REKLAMA

Vita

tytuł oryg.: Vita
autor: Melania Mazzucco
przekład: Joanna Wachowiak
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Z miotłą
wydanie: I, Warszawa
data: 7 sierpnia 2008
forma: książka, okładka twarda z obwolutą
wymiary: 123 × 195 mm
liczba stron: 512
ISBN: 978-83-7414477-3

Jest rok 1903. Do Nowego Jorku przybywa dwójka dzieci - dwunastoletni Diamante, mający ,,powołanie do przegranej", i dziewięcioletnia Vita, obdarzona magiczną władzą nad przedmiotami. Na barwnym tle włoskiej kolonii w tym mieście rozgrywa się historia ich niespełnionej miłości i niedotrzymanych obietnic, nierozerwalnie związana z rodzącą się amerykańską mafią, Enrikiem Caruso, koleją żelazną i Charliem Chaplinem. Nadzieja na lepsze życie wyrwie Diamantego z zagraconego mieszkania przy nowojorskiej Prince Street i poprowadzi przez podziemia zakładu pogrzebowego, niekończące się niziny Północnej Dakoty, słoneczną Kalifornię - z powrotem do punktu wyjścia. Melania Mazzucco snuje opowieść o swojej własnej rodzinie i rodzinnych mitach, składając jednocześnie hołd wszystkim włoskim imigrantom, którzy zbudowali Amerykę i którzy zginęli, by zapewnić środki do życia swoim rodzicom, żonom i dzieciom pozostawionym w Starym Kraju. Jest to także doskonale udokumentowany zapis poszukiwania własnej tożsamości.

Vita powstała teraz, w sytuacji kiedy w ciągu dziesięciu lat radykalnie zmieniła się struktura etniczna Włoch. Z kraju emigracyjnego staliśmy się krajem imigracyjnym. Zawsze to Włosi wyjeżdżali za chlebem, dziś mamy u siebie mnóstwo imigrantów. (...) I właśnie w takich okolicznościach odniosła sukces moja książka, którą napisałam o dziadku emigrancie. (...) Jak sądzę dlatego, że można ją zrozumieć w wielu kontekstach kulturowych.

Melania Mazzucco, fragment rozmowy z Agnieszką Drotkiewicz opublikowanej w Lampie

Vita jest w pewnym sensie przypowieścią o nowym, wymarzonym świecie, opowiada włoską wersję historii o imigracji i asymilacji. Wypełniona hałaśliwymi głosami tworzącego się społeczeństwa, nie pozostaje obojętna na straty i smutki, które zawsze towarzyszą takiemu procesowi...

The New York Times Book Review

Ta złożona, melancholijna opowieść z pewnością zachwyci czytelników.

Kirkus Reviews

Fragment

Good for father

Pierwsza rzecz, jaką przyszło mu zrobić w Ameryce, to było spuścić gatki. Tak żeby wszystko było jasne. Musi wystawić na widok kilkudziesięciu siedzących za biurkiem sędziów swoje dyndające klejnociki i przyrodzenie gładziutkie jak płatek róży. On nagi, na baczność, rozżalony i upokorzony, oni w ubraniach, siedzący i lekceważący. On z trudem powstrzymuje łzy, oni powstrzymują śmieszek zażenowania, pokasłują i czekają. Wstyd jest początkowo spotęgowany faktem, że ma na sobie parę galotów ojca, ogromnych, staroświeckich i zabrudzonych, tak okropnych, że nie włożyłby ich nawet ksiądz. Problem w tym, że dziesięć dolarów potrzebnych do zejścia na ląd matka zaszyła mu właśnie w majtkach, żeby mu ich nie ukradli w noclegowni statku. W tych noclegowniach - jak wszystkim wiadomo - podczas dwunastu niekończących się nocy podróży można stracić wszystko - od oszczędności po ser, od główek czosnku po dziewictwo - i nigdy niczego nie odzyskać. I faktycznie, dolarów mu nie ukradli, ale Diamante wstydzi się przyznać urzędnikom na wyspie, że pieniądze ma schowane w majtkach. Przychodzi mu do głowy genialny pomysł, żeby powiedzieć, że ich nie ma w ogóle. W efekcie tego wstydu bez miary oznaczą go krzyżykiem na plecach i odeślą na tył kolejki, by wrócił jeszcze tym samym statkiem. I tak to odbył całą tę podróż niepotrzebnie, jego ojciec Antonio i tajemniczy zio Agnello stracili kupę pieniędzy, a Vita - która już przeszła - znajdzie się sama w Nowym Jorku i Bóg jeden wie, co się z nią stanie.

Za oknem miasto kołysze się na wodzie - wieżowce sięgają chmur, tysiące okien błyszczą w słońcu. Widok tego miasta, które wyłania się z wody i strzela prosto w niebo, zostanie mu na zawsze w oczach - tak bliskie i tak niedostępne. W obliczu katastrofy, w obliczu tak haniebnej porażki, Diamante wybucha niepohamowanym płaczem, i szeptem wyjawia tłumaczowi kompromitujący schowek. Chwilę później stoi cały czerwony, ze spodniami spuszczonymi do kostek, z gatkami wypatroszonymi przy rozpruwaniu wewnętrznej kieszeni i ze swoim największym sekretem w ręku, bo nie wie, co z nim zrobić. Tak właśnie Diamante wkracza do Ameryki - nago, z ptaszkiem, który dumnie podnosi głowę, podczas gdy on się przesuwa, w podskokach, by się nie potknąć, ku komisji, której podtyka wyblakły banknot, przesiąknięty zapachem jego niespokojnych nocy. Banknotu nikt nie chce wziąć do ręki, ale sędziowie za stołem każą mu przejść. Udało się. W tym momencie zapomina o całym wstydzie i poniżeniu. Kazali mu się rozbierać? Kazali mu spuścić gatki? I dobrze. W ten sposób, jeszcze zanim postawił stopę na suchym lądzie, zrozumiał, że tutaj posiada tylko dwa dobra, o których istnieniu i przydatności do dzisiaj nie miał pojęcia - swój członek i rękę, która go dzierży.

Daleki hałas - zapewne odgłos kół wozu obijających się o bruk - budzi go nagle w zatęchłej ciemności. Instynktownie dotyka ręką pryczy i maca poduszkę w poszukiwaniu włosów brata. Ale ogarnia go zdziwienie, bo poduszki nie ma, jego głowa leży na szorstkim, wygniecionym materacu. Diamante podnosi się i siada. Spogląda za okno i nie widzi zarysu księżyca. Niczego nie widzi, bo okna nie ma, tam gdzie być powinno. Znajduje się w pokoju o ślepych ścianach, komórce zapchanej sprzętami jak pakamera handlarza staroci. W obcym pokoju. Na podłodze, spod łóżka naprzeciwko, wyłania się dziwny rząd podkutych męskich butów. Do kogo te buty należą i gdzie są ich właściciele - tego nie wie. Powoli, w miarę jak wzmaga się w nim wszechpotężny głód, zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest w swoim domu. Gulgoczący, pijany głos mężczyzny, który dochodzi zza zasłony, nie jest głosem jego ojca. Nawet zapierający dech odór nie jest zapachem jego ojca. Jego ojciec cuchnie kamieniem, wapnem i potem. To natomiast jest odór butów, wina i stęchłych sików. Trzask drzwi, kroki, gromki bek wprawia ściany w drżenie, i zasłona, która oddziela komórkę od jakiegoś innego pomieszczenia, się rozchyla. Ogarnia go fala smrodliwego odoru, głośny rechot i strumień światła. Diamante zamyka oczy i opada z powrotem na materac. Teraz wszystko jest jasne. Znowu śniła mu się scena rozbieranki przed komisją, która wprawdzie przydarzyła się dwa dni temu, ale którą wciąż przeżywa od nowa i która będzie mu się śnić aż do śmierci. To jego druga amerykańska noc. Przyprowadzili go na Prince Street. Dom jest czarny, cuchnący, zrujnowany do tego stopnia, że wygląda, jakby w każdej chwili miał się zawalić. Mieszkanie, jedno z wielu, ostatnie piętro, w głębi schodów, należy do zio Agnella. To właśnie jest Ameryka.

Do pokoiku wchodzi mężczyzna, potem jeszcze jeden, jeszcze jeden i jeszcze jeden, aż Diamante traci rachubę. Ktoś się wali na pryczę naprzeciwko, ktoś inny na skrzypiącą ramę. Głuche odgłosy przesuwanych mebli, oddechy. Mężczyźni się rozbierają, czuje odór spod ich pach. Jeden, dwa, dziesięć ochrypłych męskich głosów nakłada się na siebie. Głosy należą do bandy pozbawionych skrupułów i żądnych krwi oprychów. Rozmawiają - w różnych, chwilami zupełnie niezrozumiałych dialektach - o mordobiciach, zabójstwach, dwóch tysiącach kawałków, które Agnello musi komuś dać, inaczej utną mu nos i wetkną w tyłek, przynajmniej w końcu poczuje smród nosem ten pieprzony nadziany chytrus. Rozmawiają o polismenach, którzy znaleźli dziewięcioletnią siksę. Diamante nie waży się nawet oddychać. Ktoś błagalnym głosem próbuje kazać innym, by położyli się spać, ale nikt go nie słucha. Głosy się podnoszą, gadają o niuni Agnella, czyli o Vicie - która ma tylko dziewięć lat, ale zobaczycie, jak wykraśnieje, jak wyrośnie. Wyrywają koc z rąk Diamantego. Nawet nie widząc ich - bo zaciska powieki, uparcie udaje, że śpi - wie, że mu się przyglądają. A ten kto?

Wzbudza krótkotrwałe zainteresowanie, czuje dotyk wielu rąk, które obmacują go w poszukiwaniu portfelika i wycofują się rozczarowane. Diamante śpi w samych majtkach, tych samych brudnych gatkach sprzed dwóch dni, bo nic innego nie ma. Wszystko mu skradziono. Głosy powracają do gadaniny o dwóch tysiącach kawałków, morderstwach i szantażach. Diamante drży jak źdźbło trawy na wietrze. Koc gryzie go w nos, chce mu się kichać. Zasłona rozchyla się ponownie, ktoś wchodzi i siada na jego materacu.

- Dobranoc - odzywa się zmęczony głos - idźcie do wyra i mordy w kubeł, bo ja muszę się kimnąć. Jutra rano wstaję.

Nagle coś ciepłego dotyka policzka Diamantego - stopa. Nowo przybyły położył się w jego łóżku. Stopa śmierdzi. Paznokieć, ostry i twardy jak końskie kopyto, drapie go w policzek. Boi się ruszyć, żeby nieznajomy nie odciął mu nosa i nie wsadził w tyłek. Właściciel stopy rozciąga się na pryczy i natrafia na niespodziewaną przeszkodę w postaci ciała chłopca.

- A to kie licho? - Aż podskakuje.

Prezencik dla ciebie, przynajmniej masz z kim kimać, ostatnio ci się zdarzyło, jak byłeś smarkaty u mamy. Właściciel stopy klnie pod nosem, ciągnie i popycha Diamantego, żeby ten się przesunął. Ciągnąc i popychając, przydusza go do ściany. Gdyby nie ta ściana, Diamante już dawno spadłby z pryczy. Właściciel stopy, uspokojony, przestaje się ruszać. Ale reszta nie ma najmniejszego zamiaru spać. Są ożywieni. Ktoś zapala papierosa i teraz, falami, dochodzi do Diamantego smród tytoniu. Brakuje powietrza. Brakuje wszystkiego. Ciemność wisi nad nim jak groźba. Bezcielesne głosy są coraz bardziej zatrważające. Cały nieznany świat osacza go w środku nocy, atakując go, kiedy jest zupełnie bezbronny - szeptami, cieniami, ciemnością.

Spłaszczony jak placek leży przyciśnięty do muru, a strach zmienia się w przerażenie, kiedy bandyci zaczynają gadać o ,,kawale chłopa" znalezionym na budowie kolejki podziemnej. ,,Kawał chłopa" nie dlatego, że wysoki albo gruby, bo był pewnie dwunastoletnim chłopcem - ale dlatego, że ostały się z niego tylko głowa i tors. Nie miał ani języka, ani kuśki.

Na Boga, śpijcie, wybucha właściciel stopy. Odwal się. Cii, dosyć. I dalej o krwi, morderstwach, jatkach. W końcu głosy powoli się rozpraszają, opis trupa z budowy przechodzi w sugestywną pochwałę dydków pewnej Leny, kłótnia nad prawidłową pisownią słowa UMRZESZ - PŁAĆ ALBO UMŻESZ pisało w liście - miesza się z dywagacjami na temat studolarowek - ile ich potrzeba do dwóch tysięcy? - wymiana zdań na temat technik ostrzenia noża oraz wetkniętego w tyłek nosa, coraz dłuższa cisza zapada między jednym a drugim zdaniem. W ciągu pół godziny kłótliwe zjawy z pokoju pogrążają się w głębokim śnie. Ktoś chrapie, dostaje papuciem w twarz i w końcu cichnie. Nawet hałasy z ulicy są teraz przytłumione, dalekie. Ale Diamante nie może spać. Drży. Myśli o głowie bez języka porzuconej na budowie. Myśli o stopie napierającej na policzek. O dziesięciu bezlicych oprychach, którzy chcą zamordować zio Agnella. A może chcą zamordować jego, bo jest tylko łupinką orzeszka i nie budzi postrachu. Że jest łupinką orzeszka, to niestety prawda, bo mimo że w listopadzie skończy dwanaście lat, nadal jest drobniutki jak dziecko. Mimo że przecież dzieckiem już nie jest i nigdy nim nie był - i faktycznie, stojąc przed komisją, zrozumiał, że jest mężczyzną.

Leży rozbudzony, nie próbując się nawet przewrócić na wygniecionym materacu, w dusznej, nieprzyjaznej atmosferze. Kiedy pierwsze światło dnia przedostaje się przez zasłonę, przeskakuje przez właściciela stopy na podłogę. Następuje na otwartą puszkę po sardynkach, kalecząc się zaostrzonym jej brzegiem. Powstrzymuje jęk bólu i nachylony przygląda się śpiącym mężczyznom. Mają posępne twarze, czarne kosmate wąsy, skórę przepaloną słońcem, siatkę zmarszczek wokół oczu, przetłuszczone włosy, wielgachne łapska. Gdyby spotkał ich na ulicy w świetle dnia, wzbudziliby w nim taki sam strach jak dziś w nocy. Ale nie właściciel stopy. Ma mizerne wąsiki, które wyglądają jak szczoteczka do zębów. Jest wysoki, chudy i kościsty jak szkielet. W pierwszej chwili go nie rozpoznaje, ale to zapewne jego kuzyn Geremia, który wyjechał rok wcześniej.

Mieszkanie przy Prince Street jest zawalone garnkami, miskami, wiadrami, workami z mąką, beczkami i skrzyniami. Diamante snuje się po omacku między drewnianymi klatkami, w których gdaczą trzy pękate kury, i miednicą, w której dogorywa kępka bazylii, i prawie rozbija sobie nos o gipsową figurkę Matki Boskiej Łaskawej, patronki Minturno. Jest cała poobijana. Widać inni też się z nią zderzyli i mieli jeszcze mniej szczęścia od niego. Chodzi zygzakami między koszulami, prześcieradłami i kalesonami, które mokre wiszą na dwóch niepewnych drutach dzielących mieszkanie na pół i biją go po twarzy. W końcu wpada na małżeńskie łoże ustawione za parawanem w kuchni, jak się wydaje, i jest zadziwiony, bo obok zatłuszczonej głowy Agnella odznacza się na poduszce blady kark kobiecy, ramię i - nieznany mu widok, który zapiera dech w piersiach - goła noga, którą nadzieja na ochłodzenie szelmowsko wypchnęła na wierzch. Diamante nie ma pojęcia, kim może być ta kobieta. Faktem jest, że zatłuszczona głowa należy do zio Agnella. A zio Agnello jest żonaty z Dionisią, wioskową pisarką. Ale ona została we Włoszech, była na stacji razem z jego matką, kiedy odjeżdżał. Obydwie płakały. On nie płakał. Zaciekawiony przybliża się do nieznajomej, pogryzając sucharka. Stara się nie hałasować, ale niechcący kopie klatkę i wszystkie kury zaczynają się trzepotać. Nieznajoma ma włosy koloru miodu i oczy koloru octu. Kiedy zdaje sobie sprawę z tego, że skoro widzi kolor jej oczu, to znaczy że kobieta nie śpi i go obserwuje, Diamante odskakuje, potyka się o klatkę i pada jak długi.

Agnello wynajmuje mieszkanie przy Prince Street od miejscowego bossa i, zawsze żądny dolarów, zamienił je w coś rodzaju stancji, żeby odzyskać pieniądze, które wydał na kupno sklepu warzywniczego. Ci wąsaci mężczyźni, mimo że zdają się przestępcami i równie dobrze mogliby nimi być, są jego lokatorami. Lokatorzy albo borderzy, jak się tutaj mówi, płacą za łóżko, wikt i opierunek. Diamante też będzie musiał płacić. Zio Agnello nie daje zniżek. Zawsze był sknerą, bo jest bogaty. Albo jest bogaty, bo jest sknerą. Ze sknerstwa upchnął, ilu tylko mógł ludzi w tych skromnych pokoikach. Prycze stoją po kątach, przed piecykami, za każdą zasłoną i skrzynią. Diamantemu udaje się naliczyć czternastu mężczyzn i kobietę z gołą nogą. Ale on szuka innej kobiety. A właściwie dziewczynki - Vity.

Rączka Vity - wilgotna, lepka od cukru, zaciśnięta w jego dłoni - będzie jedyną rzeczą, którą Diamante będzie pamiętać z tej chwili, kiedy prom przybił do mola Battery Park. Wszyscy inni opowiadają o wielkim wzruszeniu na widok budowli Manhattanu, ciemnych od sadzy, o tysiącach okien, w których odbija się światło, błyskając nieregularnie, jakby powtarzając tajemniczy sygnał. O kłębach dymu wieńczących wieżowce, rozmywających ich kontury, zamieniających je w nierzeczywiste zjawy, prawie jak ze snu. Opowiadają o kominach statków przycumowanych do nabrzeża, o flagach, o napisach anonsujących biura, banki i agencje, o nieprzebranym tłumie stłamszonym w porcie. Ale Diamante jest zbyt niziutki, żeby z ziemi obiecanej zobaczyć cokolwiek innego niż odziane w szmaty tyłki i wychudzone plecy. Naciąga na głowę czapkę - o sztywnym daszku, za dużą, spadającą mu na uszy - i z podskokiem poprawia worek, który niesie na plecach. Jest to pasiasta poszwa na poduszkę - poszwa na jego poduszkę - i zawiera cały jego dobytek. Cisną go buty, których sznurowadła są zbyt ciasno zawiązane. Mocno trzyma rączkę Vity w swojej, w obawie, żeby jakieś popchnięcie, szturchnięcie albo choćby napór tłumu ich nie rozdzielił.

- Nie oddalaj się ode mnie - rozkazuje jej - nie oddalaj się ode mnie w żadnym wypadku.

Vita jest jego paszportem do Ameryki, nawet jeśli o tym nie wie. Paszportem wymiętym i gorączkującym, o skołtunionych włosach i w sukience w kwiatki. Powinna mieć żółty kupon w buzi, ale dziwnym trafem go nie ma. To kupon podobny do tych, który dają komuś, kto ma odebrać bagaż. W końcu ich też miał ktoś odebrać. Na kuponie jest napisane GOOD FOR FATHER, ale ani ona, ani Diamante nie mają najmniejszego pojęcia, co to znaczy. Vita kiwa głową i żeby mu pokazać, że zrozumiała, wbija mu paznokcie w dłoń.

Każdy kogoś szuka, wołają się w dziesiątkach języków - nieznanych, szorstkich i gardłowych. Każdy ma kogoś, kto po niego przyszedł albo oczekuje go na molo, albo ma nabazgrany na skrawku papieru adres, nazwisko krewnego, krajana, pracodawcy. Większość ma też kontrakt na pracę. Ale wszyscy się tego wypierają. Tak trzeba. Po prawdzie, druga rzecz, którą zrobił w Ameryce Diamante, to historia, którą opowiedział. I to też nigdy wcześniej mu się nie przydarzyło. W pewnym sensie skłamał. Tak to tutaj jest. Na Ellis Island Amerykanie zadają ci serie pytań - to rodzaj przesłuchania. Tłumacz - perfidny typ, który najwyraźniej zrobił karierę dzięki gorliwej wrogości wobec swoich rodaków - mówi ci, że musisz mówić prawdę, samą prawdę, bo w Ameryce kłamstwo jest największym grzechem, gorszym od kradzieży. Ale niestety prawda jest im niepotrzebna i tobie też nie pomoże. Więc go nie słuchaj i opowiedz historię, którą sobie przygotowałeś. Uwierz w nią, to i oni uwierzą. Patrz im w oczy i przysięgnij. Przysięgam, że nie mam kontraktu na pracę (ale go ma, zio Agnello wysyła go do Cleveland, do pracy na kolei). Przysięgam, że wujek zapewni mi utrzymanie przez cały czas mojego pobytu w Niujorku (a to dopiero, Agnello ma węża w kieszeni większego od pytona). Ale komisja nie traci czasu na sprawdzanie. Spieszyło im się: musieli przebadać następne cztery i pół tysiąca ludzi, którzy spadli na Amerykę jak biblijna szarańcza tego samego dnia, w którym spadł i on. Funkcjonariusze byli zmęczeni i dostali rozkaz poluzowania sita. Słuchali nieuważnie. A on wciągnął gatki i ich oszukał.

- To boli, Diama - skarży się Vita. Trzyma ją za nadgarstek tak mocno, że aż zbielała jej skóra.

- Nie oddalaj się - odpowiada Diamante. W tej czapce na głowie wygląda jak żołnierz. Jest posłuszna. Schodzą, trzymając się za ręce, i zaraz połyka ich podniecony tłum. W łoskocie pojazdów, między skrzypieniem wind kotwicznych i łańcuchów, gwizdem syren i okrzykami pasażerów są tacy, którzy proponują podwiezienie do stacji kolejowej, łóżko na noc, zimną wodę, ktoś może służyć za przewodnika, a inni są tu tylko po to, żeby kraść portfele. Chłopcy, którzy palą przycupnięci na zwałach węgla, wyglądają, jakby mieli ochotę zadźgać nożem pierwszego lepszego, który im się nawinie. Diamante trzyma swój paszport w zębach - ze zgodą swojego ojca na emigrację wypisaną obok jego danych. Jest tak pochłonięty przeciskaniem się przez tłum, że nie zadaje sobie pytania, dlaczego Vita nie międli już w ustach żółtego kuponu. Kiedy szubrawcy kręcący się po nabrzeżu zauważają, że nikt nie odbiera tej dwójki dzieciaków trzymających się za ręce, rzucają się w ich kierunku, prześcigając się nawzajem. Próbują ich zwabić, ale Diamante nie daje się zrobić w balona. Zapiera się nogami i przyciąga do siebie Vitę, która uśmiecha się do każdego dobrze ubranego mężczyzny i który odpowiada jej uśmiechem, i o każdym myśli: to jest mój ojciec.

Pamiętaj, nie rozmawiaj z nieznajomymi, ojciec powtarzał mu tyle razy i on obiecał pamiętać, nie zwracaj uwagi na nikogo, zostań na wyspie i czekaj, aż zio Agnello po was przyjdzie. On was rozpozna.

Ale zio Agnello nie przyszedł, a Vicie znudziło się na niego czekać. W sali był straszny zgiełk. Wczoraj, 12 kwietnia 1903 roku, na wyspie wysiadło dwanaście tysięcy sześćset sześdziesiąt osiem osób. Wciąż cumowały statki z Bremy, Rotterdamu, Liverpoolu, Kopenhagi, Hamburga. Z samego Neapolu przypłynęły aż trzy. Z ich statku, ,,Republic", wysiadło dwa tysiące dwieście jeden osób. Nikt nigdy nie widział takiego najazdu i funkcjonariusze potracili głowy. Grupy zbijały się między kładkami w stada, jak owce, najpierw jedna, potem druga, po niej następna. W zamieszaniu Vita wsunęła się za Cygankę z dziesięciorgiem dzieci. Diamante poszedł za nią. Jeżeli ona nie czeka na Agnella, który w końcu jest jej ojcem, to dlaczego on ma czekać? Na promie Cyganka zorientowała się, że ma dzieci dwanaścioro, ale nic nie powiedziała.

Tłum pcha ich nieubłaganie do przodu. Przeszli przez bramki, już są przed składami White Star Line, gdzie tragarze wyładowują walizki i układają je w cztero-, pięciometrowe wieże. Ale nie tylko walizki. Są tam kosze przeróżnych rozmiarów, płócienne tobołki, worki rozprute i zszywane tysiące razy. Niektórzy, bojąc się zgubić bagaż, wypisali na nim kanciastymi literami swoje nazwisko. I teraz te nazwiska - ESPOSITO, HABIL, MADONIA, ZIPARO, TSUREKAS, PAPAGIONIS - zdają się błagać swoich właścicieli, by je odebrali, by je wzięli sprzed cudzych oczu i oszczędzili im wstydu własnej biedy. Diamante rozpycha się łokciami, bojąc się, że tłum ich rozdepcze. Ogląda się za siebie. Woda ma kolor granitu, ale wyspy już nie widać. Po kolejnym popchnięciu to, co zostało z warkoczyków Vity, opada jej na uszy. Diamante próbuje je znowu spiąć, ale ona nie zwraca już na niego uwagi. Diamante oszukał komisarzy, ale ona oszukała Diamantego.

Pierwsza rzecz, jaką zrobiła Vita w Ameryce, była magiczną sztuczką. Siedziała w sali na wyspie. Cichutka, bo po nocy spędzonej w szalupie ratunkowej dostała gorączki. Markotna, przyglądała się twarzom nieznajomych, którzy przyspieszając kroku, przychodzili odebrać krewnych. Twarde gęby zwieńczone cyklistówkami, mordy wyciosane z kamienia, wąsy grube jak korby albo cienkie jak mysie ogonki, haczykowate nosy, oczy smoliste albo błękitne, cery jak wygarbowane skóry albo alabaster, brodawki i piegi, mężowie, dziadkowie, teściowie, zbolałe matki, trzydziestoletni mężczyźni szukający żony znanej tylko z fotografii, smutny starzec, który wyje imię swojego syna. Ale jej ojca nie było. Może to ten? szarpie nią Diamante, wskazując palcem pewnego osobnika o budzącej szacunek brodzie, który odpowiadał jego wyobrażeniu o zio Agnellu. Najbogatszy obywatel Tufo, który wyjechał do Ameryki jako pierwszy, wyposażony tylko w ustną harmonijkę - i teraz po kolei ściągał wszystkich na drugą stronę. Już sprowadził pięćdziesiąt osób. Ale Vita kręciła głową. Ten facet nie może być jej ojcem. Jej ojciec jest wielkim panem. Przypłynie na wyspę jachtem. Zobaczywszy ją, zdejmie cylinder, nachyli się, weźmie za rękę i powie: księżniczko, pani musi być moją ukochaną Vitą.

W sali był pewien człowiek o wystającym podbródku. Vita zwróciła na niego uwagę, ponieważ był ubrany najgorzej ze wszystkich, w okropną marynarkę z zielonego sukna i parę kraciastych spodni, całą w plamach. Kępki włosów sterczały mu na dłoniach, w uszach, w nosie i nawet w otwartym trójkącie koszuli. Wachlował spoconą twarz gazetą i patrzył na nią niepokojąco. Za tasiemką kapelusza miał jednodolarowy banknot. Był brzydki i budził w niej lęk. Przestraszona, ścisnęła mocniej dłoń Diamantego i schowała się za poszwą jego poduszki. Ale człowiek o wystającym podbródku nadal na nią patrzył. Tłusty kołnierzyk jego marynarki był pokryty łupieżem. Twój ojciec ma wystający podbródek i ciemną, ściągniętą jak ziarno kawy twarz. Pamiętasz go, prawda? Chodziłaś już, kiedy przyjechał po Nicolę. Ale nawet jak go nie pamiętasz, pamiętaj to - będzie miał dolara zatkniętego za tasiemkę kapelusza. To wtedy właśnie zniknął żółty kupon. Vita trzymała go w ręku, przyglądając się mu rozczarowana - i nagle go nie było. Zniknął. Ulotnił się. Zaraz potem poszła za Cyganką z dziesiątką dzieci. Człowiek z dolarówką urządzi awanturę w sali na Ellis Island, bo zginęła mu córka. Tym gorzej dla niego, bo to nie jej ojciec.

Ale teraz, kiedy żółty kupon zniknął i nikt już nie może odebrać Vity, zbiera się jej na płacz. Zawisa na ramieniu Diamantego. Zaczyna nagle pochlipywać na molo Battery Park, bo doskonale wie, że osobnik z wystającym podbródkiem to jej ojciec. A może to nie dlatego, tylko że patrzył na nią tak długo, przyglądając się rysom twarzy, gołym nóżkom wystającym spod krótkiej sukienki w kwiatki, przyglądał się jej z czułością i nawet się uśmiechnął, ale jej nie rozpoznał.

Vita, nie becz! wykrzykuje Diamante, rozdrażniony, bo nie wie, co zrobić z płaczącą dziewczynką. Nie znosi dziewczynek. Vita łapie go za szelki i zaczyna go ciągnąć po ulicy. Nie beczę, protestuje, pociągając nosem. Potem wyciera smarki palcami, którymi przeciąga po sukience w kwiatki i targa go za sobą, bez obawy przed rozjechaniem, pod żelazny wiadukt, po którym z diabelskim hukiem pędzą pociągi. Kiedy tłum się rozprasza i obok nich jest tylko jakiś człowiek z koniem i handlarka słodyczami, Diamante obraca się i nie widzi portu. Magazyny, mola, statki, windy cumownicze, latające pociągi zniknęły. Wokół nich są same domy. Niskie, nierówne, o wyblakłych frontach i z praniem rozwieszonym w oknach. Zgubili się.

Kiedy właściciel mieszkania Agnella - nie tylko lokalny boss, ale także naganiacz siły roboczej, sprzedawca biletów morskich i kolejowych, lekarstw i produktów spożywczych - oświadcza mu, że ekipa, do której miał dołączyć Diamante, wyruszyła do Cleveland, Ohio, wczoraj, pociągiem o 19.20, Agnello tak mu daje przez łeb, że aż dzwoni w uszach. Wyzywa i przeklina, na czym świat stoi, Jezusie Maryjo i wszyscy święci. Boss wzrusza ramionami, nic go to nie obchodzi. Diamante stoi z boku, onieśmielony, prawą rękę trzyma w kieszeni spodni, a lewą bawi się bezmyślnie szelkami. Wstydzi się, bo jest nadal bosy i ma na sobie cudzą, za wielką koszulę. Nawet szelki nie są jego. Pożyczył mu je Rocco, o którym nadal nie wie, czy jest jego krewnym, czy nie. Ale Rocco był jedynym z czternastki na Prince Street, który dzisiaj rano powiedział do niego: witaj.

Zapchana ogłoszeniami i anonsami tablica przyciąga wzrok Diamantego. Ta suterena jest zapewne rodzajem biura pośrednictwa, bo ogłoszenia są ofertami pracy. Poszukuje się 50 górników w powiecie Lackawanna. 500 mężczyzn do pracy na torach, kompania Erie w Buffalo i Youngstown. 200 mężczyzn do budowy dróg. Płaca 2.50. Kucharz ekipy pracowników kolei w Zachodniej Wirginii. 30 kopaczy dla Lehigh Valley Railroad. Sztuczne kwiaty; poszukiwanych 20 kobiet do pracy w branży, Meehan, Broadway 687. 4 do przylepiania liści, 2 do produkcji łodyżek, Waverly Place 26. Drappers finishers binders Mack Kanner & Milius. 20 murarzy, 3 kołodziejów, 7 palaczy, 10 krajaczy granitu, 2 operatorów kotłów parowych. Miejsca przeznaczenia mają nazwy płynne, tajemnicze, sugestywne: Nesquehoning, Olyphant, Punxsutawney, Shenandoah, Freeland.

Diamante nie rozumie ani jednego słowa z rozmowy dwóch mężczyzn, bo Angello i boss - władczy i wylewny, pogrążony w spazmatycznych poszukiwaniach czegoś w czeluściach ucha, w którym gmera za pomocą wypiłowanego paznokcia małego palca - rozmawiają w języku, który zdaje mu się znajomy, ale który tak naprawdę jest mu nieznany. Jedyne, co rozumie, to to, że ekipa już wyjechała do Kliwland. I że to Kliwland znajduje się daleko. Koleje opłacają podróż - tylko w jedną stronę - workerom i foremanowi, ale nie spóźnialskim, podróż kosztuje przynajmniej 60 dolarów, a Diamante nie ma już ani centa. Zio Agnello, szczodry zio Agnello opłacił przecież podróż do Ameryki temu śmierdzącemu niewdzięcznikowi, który błagał bossa w jego imieniu. Mimo jego wieku zapewnił mu miejsce w ekipie, a ten go okłamał, zapewniając, że ma czternaście lat oraz że jest silny i wytrzymały, podczas gdy ma ich zaledwie dwanaście, a wygląda, jakby miał osiem i jest tylko mizernym kurduplem, szkodnikiem - zio Agnello traci cierpliwość. - Dorobił ja się tego śmierdziela, jeszcze jedno morda do wykarmienia w Niujorku, jak wół tyrom dla mojej rodziny, ale ja ci godom, ty darmozjadzie zawszony, słuchaj no, nie na to ja tyroł na te pare groszy dla twojej przyjemności, jak nie znajdziesz roboty, na zbity pysk z chaty wywalę, flaki z ciebie wypruję, z głodu zdechniesz - i znowu mu daje przez gębę, tak że aż mu w uszach dzwoni - ty śmieciarzu ty, a idź ty do diabła...

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe