REKLAMA

Jestem tu od wieków

tytuł oryg.: Mille anni che sto qui
autor: Mariolina Venezia
przekład: Alina Pawłowska-Zampino
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Z miotłą
wydanie: I, Warszawa
data: 14 stycznia 2009
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 320
ISBN: 978-83-7414545-9

1861 rok, włoskie miasteczko Grottole. Bogaty gospodarz Francesco Falcone otrzymuje dwie wiadomości - dobrą i złą. Pierwsza dotyczy narodzin syna. Druga - utraty zapasów: krzyki jego rodzącej żony sprawiły, że popękały dzbany z oliwą. Czy to zwykły przypadek? Wydaje się, że nad rodziną ciąży klątwa...

Albina, jedna z siedmiu córek don Francesca, nie może poślubić ukochanego barona, dopóki najstarsza z sióstr nie wyjdzie za mąż. Ta jednak ucieka z domu i wiąże się z księdzem, co wywołuje skandal. Zdesperowana Albina decyduje się na małżeństwo z szewcem. Nienawidzi siostry i prowadzi cichą wojnę z mężem, którym gardzi. Jej wnuczka Alba będzie obsesyjnie pragnęła odkupić winy swoich krewnych.

Gioia, praprawnuczka Francesca, w latach siedemdziesiątych zaangażowana w działalność radykalnych ruchów lewackich, opuszcza swoją paryską mansardę, by po długoletniej rozłące spotkać się z krewnymi. I opowiada dzieje rodu - historię rodziny, historię kobiet. O skomplikowanych relacjach międzyludzkich, o poszukiwaniu szczęścia, życiowych wyborach, o żartach losu i dziwnych zbiegach okoliczności.

Bohaterowie tej książki są mi znani z opowieści. Jestem tu od wieków nie jest historią mojej rodziny - chociaż nie brakuje tu elementów autobiograficznych - ale rodziny, która jest po prostu typowo włoska.

Mariolina Venezia

Towarzyszymy bohaterkom przez kilka pokoleń, obserwujemy ich losy, które płyną wolno jak oliwa po ulicach Grottole.

Marie Claire

Piękny tytuł, piękna książka. Prawdziwa perełka literacka.

La Repubblica

Nie można po prostu opowiedzieć tej książki - zbyt dużo w niej postaci, żartów losu, życiorysów, które wydają się zwyczajne, a jednocześnie nieprawdopodobne.

Powieść rzadkiej urody.

Diario

Jak we wszystkich wspaniałych sagach, tak i w tej czytelnik nagle odkrywa, że znalazł się w samym jej centrum, że nie jest już tylko obserwatorem, ale ciekaw, co będzie dalej z tym czy innym bohaterem, przebiega wraz z nim ulice Grottole, ścieżki, pola, zmierzając do celu. Oczywiście jest to zasługa talentu pisarskiego autorki, która stylem łączącym w sobie cechy dialektu i języka oficjalnego, jednocześnie prostym i uroczystym, opisuje upływ czasu i przemijanie - ludzi, kobiet, dzieci, zwierząt, roślin, domów, obyczajów i tradycji.

Corriere della Sera

Fragment

Do ruchu faszystowskiego przyłączyli się od razu wszyscy posiadacze ziemscy z Grottole. Don Gabriele, don Raffaele i don Valentino nie zatrudniali na dniówkę nikogo, kto nie był zrzeszony. Wysiadywali przed siedzibą partii na głównym placu, przyjmowali oznaki uszanowania od przechodniów i uśmiechali się do salutujących przed nimi na baczność dzieci, wracających grupami z półkolonii. Jednocześnie byli gotowi gwałtownie zareagować na każdą, nawet najmniejszą oznakę dezaprobaty, na niedbałe pozdrowienie lub harde spojrzenie, nie licząc się nawet z wiekiem winowajcy.

Chłopi stali się jeszcze bardziej milczący i jeszcze niżej spuszczali głowy. Zresztą przywykli do tego. Nie podobały im się nowe porządki, ale zgodzili się, żeby raz w tygodniu ich dzieci, zamiast pracować w polu, uczestniczyły w tak zwanej faszystowskiej sobocie.

Parady, mundury z pumpami, czarne koszule i fezy oraz pompatyczne przemówienia Mussoliniego przyjmowali nieufnie i z ironicznym uśmiechem, jak wszystko, co odbiegało od powszechnego zwyczaju. Wodzu, wodzu daj nam światło! - skandowały dzieci, ale dorośli kiwali tylko głowami, bo od nikogo nie spodziewali się niczego dobrego i jeżeli ktoś dawał coś za darmo, na pewno miał w tym jakiś ukryty cel. Dzikie krzaki i dzikie zielsko, które porastały pobocza Via Nuova, przycięto tak równo, że nie wystawał ani jeden listek, być może po to, żeby uzmysłowić ludziom, co ich czeka, jeżeli ośmielą się wyłamać z szeregu. Grottolanie patrzyli na ten precyzyjny porządek jak na jakieś cudowne zjawisko i nie potrafili odgadnąć, komu to i na co potrzebne.

Z największym entuzjazmem wstąpiły do partii różne nieroby i darmozjady, a wśród nich pierwszy był upragniony syn don Francesca, Oreste Falcone, który jak dotąd miał posłuch tylko u dzieci, szczególnie u synów Candidy, tyranizując ich przy każdej okazji. To znaczy nie tak znowu często, bo siostrzenica starała się go pilnować i trzymać od nich z daleka.

Oreste, już dobrze po sześćdziesiątce, zapalił się do idei głoszonych przez Mussoliniego. Najbardziej zaś do jego wizji zbudowania Italii imperialnej i zdobycia dla niej należnego miejsca pod słońcem. Etiopia stała się dla niego tym obszarem, którego on sam został niegdyś pozbawiony przez niesprawiedliwy los. Krążył po miasteczku napuszony, pogwizdując między zębami skoczne piosenki. Partia ceniła entuzjastów, powierzono mu zatem jakąś mało znaczącą funkcję i Oreste spędzał teraz całe dnie w jej siedzibie. Śledził postępy wojsk włoskich w Etiopii, a potem rozgłaszał to po całym miasteczku w języku podżegaczy wojennych.

Ludzie pozdrawiali go z respektem, po czym za jego plecami uśmiechali się z rozbawieniem, ale i ze współczuciem, które zawsze żywili dla niego, choć nie brakowało w ich reakcjach także domieszki lęku. Oreste udawał, że tego nie zauważa. Czuł, że oto nareszcie nadeszła jego chwila. Nie mógł nic poradzić na pobłażliwe uśmiechy partyjnych towarzyszy, ale w środku kipiał gniewem i marzył o zemście.

Zaczął od wypróbowywania swojej władzy na sąsiadach. Stał się uchem partii, głównym donosicielem w miasteczku. Kto pozwolił sobie żartować z Mussoliniego, mógł być pewny, że następnego dnia zostanie wezwany do siedziby partii. Najmniejsza krytyka docierała natychmiast do zainteresowanych instancji, które od razu wprowadzały w czyn przewidziane sankcje: cofnięcie wszelkich uprawnień, bicie, wygnanie z miasteczka. Powoli mieszkańcy miasteczka zaczęli to kojarzyć z Orestem, któremu zdarzało się także wysuwać fałszywe oskarżenia, by odpłacić się za jakąś zamierzchłą obrazę. A osób, na których pragnął się zemścić, nie brakowało, bo przez wszystkie lata swojego życia uzbierał pokaźny bagaż wrogości.

Jednak najwięksi wrogowie mieszkali w jego własnym domu i należeli do jego własnej rodziny. Znosili go przez całe życie, czasem czuli przed nim strach, ale nigdy go nie kochali. Głównym obiektem nienawiści Oresta był Colino, który ze swoim spokojnym i łagodnym charakterem stanowił naturalny ośrodek rodziny. Silny i cichy niby dąb, nie musiał nikomu narzucać swojego autorytetu.

Oreste uważał go za zdrajcę, bo ten z początku odmówił przyjęcia legitymacji partyjnej. Nie dlatego, żeby był typem bohatera, który postanowił przeciwstawić się reżimowi, ale dlatego, że przez całe życie pozostawał wierny kilku prostym zasadom, a jedną z pierwszych było: trzymać się z dala od polityki. Przekazał mu ją ojciec, Minguccio Handlarz, który przejął ją od swego dziadka i całej dynastii przodków zajmujących się handlem. Nie słuchał argumentów tych, którzy starali się go przekonać, wymieniając korzyści, jakie przyniosłoby mu przyłączenie się do faszystów. Colino wykręcał się, tak samo jak wtedy, gdy Candida starała się go namówić, żeby skosztował zupy o nieznanym mu smaku. Ale kiedy wyrzucono go ze spółdzielni, zrozumiał, że czasy się zmieniły. Nie mógł dłużej pozostawać wierny zasadom ojca i dziadów. Chociaż faszyzm wcale mu się nie podobał, z tych samych zresztą przyczyn, z jakich nie podobałby mu się komunizm, wyjął pięć lirów potrzebnych na opłacenie legitymacji i zapisał się do partii.

Ale nie zaprzestał kontrabandy. Po kryjomu kupował od chłopów za cenę, która odbiegała od ceny urzędowej, tę część zbiorów, którą udawało im się uchronić przed dostawą obowiązkową. Odsprzedawał potem zboże młynom, które miały obowiązek przyjmować je tylko od spółdzielni, i to w ilościach z góry ustalonych i zawsze zbyt małych. Władze przymykały oko na ten proceder, ale nie wtedy, gdy napływały do nich donosy.

Pewnego dnia, krótko po żniwach, gdy spichlerz Colina był zapełniony nielegalnie wykupionym zbożem, Colino uratował się przed więzieniem tylko dzięki temu, że Ida Miranda, żona sierżanta, która darzyła go głębokim platonicznym uczuciem, o czym wiedziało całe miasteczko, przybiegła w porze kolacji, by ostrzec go przed inspekcją.

Przez całą noc Colino wynosił ze spichlerza worki ze zbożem. Pomagali mu w tym starsi synowie, a młodsi zostali w domu z Candidą. Candida nie posiadała się ze złości.

Kontrolerzy pojawili się o świcie. Zrobili dokładną rewizję, ale niczego nie znaleźli i w końcu sobie poszli, ostrzegając go jednak, by miał się na baczności.

Nie wiadomo, kto to zrobił. Faktem jest, że krótko potem pewnego ranka na głównym placu miasteczka, tam gdzie zwykle wisiały ogłoszenia, pojawiły się zdjęcia Oresta w kobiecym ubraniu, z umalowaną twarzą. Starano się ukryć tę wiadomość przed Concettą, ta jednak jako pierwsza mówiła o tym w chwilach jasności umysłu, które zdarzały się coraz rzadziej. Było oczywiste, że wiedziała o tym od dawna. - Dzięki Bogu - dodała spokojnie - że świętej pamięci nieboszczyka zabili bryganci. Albina przysięgała, że ze wstydu nie wychyli nosa z domu, ale i tak prawie wcale z niego nie wychodziła. Candida milczała.

Jeszcze długie miesiące wszyscy inni się z tego śmiali i wspominali o tym, nawet kiedy Oreste już dawno zniknął z miasteczka. Tego fatalnego dnia zauważył na ulicy, że ludzie patrzą na niego z dziwnymi uśmiechami, ale musiał dopiero dojść do głównego placu, żeby zrozumieć przyczynę tej niezwykłej wesołości.

Ktoś widział go podobno, jak skręcił za róg, wyprostowany, jak tylko zaawansowany wiek mu na to pozwalał, w pumpach furkoczących jak żagle, z fezem dumnie osadzonym na głowie, i od tego czasu nikt o nim więcej nie słyszał. Grób przeznaczony dla niego przez ojca, z fotografią, datą urodzin i pytajnikiem zamiast daty śmierci, pozostał pusty.

[...]

Ciccari ne ne, ciccari ne ne - słychać było w miasteczku i zaraz potem pojawiał się Rocco, a za nim maciora, bądź też maciora, a za nią chłopiec. Spędzali razem całe dni na ugorach, biegali wśród śmieci, kopali dziury w ziemi, turlali się ze zboczy, bawili w berka i w chowanego, przyglądali się niebu. Byli związani z sobą jak brat i siostra, jak dwoje przyjaciół, jak matka i syn, jak ojciec i córka, jak dwie istoty zespolone nierozerwalnymi więzami.

Z początku Rocco nie zajmował się świnką zakupioną przez matkę, podobnie jak nie zajmował się niczym, co wiązało się z pracą w polu czy z obrządkiem zwierząt. Aż do dnia wielkiej burzy.

Panowały jeszcze ciemności, a Lucrezii nie było już w domu, wyszła do pracy. Rocco leżał w łóżku, kiedy usłyszał pierwsze grzmoty, przypominające szczęk starego żelastwa. Nastąpiła pełna napięcia cisza, po czym huknęło z ogromną mocą. Na szybach zadźwięczał grad i zaraz lunęło z nieba strumieniami wody. Zdawało się, że woda w kilka chwil zatopi miasteczko.

Rocca ogarnął nagle bezgraniczny strach, strach pierwotny - przed potopem, przed końcem świata - w którym całkiem się zatracił. Wybuchnął płaczem, bez nadziei, że pojawi się ktoś, kto go w tym płaczu utuli.

Ale nagle coś ciepłego i wilgotnego dotknęło jego nogi. Był to ryjek świnki, która patrzyła na niego okrągłymi niebieskimi oczkami, po czym zaczęła czule lizać go po łydce. Rocco instynktownie cofnął nogę, nie był przyzwyczajony do pieszczot, ale zwierzak nie przestawał. Rocco z wahaniem wyciągnął do niego rękę i dotknął go. Potem przyciągnął go do siebie i przytulił. Świnka chrząknęła zadowolona. Przytuleni czekali potem razem, aż skończy się burza. Od tego dnia stali się nierozłączni.

Rocco nie potrafił zasnąć, jeżeli nie obejmował ramieniem maciorki. Kto wie, czy nie zamarzłby bez niej w szczególnie zimne noce. Dzięki niej odkrył, co to czułość. Poznał ją, gdy była mała, tłuściutka i różowa jak niemowlę, widział, jak rośnie, rozbrykana i ruchliwa jak mały chłopczyk, wkrótce go przerosła, co nie było trudne, bo z powodu niedożywienia Rocco nie wyrósł wysoki, aż wreszcie nabrała ogromnych rozmiarów i mógł zatopić się w jej rozłożystym ciele, w jej cieple i ostrym zapachu.

Lucrezia też na swój sposób kochała maciorę. Po powrocie z pola przygotowywała dla niej karmę tak starannie, że tylko w posiłek dla syna wkładała więcej serca. Ona sama prawie nic nie jadła. Patrzyła na maciorę ciepłym spojrzeniem, jakby w ten sposób świnia mogła urosnąć jeszcze bardziej.

Pewnego dnia w lutym, miesiącu świniobicia, Lucrezia umówiła się z Luiginem la Ciminiera, rzeźnikiem, na następny ranek. Ale o świcie, po przebudzeniu, spostrzegła, że łóżko Rocca było puste, a pod łóżkiem nie było maciory. Na próżno szukała ich przez cały dzień. Prosiła o pomoc całe miasteczko, poszła nawet do karabinierów, płakała i przeklinała, przemierzyła puste okoliczne pola, wołając syna na całe gardło, i nikt za nią nie nadążał, nawet psy. Minęła noc, a Rocco i maciora się nie znaleźli. W miasteczku zaczęto już mówić o brygantach, diabłach i Cyganach, ale Lucrezia się nie poddawała. O świcie Giovanni Mastrandrea i Ciccillo Sarchiella, najbardziej zaangażowani w poszukiwania, także wrócili do swoich domów.

Pogoda tego dnia była mroczna, szare, nabrzmiałe chmury zakrywały całe niebo, ale nie spadła ani kropla deszczu. Znalazła go na skraju lasu blisko Salandry, przytulonego do maciory, na pół martwego z zimna i ze strachu. Najpierw wymierzyła mu policzek tak silny, że mało brakowało, a wybiłaby mu zęby, a zaraz potem zasypała go niekończącymi się pocałunkami.

Maciory nie ubiła. Zostawiła ją na rozmnożenie.

W następnym roku Rocco rozpoczął naukę w szkole i tym samym zaczęły się wielkie kłopoty. Trzeba mu było kupić fartuszek i tornister, a także jakiś prezent dla nauczyciela, żeby zyskać jego przychylność. Na Boże Narodzenie nauczyciel wytłumaczył Lucrezii, jak bardzo zyskałby Rocco, gdyby został jednym z Synów Wilczycy, a potem Balillą. Mógłby korzystać z kasy zapomogowej, jeździć na kolonie i do sanatorium przeciwgruźliczego oraz uczestniczyć w zajęciach gimnastycznych. Ale musiałby mieć mundurek, a Lucrezia nie miała na to pieniędzy.

Pewnego wietrznego, zimnego lutowego dnia Lucrezia poleciła synowi przyprowadzić maciorę do domu. Powiedziała, że chce ją zważyć, bo założyła się z sąsiadką, która nie wierzyła, że ich świnia jest aż tak wielka. Rocco dał wiarę jej słowom, ale maciora od razu zrozumiała, o co chodzi.

Potrzeba było czterech mężczyzn, żeby przywiązać ją do wagi pożyczonej od kuma Colina. Mężczyźni nieźle się napocili, bo maciora broniła się ze wszystkich sił, jakby przeczuwała coś złego, i ugryzła przy tym Rocca w ramię. Blizna została mu na całe życie, mała bladoróżowa plamka, która lekko puchła w wilgotne dni. Maciora ważyła półtora kwintala - Rocco powiedział o tym matce z wielką dumą.

Następnego dnia musiał jej szukać za murem. Nie chciała za nim iść. Rocco zrobił wszystko, co mógł, żeby ją do tego skłonić. Podrapał ją po karku i pocałował w ucho, od czego zadrżała. W końcu poszła za nim posłusznie.

Kiedy przyszli do domu, Luigino la Ciminiera ostrzył noże. Felice i Chinuccio złapali zwierzę. Maciora szamotała się i kwiczała tak głośno, że słychać ją było aż na Via Nuova. Brzmiało to, jakby jakiś człowiek wzywał pomocy. Rocco przyglądał się tej scenie wytrzeszczonymi oczami, ale nie miał odwagi przeciwstawić się temu, co widział. Rozłożyli ją w drewnianej niecce z wysokimi brzegami jak u trumny. Przy jednym końcu niecki była dziura na głowę. Przywiązali świni racice. Rocco stał w kącie pokoju, milczący i blady. Maciora patrzyła na niego wzrokiem wyrażającym prośbę o ratunek, ale Rocco nie mógł nic zrobić. Luigino la Ciminiera wbił nóż w gardło zwierzęcia, które w tej samej chwili wydało rozdzierający kwik. Rzeźnik kręcił nożem ostrożnie, starając się nie uśmiercić świni od razu. Minęło jeszcze pół godziny, zanim cała krew wypłynęła i maciora się uspokoiła. Lucrezia trzymała pod niecką miskę na krew. Ca pozzn sctta un sagn d'angann! Oby im się krew gardłem puściła! Mieszała krew w misce, potem dodała do niej rodzynki, suszone figi, migdały, mleko i cukier. Po raz pierwszy mieli w domu taką obfitość jedzenia. Postawiła miskę na ogniu i dalej mieszała, a na powierzchni coraz gęstszej masy formowały się bańki powietrza.

W tym czasie Luigino la Ciminiera razem z Felicem i Chinucciem zdjęli z ognia sagan z wrzącą wodą i wylali ją na maciorę. Powietrze napełniło się parą i obrzydliwym smrodem sparzonej szczeciny. Maciora spojrzała na Rocca po raz ostatni oczami zasnutymi mgłą. Rocco przez całe życie będzie pamiętał to spojrzenie. Luigino i Chinuccio uwijali się przy oskrobywaniu szczeciny ze skóry zwierzęcia. Synku, mógłbyś im pomóc! Rocco nie ruszał się z miejsca. Noże szybko przesuwały się po ciele maciory. Wkrótce stało się jasnoróżowe jak ciało nagiej kobiety. Ułożyli je w niecce staranniej a kiedy już każdy centymetr kwadratowy skóry zwierzęcia był różowy, zawiesili je głową w dół na futrynie drzwi. Jednym pociągnięciem Luigino la Ciminiera rozpłatał je nożem od pachwiny aż do gardła. Potem, operując sprawnie we wnętrznościach świni, wykroił wątrobę, płuca i serce. Ze zręcznością żonglera rozplątał jelita. Lucrezia opróżniła je, oczyściła i zostawiła zanurzone w wodzie ze skórką pomarańczy.

Tymczasem słodka masa z krwi, oziębiona i skrzepnięta, była gotowa. Lucrezia nałożyła jej trochę na talerz. Podała mężczyznom do spróbowania. A ty, syneczku, nie chcesz ani trochę? Rocco się nie ruszał. Weź, to dobre. Weź od mamusi. Dlaczego nic nie mówisz? To takie dobre! Lucrezia nabrała masy na łyżkę i włożyła ją synowi do ust. Rocco poczuł na podniebieniu jej miękką, ziarnistą konsystencję i słodkożelazisty smak. Spłynęła przełykiem w dół, głęboko, prosto do trzewi. Zareagowały gwałtownie, podeszły aż do gardła, obrzydliwy smak napełnił go całego. Długo wymiotował. Zwymiotował także duszę.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Znajdź swoje wakacje

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024