawsze był jej ulubieńcem. W czasie kłótni rodzinnych brał jej stronę. Natomiast Freddy miał irytujący zwyczaj z góry popierać rozkazy.
"Dość już, idę się przebrać, skończ ty, Hasi", powiedziała, próbując się uwolnić. Dzisiaj nie napisała ani jednej linijki. Zwykle pisała przez dziesięć, nawet dwanaście godzin bez przerwy, aż ręka robiła się sztywna, zbolała i nie mogła nią już ruszać. Ale Hasi chciał jej jeszcze zadać mnóstwo pytań, i wiedział, że w następnych dniach nie będzie miał okazji zostać z nią sam na sam. Bocken pękało w szwach od gości, którymi będą się musieli zajmować. Przyjechali kuzyni, miał się odbyć mecz hokeja, koncert Emmy Krüger, trzeba było odbywać treningi konne przed wiosennymi wyścigami, towarzyszyć hiszpańskim księżniczkom na konnych przejażdżkach - poza tym Annemarie także oczekiwała gości, bo do Bocken miała przyjechać słynna Erika i wszyscy, łącznie z nim, umierali z ciekawości, by ją poznać. "To prawda, że w Berlinie miałaś wiele kochanek?", spytał Hasi, ściszając głos, by nie usłyszały go dwie pokojówki, które wdarły się do pokoju muzycznego uzbrojone w miotełki z piór i zaczęły odkurzać fortepian i półki - rzecz jasna, nie było na nich odrobiny kurzu. W Bocken zawsze panował wzorowy porządek. "Daj mi spokój", zirytowała się. Kto mu to powiedział? "Nic ci do tego, Hasi, to moje sprawy", zaprotestowała obrażona, że ktoś wdziera się w jej sekrety. Jeśli wiedział o tym Hasi, wiedzieli wszyscy. A to oznaczało kłótnie, szantaże, groźby. Na koniec jednak Annemarie się roześmiała, co Hasi przyjął z pewnością jako potwierdzenie jego słów. Jej to dobrze. On jeszcze nigdy nie całował się z dziewczyną, z wyjątkiem córki szofera, która miała czerwone policzki i nie była godna prawdziwego uczucia. "Piękne?" "Przepiękne", roześmiała się Annemarie. "Piękniejsze od ciebie?", przypochlebiał się Hasi; on uważał siostrę za nieporównywalnie piękniejszą od znanych mu dziewcząt, które wydawały mu się banalne, podobne do siebie: grubawe, z jasnymi warkoczami, o wyglądzie prowincjuszek. Jego siostra, eteryczna i nieuchwytna niczym niebiański posłaniec, co to przypadkiem zstąpił między śmiertelników, była piękna w sobie tylko właściwy sposób - i nie przypominała żadnej innej dziewczyny.
"Jej twarz była świeża i chłopięca; jej matowoblond, krótko ostrzyżone włosy mogły przybierać bardzo jasny połysk - i zależało to nie tylko od padającego na nie światła; jej włosy miały tę właściwość, że same z siebie potrafiły zmieniać kolor, ożywać niejako albo zamierać. Jej usta były szerokie, dziecinne i ciężkie, wargi miała odrobinę szorstkie, ze skłonnością do pękania, przez co te młode usta wydawały się jakby niezgrabne, wzruszające, sztubackie. Bardzo sympatyczne było jasne czoło, a wspaniały - kształt tylnej części głowy, wypukłej, wygiętej w szlachetny łuk, która zdawała się należeć do dzielnego, zdolnego chłopca". Taki poetycki i emocjonalny portret Annemarie szkicuje powieściopisarz Klaus Mann.
"Wszystko było w niej niezwykłe, wyjątkowe i szlachetne", napisał inny przyjaciel. "Przedmiot, który do niej należał, ubranie, które nosiła - wszystko, co miało z nią styczność, stawało się specjalne, cenne i godne pożądania w oczach innych ludzi. Spotkanie z nią było zawsze elektryzujące, każda rozmowa - fascynująca. Ta niezwykła aura jej osobowości, a dostrzegali ją nie tylko przyjaciele, ale wszyscy, którzy mieli okazję poznać Annemarie, była tym bardziej zaskakująca, że jej gesty i słowa nie miały w sobie żadnej przesady, Annemarie była zawsze opanowana, prostolinijna i ostrożna. Jej charakter zdawał się nieco infantylny, mieszała się w nim nieśmiałość i dystans, połączone z wdziękiem przypominającym zachowanie zwinnego, ostrożnego i dumnego zwierzęcia z sawanny, którego żywiołem jest wolność i ucieczka".
A ona? Uważa się za osobowość androginiczną, wymagającą, surową. Anioła Botticellego i agresywną Joannę d'Arc. "Wygląd nie pozwalał zgadnąć, czy to dziewczyna, czy chłopiec", pisze o sobie, "łagodne rysy nie miały wyrazistego kształtu, jedynie otoczone jasnymi włosami czoło odznaczało się wyrazistością formy, surowo ściągnięte brwi ocieniały piękne oczy o posępnym wyrazie. Każdy, kto wpatrywał się w nie dłużej, zaczynał czuć się nieswojo: miał wrażenie, że jest poddawany surowemu egzaminowi, uśmiechał się z przymusem, by doczekać się jakiejś przyjaznej reakcji, i ze zmieszaniem przyjmował ich upartą intensywność". Na licznych fotografiach wykonywanych w ciągu lat przez przyjaciół, krewnych i nieznajomych, Annemarie, we wszystkich swoich wcieleniach - dziewczyny-chłopczycy, marynarza, uroczej młodej kobiety w wieczorowej sukni, dandysa w krawacie z ustami umalowanymi szminką, panny młodej-chłopca, wychudzonej podróżniczki w bezkształtnych spodniach, kobiety napiętnowanej - jawi się jako postać niespokojna i nieuchwytna, rzadko uśmiechnięta. Na wszystkich zdjęciach, czy to za sprawą fotografa, czy też z własnej woli, jest nieosiągalna, tajemnicza, niczym pozbawiony płci anioł, poważny i straszliwy.
"Tego nie wiem, Brüderlein - to możliwe", odpowiada łagodnie Annemarie. Hasi podszedł do niej i szepnął jej do ucha pytanie, z którym nosił się, od kiedy wróciła do domu - jedyne naprawdę mające dla niego znaczenie. "Jak to jest, być kochanym przez kobietę?" "Nie bądź impertynencki, Hasi", zganiła go, rumieniąc się. Rzuciła okiem na pokojówki, które na szczęście stały w drugim końcu pokoju, odkurzając płyty, i na Josepha, starego kamerdynera ojca - stał sztywno w progu, z twarzą zniszczoną niczym stary but i patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Może usłyszał, a może nie. Nie potrafiła się tego domyślić. Joseph nigdy nie komentował zachowania swoich państwa - jakiekolwiek by ono było. Może pozwoliłby im się nawet zabić bez słowa protestu. "Anne, proszę, pomóż mi, poradź", błagał Hasi. Ale jakich rad mogła mu udzielić? Jedyna kobieta, przez którą chciała naprawdę być kochana, nie kochała jej. A tych, które ją kochały, ona sama nigdy nie darzyła uczuciem. "Jeśli chcesz być kochany przez kobietę, Hasi", powiedziała z cieniem melancholii, "najpierw ty ją pokochaj". Freddy, który stanął u stóp choinki i grzebał w przewodach elektrycznych, na chwilę podniósł z zaciekawieniem głowę - bo pochwycił kilka interesujących słów - ale kiedy Hasi i Annemarie rzucili mu zaniepokojone spojrzenie, udał, że pochłania go zakładanie lampek. "Uważaj, Anne", szepnął Hasi, "mama i papa są na ciebie wściekli. Mówiłem ci, ludzie lubią wtykać nos w cudze sprawy, opowiedzieli naszym rodzicom, jak spędzasz czas w Berlinie, że zadajesz się z ludźmi z teatru i z komunistami, możesz sobie wyobrazić, jak to zostało przyjęte". "Stare nudziary", fuknęła Annemarie, "chciałabym wiedzieć, która z nich o mnie plotkuje". Gdyby naprawdę chciała unikać przyjaciółek swojej matki, jej krewnych, kuzynek, wszystkich osób, które ją znały, mogłaby to zrobić bez trudu. Berlin jest przecież ogromnym miastem. Ale w rzeczywistości nie chciała unikać tych kobiet - nie zdając sobie z tego sprawy, szukała ich towarzystwa, bo ich rozmowy, ich domy, a nawet ich sposób ubierania się były jej znajome, przywodziły na myśl matkę. Dlatego zrobiła wszystko, by dowiedziały się o jej stylu życia i aby doniosły o tym Renée. Niekiedy wyglądało to tak, jakby kierował nią przemożny impuls zranienia matki. Poprzedniej nocy przyśnił jej się koszmar: tak jak każdego dnia w Bocken były na konnej przejażdżce, ale Renée spadła z konia i Annemarie stratowała ją swoim wierzchowcem, kilkakrotnie, bo nie potrafiła okiełznać konia. Zbudziła się z bijącym sercem. "Muszę ci powiedzieć jeszcze coś ważnego, Anne", wyszeptał Hasi tak cicho, by Freddy nie mógł nic usłyszeć. Ale Freddy z wielką uwagą rozplątywał sznury choinkowych lampek, bo pomimo jego wysiłków światełka nie chciały się zapalić. Nie mógł sobie pozwolić na niepowodzenie, bo mama nigdy by mu tego nie wybaczyła. Renée bardzo z
Na sąsiedniej półce
-
[ książka ]Moje ciało nie ma historiiSalwa AnNuAjmi
-
[ książka ]Zupa z granatówMarsha Mehran
-
[ książka ]PływanieNicola Keegan
-
[ książka ]Opowieść żonyLori Lansens
-
[ książka ]Taki piękny dzieńMelania Mazzucco
-
[ książka ]InsektClaire Castillon
-
[ książka ]Jestem tu od wiekówMariolina Venezia
-
[ książka ]VitaMelania Mazzucco
-
[ książka ]Kwietniowa czarownicaMajgull Axelsson
-
[ książka ]Mam łóżko z racuchówJaclyn Moriarty
-
[ książka ]Pijąc kawę gdzie indziejZZ Packer
-
[ książka ]Mapa miłościAhdaf Soueif
LINKI SPONSOROWANE