REKLAMA

Mapa miłości

tytuł oryg.: The Map of Love
autor: Ahdaf Soueif
przekład: Jolanta Kozak
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Z miotłą
wydanie: I, Warszawa
data: 23 lutego 2006
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 576
ISBN: 978-83-7414170-3

W 1900 roku Anna Winterbourne, młoda Angielka, zakochuje się w Sharifie, bojowniku o niepodległość Egiptu, i wkrótce, na przekór różnicom kulturowym, poślubia go. Sto lat później Isabel Parkman, jej prawnuczka, podróżuje z Ameryki do Egiptu ze starym kufrem pełnym rodzinnych sekretów: notatników, dokumentów sporządzonych po angielsku i arabsku oraz dzienników Anny Winterbourne, które opowiadają historię jej związku z Sharifem oraz miłości do Egiptu. Isabel, sama zakochana w Amerykaninie pochodzenia egipskiego, postanawia odtworzyć historię prababki i jej niezwykłego małżeństwa.

Ahdaf Soueif z uczuciem oddaje dawne i współczesne obyczaje Egiptu, piękno pustyni, wrzawę miast i przenikanie kultur. Opisuje historię dwudziestego wieku tak, jak widzi ją świat arabski. Mapa miłości to subtelna, pełna refleksji opowieść o miłości ponad kulturowymi różnicami i polityką.

Fragment

Amerykanka zjawiła się nagle u Amal w domu. Nazywała się Isabel Parkman, a kufer przywiozła w bagażniku wynajętego samochodu. Amal nie kryła nieufności. Była z góry niechętna i pełna dystansu: jakaś Amerykanka - dziennikarka, jak się przedstawiła przez telefon. Powołała się jednak na jej brata, więc Amal wyraziła zgodę na spotkanie. Nastawiła się na typowe tematy: fundamentalizm, chusta islamska, pozorny pokój, poligamia, pozycja kobiety w islamie, okaleczanie żeńskich organów kobiecych - ciekawe, który wybierze Amerykanka?

Ale Isabel Parkman nie miała w sobie nic z przebojowej reporterki; wydawała się raczej niezbyt pewna siebie, wręcz nieśmiała. Brata Amal poznała w Nowym Jorku. Kiedy mu powiedziała, że wybiera się do Egiptu, aby zrobić reportaż o przejściu w nowe tysiąclecie, dał jej numer telefonu Amal. Amal z punktu wyraziła wątpliwość co do tego, czy Isabel znajdzie w Egipcie kogokolwiek, kto miałby efektowne wizje lub teorie milenijne. Raczej przekona się o ogólnym zaniepokojeniu - wszyscy martwią się bardzo o przyszłość Egiptu i pozostałych krajów arabskich - le tiers monde - w dwudziestym pierwszym wieku. Mimo to, poczęstowała dziennikarkę kawą, podała jej parę nazwisk - i pożegnały się.

Przy okazji drugiej wizyty Isabel napomknęła o kufrze. Znalazła go, gdy jej matkę zabrano do szpitala - skąd więcej nie wróciła. Okazało się, że kufer zawiera jakieś stare notatki po angielsku, spisane, zdaniem Isabel, przez jej prababkę. Ale są w nim też liczne pisma i dokumenty w języku arabskim. I nie tylko pisma - także przedmioty. Teksty angielskie w większości nie noszą dat, a nawet te, które powiązano razem, zaczynają się na ogół w połowie zdania. Isabel była pewna, że papiery w jakimś stopniu dotyczą jej osobistej historii, ale przeczuwała, że może w nich tkwić także historia literacka. Zaznaczyła, że nie chce się narzucać, brat Amal był jednak zdania, że to może siostrę zainteresować...

Amal była wzruszona jej delikatnością. Powiedziała, że chętnie obejrzy kufer, i kazała portierowi wtaszczyć go na górę. Kiedy go wniósł i ustawił na środku pokoju, Amal zagadnęła:

- Puszka Pandory?

- Mam nadzieję, że nie! - zawołała Isabel, autentycznie speszona.

Nazywam się Anna Winterbourne. Nie zadaję się (zbytnio) z tymi, którzy rozprawiają o gwiazdach rządzących naszym losem.

Kair, kwiecień 1997

Są ludzie, którzy umieją zmusić się do płaczu. Ja umiem zmusić się do strachu. Kiedy byłam dzieckiem - na długo zanim urodziłam własne dzieci - osiągałam ten stan, myśląc o śmierci. Teraz myślę o gwiazdach. Patrzę w gwiazdy i wyobrażam sobie wszechświat. Potem cofam się w naszą galaktykę, potem na naszą planetę - cały czas wirując obłędnie w kosmicznym bezmiarze. Wirując na śmierć i życie. Po chwili skrajnej grozy ogarnia mnie przemożne poczucie nieprawdopodobieństwa. Czy istnieje cokolwiek, czego możemy się uczepić?

Ale to nie jest opowieść o mnie. To jest opowieść z lamusa, ze skórzanego kufra, który odbył podróż z Londynu do Kairu i z powrotem. Stał latami w rupieciarni mieszkania na Manhattanie, a potem wrócił, aby pewnego wiosennego dnia roku 1997 osiąść na podłodze mojego salonu w Kairze. To jest opowieść o dwóch kobietach: o Isabel Parkman, która przywiozła kufer do mnie, i o jej prababce, Annie Winterbourne, Angielce, do której kufer swego czasu należał. A jeśli ja sama zajmuję jakiekolwiek miejsce w tej opowieści, to tylko takie, jakie przed stu laty zajmowała moja babka, snując opowieść o miłości swojego brata.

Dzień po dniu rozpakowywałam, rozwijałam, rozplątywałam. Siedziałyśmy na podłodze we dwie z Isabel i co chwila wydawałyśmy okrzyki podziwu - nad misternym haftem dziecięcej koszulki, nad gładkością sandałowych paciorków różańca uwolnionego z aksamitnej sakiewki, nad połyskiem lustrzanego lichtarza. Tłumaczyłam dla Isabel fragmenty wycinków z arabskich gazet. Gawędziłyśmy o czasie, miłości, rodzinie i stracie. Dzienniki i luźne pisma przeniosłam do swojej sypialni, gdzie czytałam je w kółko. Słowa Anny znam prawie na pamięć. Słyszę jej głos i widzę ją w miniaturze medalionu, na portrecie matki, do której tak szalenie była podobna.

Siadam przy stoliku pod oknem, wyjmuję kluczyk z zielonej filcowej sakiewki, umieszczam go w delikatnym zameczku brązowego dziennika, przekręcam - i oto jestem w Anglii, jesienią 1897 roku, i otwiera się przede mną stroskane serce Anny:

- a przecież kocham go, w tym sensie, że dobrze mu życzę, i gdyby tylko było w mojej mocy przyczynić się do jego szczęścia i spokoju ducha, podjęłabym się tego chętnie i z radością, cokolwiek by to było. Choć, szczerze mówiąc, już próbowałam. Moja wiedza - szczególnie o mężczyznach - jest siłą rzeczy ograniczona. Lecz w tym ograniczeniu starałam się usilnie - staram się usilnie - być wierną, kochającą żoną i towarzyszką -

Nie tak to sobie wyobrażałam w panieńskich czasach - raptem dwa krótkie lata temu - kiedy obserwowałam go z daleka, siedząc pod pawilonem, a serce podskakiwało mi z radości, ilekroć posłał mi uśmiech po udanej gonitwie albo gdy razem jechaliśmy konno i jego łydka ocierała się o moją.

Podstawmy futbol w miejsce krykieta i mogłyby to być moje słowa. Co za różnica, że działo się to sto lat temu, na innym kontynencie?

Nowy Jork, marzec 1997

Więc to może trafić człowieka tak nagle? Bez ostrzeżenia, bez przygotowania? Czy nie powinno najpierw dojrzewać, bez pośpiechu, aż przyjdzie chwila, w której człowiek pomyśli ,,kocham" i będzie znał - a przynajmniej wyda mu się, że zna - obiekt swojej miłości? Jak to możliwe, że linia czyichś ramion, rytm czyichś kroków, cień niesfornego kosmyka włosów na czyimś czole powoduje gwałtowne przypływy i odpływy serca?

Co było pierwsze - mały zawrót głowy, gdy serce przegapiło jedno uderzenie, czy widok jego postaci w drzwiach? Isabel wpatruje się w stół - nóż i łyżka leżą na baczność, solidne i nieruchome. Róg poskładanej różowej serwetki, przewieszony elegancko przez ozdobną krawędź białego talerza, ledwo dotyka połyskliwej, posrebrzanej stali. Isabel zamyka na chwilę oczy i bierze głęboki oddech. Gdy na nowo podnosi wzrok, mój brat jest już w połowie sali restauracyjnej, już unosi dłoń w geście powitania - po chwili jego płaszcz i teczka lądują na trzecim krześle przy stoliku, a w jego rękach tkwi karta dań.

- Zamówiła pani coś? Długo pani czekała? Nie spóźniłem się, prawda? Która to godzina? - Spogląda na zegarek. - A jednak trochę się spóźniłem. Parę minut. Przepraszam, przepraszam. Nie mogłem się wyrwać. Na co ma pani ochotę? Jest pani głodna? Mam nadzieję, że tak. Bo ja strasznie.

Jego ręce trzymające kartę dań. Jedna sięga przez stół i poklepuje zdawkowo jej dłoń.

- Wie pani co? - Opiera się wygodnie, ocierając kąciki ust serwetką. - Czuję, jakbym skądś panią znał... i to od dawna.

Isabel przygląda mu się, lekko przekrzywiając głowę, i odpowiada uśmiechem.

- Nie, poważnie! - Mój brat lekceważąco macha ręką, jakby zapewniał Isabel: ,,To nie mój styl, ja z panią nie flirtuję". - Coś jest na rzeczy, nie wiem co...

- Poprzednie życie?

On z uśmiechem rozkłada ręce, ale po oczach widać, że nie pozbył się zagadki.

Mój brat. Widzę go, kiedy słucham Isabel. Nie trzeba opisywać mi dokładnie, jak mój brat wchodzi do pokoju, tryskając energią, a wszystkie oczy zwracają się na niego. Wszędzie wkracza tak, jak na scenę - zamaszystym krokiem, z głową do góry, jakby nie miał ani chwili do stracenia. Znad pulpitu posyła publiczności zdawkowy ukłon - i natychmiast odwraca się do orkiestry: praca czeka. Dopiero po koncercie, gdy cisza na widowni przemienia się w ryk aplauzu, staje oszołomiony twarzą do sali i - mija jeszcze chwila - jakby nareszcie dostrzegł tłum, bo rozpromienia się w szerokim, zniewalającym uśmiechu i kłania się nisko, zamaszystym gestem obejmując orkiestrę i widownię, i w geście gratulacji splata dłonie nad głową. To mój brat, który jednym spojrzeniem umie sprawić, że człowiek siedzący w końcu sali poczuje się wyróżniony, który przyleciał natychmiast, gdy usłyszał mój głos przez telefon, i siedział ze mną całą długą noc, i podtrzymywał mnie na duchu, i pomógł mi zrozumieć, co mam do zrobienia - pomógł mi odkryć moje lepsze ja.

Isabel się w nim kocha. Wcale jej się nie dziwię. Nic nie może na to poradzić. Tak jak mnóstwo innych kobiet. Ale na razie nie widzę, żeby którejś to zaszkodziło.

Widzę dobrze moją heroinę: Anna wygląda przez okno. Jest noc. Musi być noc - pomiędzy światłami fortu a światłami Silsili czernieje Morze Śródziemne. Wyszczotkowane włosy Anny leżą miękko na karku i ramionach. Anna ma na sobie peniuar (czy to na pewno peniuar? Podoba mi się samo słowo: pobrzmiewa dziewiętnastym stuleciem, elegancją, pewnym typem kobiety, Europą i powieścią. Peniuar mogła narzucać przed spaniem Anna Karenina, a z pewnością nosiły go bohaterki Colette - jednak moja angielska Anna wydaje się o parę światów odległa od współczesnych sobie Coline i Rézi) - peniuar Anny, przymarszczony na ramionach, spływa w jedwabnych fałdach na jej piersi. Może pod szyją i na końcach długich, luźnych rękawów obszyty jest delikatnym futerkiem. Odcień ma blady, jasnoszary wpadający w niebieski. Paleta barw, która stoi oparta na mojej toaletce, nazywa ten odcień ,,błękitem gołębim". Ta paleta barw nie przydała mi się ani razu od dziesięciu lat, ale jakoś nie potrafię jej wyrzucić; zadziwia mnie, że rzecz tak piękna traktowana jest bez żadnego poszanowania - takich kart pełno było zawsze w domach towarowych, w każdym B&Q czy Sainsbury's HomeBase, nie mówiąc już o specjalistycznych sklepach z artykułami malarskimi, gdzie setki tęczowych kart, upakowanych byle jak, zachęcały przypadkowego klienta, aby po nie sięgnął, spojrzał raz i wyrzucił je do najbliższego kosza. A spójrzmy, co paleta barw czyni z siedmioma podstawowymi kolorami, wprowadzając nas niepostrzeżenie w samo serce tęczy; najpierw pozwala nam bujać w niebieskości, od końca do końca, od morza, nieba i polnych chabrów, poprzez kafle Isfahanu i szaty Madonny, aż po zimny błysk szafiru w rękojeści jemeńskiego sztyletu. Połóż się na granicy między błękitem a zielenią - gdzie jest ta granica? Potrafisz bez wahania powiedzieć: ,,to jest niebieskie", a ,,tamto jest zielone", ale paleta barw pokazuje ci wzajemne przenikanie barw, ich przepływ, transformację, niemożność wskazania palcem miejsca, w którym można by orzec: ,,Tu kończy się błękit, a zaczyna zieleń". Leż dalej w strefie transformacji, rozpostrzyj ramiona w obie strony. Patrz: teraz twoja prawa ręka jest w błękicie, a lewa w zieleni. A ty - gdzie jesteś? Pośrodku, w strefie przenikania. Dość już. Dość. A jednak wyobrażam sobie, że w Annie paleta barw - jakkolwiek za jej czasów wyglądała - budziłaby podobne myśli, gdyż była to kobieta czuła na detal, na subtelność odcieni.

Kair

8 listopada 1900

Drogi sir Charlesie!

Od tygodnia już bawimy w Wielkim Kairze, gdzie spotykam się zewsząd z największą troską i uprzejmością. Byłam na przyjęciu w rezydencji, którą Nina Baring prowadzi od dwóch lat dla swego wuja. Podobno lord Cromer bardzo się zmienił po ciężkich przeżyciach, toteż panowie z Urzędu Kanclerskiego z niemałą ulgą powitali przybycie panny Baring, jest to bowiem osóbka energiczna i żywego temperamentu, która żartami potrafi skłonić wuja do uśmiechu. Sprezentowała mu komplet srebrnych szczotek z wygrawerowanym napisem ,,Mina", który budził w Agencji pewną konsternację, dopóki panna Baring nie wyjaśniła, że hrabia Cromer, gdy był mały, nazywał tak każdy przedmiot, który zdołał unieść, proklamując w ten sposób swoją własność - i tak zyskał swój dziecięcy przydomek. Proszę wierzyć, że słysząc to, natychmiast pomyślałam o Panu i wyobraziłam sobie, jak zaśmiewa się Pan po swojemu, odrzucając głowę, a na koniec mówi: ,,To wyjaśnia jego stosunek do Egiptu".

Stwierdzam, że na wiele rzeczy patrzę tutaj Pańskimi oczami, wyobrażając sobie, że wiem, co Pan by o nich pomyślał. Z pewnością zainteresuje Pana wiadomość - o ile już jej Pan nie słyszał - że zaczęła tu wychodzić gazeta, opowiadająca się przeciwko okupacji. Dowiedziałam się o niej, gdy ktoś wspomniał na przyjęciu, że ,,Al-Liwa" (to właśnie jej tytuł) podburza lud, krytykując wojnę burską i opisując metody stosowane przez armię brytyjską. Nadstawiłam bacznie ucha - w Pańskim imieniu - ale na moje pytania lord Cromer odpowiedział, że publikacja jest bez znaczenia, że finansują ją Francuzi, a czytają tylko ,,klasy gadające". Na tym temat, za ogólną milczącą akceptacją, został zamknięty i zastąpiony dyskusją o niejakim baronie Empainie i francuskiej spółce, która nabyła wielki obszar na pustyni na północny wschód od Kairu i zamierza pobudować tam miasto w stylu francuskim. Gdy jednak później zagadnęłam pana Barringtona o tę gazetę, powiedział, iż jego zdaniem, utrzymuje się ona z subskrypcji - jakkolwiek Francuzi mogli wspomagać ją na początku - i że drukuje dziesięć tysięcy egzemplarzy dziennie. To dość sporo w kraju, w którym większość ludzi nie umie czytać. Spróbuję zdobyć egzemplarz i przesłać go Panu, choć, naturalnie, pismo ukazuje się w języku arabskim.

Muszę Panu powiedzieć, najdroższy sir Charlesie, że Pańskie poglądy są tutaj dobrze znane, lecz szacunek, jaki budzi Pańska osoba, skłania wszystkich do okazywania mi jedynie życzliwości i uprzejmości.

Mieszkamy, jak już podałam w telegramie, w hotelu ,,Shepheard's", usytuowanym między starym a nowym Kairem. Byłam już raz na bazarze z Emily. Bazar jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam: obfitość towarów, krzykliwe kolory, ostre zapachy - przyznaję, że zapachów sobie nie wyobrażałam - a jednak wszystko razem tworzy harmonijną scenerię; półki za półkami olejków aromatycznych, woreczki ziół i przypraw, otwarte i wywinięte, aby widać było gładkie kopczyki czerwonej henny, gruzłowate kłącza imbiru, lśniące czarne pałeczki chleba świętojańskiego, których mocne, kadzidlane wonie mieszają się w powietrzu. To doprawdy oszałamiające. Nie wyobrażałam sobie jednak, że uliczki są tu tak ciasne, a sklepiki i warsztaty takie małe - niektóre to zwyczajne nisze w murach, z pojedynczym człowiekiem, który siedząc po turecku, cyzeluje nadzwyczajnej urody przedmiot z mosiądzu lub miedzi. Trudno, niestety, obserwować to wszystko spokojnie, gdyż handlarze nagabują bez przerwy, zachęcając do zakupu swoich towarów. Już słyszę, jak mi Pan odpowiada, że ludzie ci próbują tylko zarobić na życie, lecz ja o tym dobrze wiem i nawet chętnie bym coś od nich kupiła, nie znam jednak właściwych cen towarów, a słyszałam, że tu trzeba się targować, w czym zresztą również nie mam żadnej wprawy. Z pewnością jej nabiorę. Emily z wielką ulgą powróciła do hotelu, gdyż przez cały czas obawiała się, że ktoś nas porwie i zaciągnie w jedną z tych ciemnych, wąskich alejek, które mijałyśmy od czasu do czasu między sklepami - a gdy spytałam ją, w jakim celu miano by nas porwać, odparła, że po to, rzecz jasna, aby sprzedać nas do niewoli, gdyż wiadomo, że Kair to wielkie centrum handlu niewolnikami. Na nic się zdały moje zapewnienia; Emily uparła się, że ani ona, ani ja nie zapuścimy się więcej w rejon Starego Kairu - chyba że z obstawą brytyjskiej straży! Może Pan więc być pewien, że nic złego mi się nie stanie, gdyż pozostaję w Kairze pod wyjątkowo czujną opieką. Pozdrawiam najserdeczniej...

Jaka jest Emily? Z zapisków Anny wyłania się portret typowej pokojówki tamtych czasów: Emily ,,zmusza" Annę, aby wyszła do ogrodu, Emily ubolewa, że nie może bardziej fantazyjnie układać włosów swojej pani, Emily nie interesuje się uliczną paradą w Aleksandrii; Emily boi się bazaru w Kairze. Wyławiam jej postać z marginesu obrazu: czeka zawsze na uboczu, strzegąc koszyka z wiktuałami, dywaników do siedzenia i apteczki pierwszej pomocy. Ile ma lat? Czego pragnie dla siebie? Czy odkłada zarobione pieniądze, aby założyć pracownię jako modystka? Czy ma nieślubne dziecko, które oddała na wychowanie w Bournemouth? Czy w ogóle pragnie czegokolwiek dla siebie? Czy może Anna starcza jej za całe życie i zajęcie? Czy byłaby zdolna pójść za przykładem pokojówki Hester Stanhope, która w Palmirze wpadła w oko przejeżdżającemu szejchowi, lecz nie otrzymała pozwolenia na poślubienie go? Albo powtórzyć wyczyn Sally, pokojówki Lucy Duff Gordon, która ulotniła się w zaułkach Aleksandrii, i to ciężarna, a sprawcą ciąży był ulubiony służący jej chlebodawczyni, 'Omar al-Halawani? Nie wiem; zapiski Anny jak dotąd nie ułatwiają odpowiedzi na te pytania.

Kair

14 listopada 1900

Droga Caroline!

Już blisko dwa tygodnie bawię w Kairze i napatrzyłam się wielu osobliwości. Najosobliwsze jest tu chyba niebo, za dnia niezmiennie niebieskie, nieskażone ani jedną chmurką. Jakże inne od listopadowego nieba Anglii. Chciałabym bardzo, abyś tu przyjechała - na pewno by Ci się spodobało. Wczoraj wieczorem bawiłam na przyjęciu w Agencji (po raz drugi, odkąd tu jestem) i wyobrażałam sobie, jak wymieniam z Tobą spojrzenia przez stół, gdy rozmowa zeszła na wizytę, którą kedyw złożył latem w Anglii; mówiono, że była nadzwyczaj udana i że ,,chłopiec" powinien czuć się zaszczycony (słowa lorda Cromera) Orderem Wiktorii, otrzymanym z rąk królowej. Pamiętam, jak przyniosłaś wtedy do mnie ,,Illustrated London News" (egzemplarz zachowałam do dziś) i jak razem czytałyśmy w ogrodzie -

- na okładce widzimy toast ku czci Jego Wysokości: długi stół ugina się pod ciężarem kandelabrów, kwiatów, ozdobnych półmisków i pater z owocami. Za stołem - o czym informuje mnie podpis pod zdjęciem - siedzą: książę i księżna Walii, książę Jorku, markiza Salisbury, burmistrz Londynu i gaikwar Barody. Wszyscy wznoszą kielichy. W samym środku, wychylony lekko w prawo, ku wyprostowanej sztywno księżnej w diademie, siedzi kedyw - młodszy od reszty towarzystwa o co najmniej trzydzieści lat - i kłania się uprzejmie, kładąc obie dłonie na stole, jakby szukał oparcia. Jako muzułmanin nie powinien pić alkoholu. Z prawej strony widzimy jeszcze jedną postać w turbanie: podstarzały turecki ambasador niewprawnie trzyma swój kielich za nóżkę i z konsternacją patrzy na młodego kedywa. Na ścianie, ponad głową 'Abbasa Hilmiego, wisi ciężkie narzędzie, ozdobione na końcu sznurem z frędzlami -

- aż przyszedł sir Charles, spojrzał na okładkę, zobaczył buławę zawieszoną na ścianie ratusza nad głową kedywa i powiedział: ,,Tym dostanie po fezie, jak nie będzie posłuszny". Roześmiałam się wtedy po raz pierwszy od śmierci Edwarda.

Jestem pewna, że opinie sir Charlesa są tutaj świetnie znane - nie może być inaczej, skoro on sam wcale ich nie tai, lecz przeciwnie, publikuje i rozgłasza, gdzie tylko może - a trudno się spodziewać, aby tutejsze towarzystwo odnosiło się do nich przychylnie. Nikt, oczywiście, nie mówi o tym głośno w mojej obecności, częściowo przez zwykłą grzeczność, a częściowo przez szczególną delikatność, jaką mi okazują ze względu na Edwarda. Słyszałam jednak, jak krytykują pana Blunta głoszącego poglądy identyczne jak mój teść: uważają go za pomyleńca, który dobrowolnie wybrał życie na pustyni i ,,przekroczył granice zdrowego rozsądku", co ma chyba znaczyć, że patrzy na świat z innego niż oni punktu widzenia. Przyznam, że bardzo jestem ciekawa pana Blunta, lecz on nie bywa w kairskim towarzystwie, a odwiedzić go sama nie mogę, o ile nie zaprosi mnie lady Anne. Nic nie wydaje mi się bardziej obce duchowi pustyni niż życie w Agencji - doprawdy, będąc tam, trudno poznać, że nie jest się na Cadogan Square, o rzut kamieniem od Regent's Park, a nie parę kroków od wód Nilu.

To chyba bardzo trudne, znaleźć się w tak innym kraju, wśród tak innych ludzi, i chcieć sprawować tam kontrolę oraz z uporem wprowadzać własne porządki. Być święcie przekonanym, że wszystko zawsze musi być po naszemu. Czytam zapiski Anny, czytam pamiętniki i relacje dawno zmarłych Anglików i myślę o dostojnikach dzisiejszej ambasady amerykańskiej, dzisiejszych agencji, którzy przemykają przez Kair w limuzynach z zaciemnionymi szybami, a drzwi wozu uchylają dopiero, gdy znajdą się bezpiecznie za bramami swoich placówek, strzeżonych przez marines.

Lord Cromer (w całym kraju tytułowany potocznie el-Lord, co podobno znamionuje sympatię i szacunek) jest potężnym mężczyzną o władczej posturze, ściągniętych brwiach i rzednących siwych włosach. Nie mogę, oczywiście, udawać, że go dobrze znam, ale miałam okazję obserwować go usadowionego na głównym miejscu przy stole, skąd emanował spokojną siłą. Jest człowiekiem o niezwykle zdecydowanych opiniach, których w jego obecności nikt nie śmie kwestionować. Przypuszczam, że nie sposób z nim pracować, jeśli nie popiera się całym sercem jego poglądów. Otacza się wianuszkiem dżentelmenów, z panem Harrym Boyle'em na czele, sekretarzem ds. Wschodu. Niezmiernie to ciekawa postać (p. Boyle); zdaje się, że jako ekscentryk celowo obnosi ekscentrycznie nieporządny, wręcz niechlujny strój i zmierzwione wąsy - a przy tym, jak zapewnia mnie pan Barrington, jest wielkim znawcą natury tubylców i zna ich język - co prawda, tylko potoczny, jak podkreślił p. Barrington. Właśnie ta wiedza uczyniła go nieodzownym dla lorda Cromera i tak zbliżyła obu panów, że pan Boyle zyskał sobie przydomek ,,Enoch" (ten, który podobał się Bogu!). Sam lord Cromer nie rozumie nic po arabsku - zna jedynie słowo imszi - pierwsze, którego każdy się tu uczy, a oznaczające ,,zejdź mi z drogi". No i oczywiście bakszysz.

Mam nadzieję poznać nieco lepiej życie miejscowej ludności, chociaż nie wiem zupełnie, jak wcielić tę nadzieję w czyn. Jednak czułabym się dziwnie, wiedząc, że przybyłam do Egiptu z tak daleka i wzbogaciłam jedynie swoją wiedzę o własnych ziomkach. Sir Charles, gdyby tu był, z pewnością pokazałby mi rzeczy, których sama nie widzę. Krótko mówiąc, jestem dotkliwie świadoma zbyt nikłej znajomości tego kraju, ale widzę, że muszę zadowolić się próbami samodzielnej edukacji aż do czasu, gdy uzyskana wiedza pozwoli mi formułować własne opinie.

W tym samym numerze ,,Illustrated London News" znajdujemy komentarz karykaturzysty na temat triumfalnego wkroczenia do Transwalu: tłum małych ludzików stoi szpalerem przy szerokiej piaszczystej drodze, niektórzy wymachują wyciętymi w trójkąt chorągiewkami z godłem Wielkiej Brytanii. Środkiem drogi jedzie na czele wojska mężczyzna w mundurze. Na pierwszym planie jednak, tuż przed widzem, artysta umieścił brodatego starca (Bura?), który odwraca się od lorda Robertsona i jego rączego rumaka. Patrzy wprost na nas wściekłym wzrokiem, wznosząc do piersi zaciśniętą lewą pięść.

Osłona świecy z matowego szkła. W kształcie dzwonu. Nieprzezroczysta. Pędzelek Anny, zanurzony w akwamarynie atramentu, kreśli fantazyjne, pokrętne litery: ślizga się po pałeczce ,,alef", która rozkwita w kwiat, śledzi krzywiznę ogonka ,,ja", z którego końca wybucha na cały tekst fajerwerk znaków diakrytycznych. Anna rozpoznaje już poszczególne litery, ale nie umie jeszcze powiedzieć, gdzie kończy się jedno słowo, a zaczyna następne.

Podnoszę głowę i spoglądam przez stolik na Isabel, piękną w aksamitnej bluzce o barwie zgaszonego różu. Ojca już nie ma, matki też właściwie nie. Obie jesteśmy sierotami, i ona, i ja. Jeden brat zmarły, drugi nieobecny - pośpiesznie, chyłkiem, dotykam od spodu blatu stołu: mój drugi brat jest nieobecny, ale żyje. Rozbite małżeństwo - to też nasze wspólne doświadczenie.

- Wiesz... - mówię, siląc się na lekki ton - ...bywałam tutaj z moim mężem, ile razy przyjeżdżaliśmy do Kairu. To była nasza ulubiona restauracja. Pierwszy raz jestem tu bez niego.

- Rozwiedliście się?

- Nie. Ale od dawna żyjemy w separacji.

Tyle że ja mam synów, a ona nie ma. Moi synowie są jednak daleko, a ja bardzo się staram całymi dniami na nich nie czekać - nie czekać, aż zadzwoni telefon i usłyszę: ,,Mamo, może zajrzałbym do ciebie..." Proste, lśniące włosy Isabel opadają tuż poniżej linii podbródka, na wdzięcznej szyi połyskuje cienki srebrny łańcuszek. Ona jest na początku swojej drogi, gdy ja zbliżam się do końca. Uśmiecham się do niej.

- Wiesz, strasznie się cieszę, że cię poznałam - mówi Isabel.

Poklepuję przelotnie jej dłoń, opartą na stoliku pomiędzy nami.

- Zadziwiłaś Tahijję swoim arabskim.

- Poznałam już alfabet, teraz dostaję listy słów do zapamiętania, ale...

- Ale?

- Nie chwytam tego. Nie mogę się połapać, w czym rzecz.

- Słuchaj - tłumaczę jej. - Znasz alfabet i masz słownik. Każde słowo wyrasta z rdzenia. A rdzeń tworzą najczęściej trzy spółgłoski, czasem dwie. Potem słowo może przybierać rozmaite formy. Spójrz... - Budzi się we mnie stary belfer; sięgam do torebki po kartkę i długopis. - Weźmy rdzeń k-l-b, kalb. Widzisz? Umiesz to przeczytać?

- Tak.

- Kalb - serce; serce, które bije, serce serca wszystkich rzeczy. Widzisz?

Isabel kiwa głową, wpatrzona uważnie w znaki na papierze.

- Dalej mamy określoną liczbę form, coś w rodzaju szablonu, jakie przybrać może dany rdzeń. Kalb pochodzi od kalaba - przewrócić, obalić, wywrócić na lewą stronę, przeinaczyć; od tego maklab - podły trik, chwyt poniżej pasa, także wysypisko śmieci; maklub - wywrócony do góry nogami, mutakallib - zmienny, i wreszcie inkilab - zamach, zbrojny przewrót...

A więc w sercu każdej rzeczy tkwi zalążek jej obalenia - im bliżej serca, tym bliżej odwrotności. A nie ma innej drogi. Docieramy do sedna - i zmiata nas eksplozja...

- Jest jakaś książka, która to objaśnia? - pyta Isabel.

- Nie wiem. Powinna być. Prawdę mówiąc, wymyśliłam to na poczekaniu.

- Bardzo pouczające.

- Chyba tak. Daje jakiś punkt zaczepienia.

- Więc ilekroć używamy jakiegoś słowa, ciągnie ono za sobą całą masę form pochodzących z tego samego rdzenia?

Tak, płyną razem jak jajeczka podczas owulacji, środkiem królowa, a dookoła reszta, duże i małe, które tym razem nie zostaną zapłodnione...

- Tak. Z grubsza tak. Zawsze trzeba najpierw poszukać rdzenia, tych trzech spółgłosek. Albo dwóch.

- Popracuję nad tym - obiecuje Isabel.

- Daj znać, jak ci poszło.

Isabel składa kartkę i chowa do torebki - do swojej, jak ją nazywa, ,,sakiewki".

Za oknem z małych szybek zapadła już noc, samochodów na bulwarze Maspero jest mniej, nie widać kurzu na drzewach. W rzece odbijają się światła ,,Bateau 'Omar Chajjam" i ,,El-Basza". Samotna łódka dryfuje cicho z nurtem, a przy barierze flirtują zakochane pary, chłopcy w koszulach z krótkimi rękawami, dziewczęta w chustach. Samotni mężczyźni, mijając nasze okno, gapią się do środka.

Wychodzimy z restauracji i gęsiego drepczemy wąskim chodnikiem do samochodu, który zaparkowałam pod hotelem ,,Rameses Hilton". Isabel zaprasza mnie na drinka, ale odmawiam. Dosyć już duchów dzisiaj wywołałam. Chcę wrócić do siebie, do swojego pokoju.

Zawracamy przed gmachem telewizji, wciąż - od sześćdziesiątego siódmego roku - chronionym barykadą worków z piaskiem, i kierujemy się z powrotem na most Kasr an-Nil.

- Jak się miewa Anna? - pyta Isabel.

- Straciłaś z nią kontakt.

- Wcale nie. Mówiłaś mi, że wyjechała... przyjechała... do Egiptu. Fragment o Aleksandrii czytałam sama.

- Teraz jest w Kairze i zadaje się głównie z towarzystwem angielskim. Agencja, i tak dalej. Ambasada brytyjska. Chce się uczyć arabskiego.

- Kto ma ją uczyć?

- Jeszcze nie wiadomo. James Barrington zna arabski.

- Czy Anna znalazła to, czego szukała - wiesz, to dla Lewisa?

- Tylko odrobinę, na bazarze. Ale właściwie jeszcze nie.

- A znajdzie?

- Nie wiem. Mam nadzieję. Została tam dość długo, więc pewnie znalazła.

- Więc jest opis sceny na bazarze?

- Tak, z osłami, starymi cherlawymi rzemieślnikami, wrzaskami handlarzy, przerażoną, zgorszoną pokojówką pewnej damy i ulicznikami, którzy głośno domagają się bakszyszu.

- Kpisz ze mnie.

- Tylko troszeczkę. I bez złośliwości.

- Wiesz co? Jesteś strasznie podobna do swojego brata.

No proszę. Ciekawa byłam, kiedy do niego powrócimy. Mój brat.

Kair

25 stycznia 1901

Drogi sir Charlesie,

Bardzo mi dziwnie, że w tych dniach nie jestem w Anglii. Mam poczucie doniosłości zdarzenia, lecz jakby z drugiej ręki, gdyż nic wokół mnie nie świadczy o tym, co się stało, prócz flagi spuszczonej do połowy masztu i ponurego nastroju w Agencji - która zresztą nigdy nie wydawała mi się miejscem szczególnie radosnym. Poza tym w kraju życie toczy się, przynajmniej na pozór, normalnie, ludzie świętują koniec ramadanu - chociaż domyślam się, że w Anglii nawet osoby nieuczestniczące w przygotowaniach do koronacji i pogrzebu muszą odczuwać wielkie nadzieje i niepokoje w związku z perspektywą rychłych zmian. Trudno uwierzyć, że odeszła królowa, która zawsze zajmowała stałe miejsce na naszym firmamencie. Nie powiem, żebym ją opłakiwała - zanadto była wyniosła, nawet dla znających ją osobiście, aby budzić tak żywe emocje; raczej dziwi mnie, za każdym razem, gdy o tym pomyślę, że już jej nie ma.

Czy spodziewa się Pan zmian na lepsze? Twierdził Pan zawsze, że książę Walii znacznie lepiej zna się na sprawach świata niż jego matka czy nawet lord Salisbury. Czy uda się wreszcie położyć kres wojnie w Afryce? Wczorajsze popołudnie spędziłam w Klubie Sportowym, gdzie pojawił się dżentelmen z finansów nazwiskiem Money (doprawdy, sam Karol Dickens nie wymyśliłby lepiej). Twierdzi on, iż kampania południowoafrykańska kosztowała nas, jak dotąd, sto pięćdziesiąt milionów funtów. Powiedziałam mu, że Pan na początku wojny szacował jej koszty na dwieście milionów funtów, na co pan Money przyznał, że może jeszcze do tego dojść. Proszę koniecznie napisać mi, co Pan o tym wszystkim sądzi, gdyż jedyne, za czym tęsknię, wspominając życie w Anglii, to rozmowy z Panem - brak mi ich ponad wszystko.

Tutaj, w Kairze, życie toczy się jak zwykle. Pani Butcher (o której chyba już Panu pisałam) pozwoliła mi dziś łaskawie towarzyszyć sobie w odwiedzinach uroczego kościółka, wzniesionego na murach rzymskiego fortu Babilon, w starej chrześcijańskiej dzielnicy na południu Kairu. Kościółek ten ma wielce osobliwy drewniany strop w kształcie odwróconej łodzi, a na zewnątrz żadnej kopuły. Spotkany w środku starzec pokazał nam wizerunek Dziewicy, odbity na marmurowej kolumnie. Mówił o nim z wielkim przejęciem - jak mi potem objaśniła pani Butcher, miejscowi wierzą, iż Matka Boska pozostawiła tam swój wizerunek na pamiątkę ukazania się patriarsze Abrahamowi w roku 969. Kalif Mu'izz, biorąc dosłownie ewangelię św. Mateusza 17:20 - ,,Bo zaprawdę, powiadam wam: jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: <<Przesuń się stąd tam!>>, a przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was" - zażądał od patriarchy, aby przesunął pasmo wzgórz Mukattam, na co ten zamknął się samotnie w kościele, gdzie oddał się postom i modlitwie. Trzeciego dnia ukazała mu się Dziewica Maryja, a Mukattam nawiedziło straszne trzęsienie ziemi. To zadowoliło Mu'izza, który nakazał odrestaurować kościółek, a na dodatek odbudować kościół w Abusifinie. Urocza to legenda, lecz wizerunek bardzo przypomina ikony z tamtych czasów, a twarz na nim widoczna jest niemal identyczna z twarzą na obrazie wiszącym blisko wejścia do kościoła, gdzie przedstawiona jest Matka Boska ukoronowana, z Dzieciątkiem Jezus, także ukoronowanym, na kolanach, i świętym Janem, który pochyla się, by ucałować Jego stopę. O tym drugim obrazie mówi się, że oczy Dziewicy śledzą przybysza po całym wnętrzu świątyni, ale poddałam to praktycznej próbie - o tyle, o ile wypada w kościele - i nie stwierdziłam, aby oczy ikony wędrowały za mną. Kościół jest naprawdę piękny, chociaż nieduży i mroczny; intarsjowane boazerie i ambona, kafelki na ścianach, lampy oliwne w niszach i kamienna posadzka mają wiele wspólnego z wystrojem dawnych meczetów, które tu zwiedzałam. Nie sądzi Pan, że wskazuje to na fundamentalną jedność bożych inspiracji i zasad estetycznych, znajdujących wyraz w obu typach świątyni?

Mu'allaka. Podczas szkolnej wycieczki, przed wielu, wielu laty, ja również przeprowadziłam eksperyment z oczami Dziewicy. Bardzo chciałam, żeby za mną podążały, ale nie przekonałam się niezbicie, że tak jest. Przewodnik mówił nam, pamiętam, że drewniane krokwie stropu symbolizują arkę Noego, a osiem kolumn - jego rodzinę. Natomiast trzynaście kolumn podpierających ambonę oznacza Chrystusa i dwunastu apostołów, a ta jedna czarna wśród nich to Judasz Iskariota. Nagle zaczęłam rozumieć sens całej ten budowli. Dziś nie jestem taka pewna, czy przewodnik we wszystkim miał rację, ale na pewno zrobił dobry początek. Mimo ostrzeżeń nauczycieli zeszliśmy po chwiejnych żelaznych schodkach do wilgotnej krypty, na której dnie stała woda pokryta gęstym kożuchem zielonego śluzu. Znienacka tuż przed naszymi twarzami przefrunął ciemny stwór, ktoś krzyknął, że w krypcie są nietoperze, i błyskawicznie wycofaliśmy się na górę. Z wielką ulgą przeszliśmy przez czerwoną aksamitną kotarę w bezpieczny mrok kościoła, a stamtąd z powrotem na światło dzienne.

Usiedliśmy pod drzewem, w którego cieniu odpoczywać miała Matka Boska z Dzieciątkiem podczas ucieczki do Egiptu. Przyznaję, że wzruszyła mnie prosta wiara, z jaką nasz przewodnik opowiadał o Settna Marjam i jej synku Jasu al-Masih, a także jego niewzruszona pewność - o której wiem od pani Butcher - że właśnie to drzewo, a nie żadne inne, udzieliło schronienia Świętej Rodzinie. Kto wie zresztą, czy nie właśnie ono. A jeśli nawet nie, to - skoro o żadnym innym drzewie nie mówi się, że osłaniało Marię Pannę - cóż szkodzi wierzyć, że właśnie to drzewo ofiarowało jej swój cień? Byleby nie doszło na tym tle do sąsiedzkich sporów. Zresztą skąd wiadomo, że Matka Boska nie wypoczywała pod kilkoma różnymi drzewami podczas przeprawy przez te ziemie?

Pani Butcher jest osobą niezwykłej dobroci i serdeczności. Razem z dziekanem mieszka już w Egipcie od wielu lat. Opanowała język i wydaje się, że jest na dobrej stopie z tubylcami, a poglądy ma światłe i wolne od uprzedzeń. Bardzo ciekawie i ze zrozumieniem opowiadała mi o religii starożytnego Egiptu i ujawnionych w najwyższej fazie jej rozwoju podobieństwach do naszego chrześcijaństwa, podkreślając, że starożytny Egipcjanin, podobnie jak współczesny chrześcijanin, wierzył, iż żyje pod okiem Boga i w opiekuńczym cieniu jego wiecznych skrzydeł.

Echnaton. Młody król, który zbuntował się przeciwko potędze kapłanów Amona. Który zabrał swoją żonę Nefretete, najpiękniejszą królową epoki starożytnej, zabrał cały dwór i zbudował nową stolicę, Tall el-Amarna, ogłaszając w niej kult Jednego Boga - Atona. Co było potem? Mamy tylko strzępy historii. Obrazki. Widzimy tron, a na nim królową, która pochyla się i wyciąga rękę, dotykając czule obręczy na szyi siedzącego obok króla małżonka. Mamy bezprecedensowe rysunki, ukazujące rodzinę królewską przy zabawie, króla z córeczką na kolanach, królową całującą drugą córeczkę. I nagle coś się stało. Co kazało królowi porzucić Nefretete i wygnać ją z pałacu? Co kazało królowej ruszyć zbrojnie na małżonka? Wiemy jedynie, że kapłani Amona-Ra, którzy powrócili do władzy po śmierci króla, zabronili pogrzebać jego zwłoki, a siostrę króla, która je wykradła pod osłoną nocy, namaściła i pogrzebała, skazali na zamknięcie w ciemnicy, gdzie skonała z głodu i pragnienia.

Widzę, jak Anna odkłada pióro. Przebiega wzrokiem napisany list i składa go. Jest godzina jedenasta. Emily położyła się już spać, ale Anna nie może znaleźć sobie miejsca. Spaceruje po pokoju. Otwiera okiennice i wygląda na zewnątrz: jest styczniowa noc, więc za oknem nie dzieje się nic, tylko koń ze stajennym czekają cierpliwie, aż ich pan skończy bawić się w hotelu ,,Shepheard's" i zechce wrócić do domu.

10 lutego

Wspomniałam o nauce arabskiego, na co dziekan Butcher rzekł: ,,Ach tak! Chce pani czytać Mu'allakat?" Zorientowawszy się jednak, że nie mogę mieć takiej chęci, gdyż nie wiem nawet, o czym mowa, wyjaśnił mi, że słowo Mu'allakat obejmuje siedem najsłynniejszych poematów arabskich z czasów przedislamskich. Zaskoczyło mnie podobieństwo tego słowa do nazwy mego ulubionego kościoła w Egipcie. Dziekan wytłumaczył mi, że 'allaka znaczy ,,wisieć". Kościół Mu'allaka otrzymał swoją nazwę, gdyż zawisł nad główną bramą starożytnego fortu rzymskiego. Mu'allakat zaś to ,,wiszące" wiersze, które zwyciężyły w wielkim konkursie poetyckim, organizowanym dorocznie w 'Ukaz, i miały zaszczyt ,,zawisnąć" na odrzwiach Domu Bożego (świątyni Ka'ba) w Mekce.

Z żalem wyzbywając się podejrzenia, że zbieżność nazw kościoła i zbioru poezji jest znacząca, spytałam dziekana, czy epitet ten odnosi się do czegoś jeszcze. Po namyśle odpowiedział, że jedyne, co przychodzi mu do głowy, to wiszące ogrody w Babilonie nad Eufratem: Hadaik Babel al-Mu'allaka.

'A/ l/ q - przywiązać się, przywrzeć, także: zajść w ciążę, począć; w formie emfatycznej - 'a/ ll/ q - wisieć, zawieszać, ale także: komentować.

Często wracam do kościółka Mu'allaka, a im lepiej się z nim zaznajamiam - zwłaszcza odkąd zaczęłam rozpoznawać, a nie odkrywać, postacie na ikonach, ich twarze i gesty; odkąd ucho moje przywykło do wschodniej melodii koptyjskich inkantacji i do stłumionej ciszy pustego kościoła, z rzadka tylko przerywanej arabskimi okrzykami z dziedzińca; odkąd mój nos przestał się dziwić lekko metalicznej woni kadzidła - im więc lepiej zaznajamiam się z tą świątynią, tym silniej odczuwam wrażenie, jakie wywiera ona na moim sercu i duszy, wrażenie, które opisać mogę jedynie jako poczucie poszerzenia przestrzeni wewnętrznej - całkiem jakby wiek budowli, lata jej zawieszenia w szczelinie między bliźniaczymi rzymskimi wieżami przenikały stopniowo do mojej duszy, włączając mnie niejako w wielki nurt czasu. Lepiej nie potrafię wyrazić tego doznania, którego skutkiem jest wewnętrzny stan głębokiego - i, daj Boże, trwałego - pokoju.

I mnie też nachodzi ochota, aby znów się tam wybrać. Odczytać arabski napis wyryty nad kamienną bramą: Proście, a będzie wam dane, szukajcie, a znajdziecie, kołaczcie, a będzie wam otworzone. Opieram się o łóżko. Przede mną na podłodze leży otwarty dziennik Anny, wokół niego listy. Nie chcę zarazić się jej niepokojem. Zmieniam pozycję, siadam po turecku, prostuję plecy, nadgarstki opieram na kolanach. Kiedyś uwielbiałam włóczyć się po tamtej okolicy, odwiedzać meczet 'Amr, a potem kościoły, błądzić po wąskich brukowanych uliczkach dzielnicy koptyjskiej, przysiąść na chwilę na tamtejszym cmentarzu - jakże innym od naszego - gdzie wśród zieleni i marmurowych posągów leżą wielkie rody koptyjskie. Opowiem o tym Isabel. Namówię ją, żeby koniecznie wybrała się do Mu'allaka.

A co z Anną? Zdarza się czasami, że ledwie zaczynamy o czymś myśleć, okoliczności każą nam myśleć o tym jeszcze intensywniej. I oto list do Caroline Bourke: pierwszej strony brak, lecz pisany, jak przypuszczam, około dziesiątego marca:

...głównie milczała, odezwała się tylko, kiedy pan Barrington poprosił ją o radę na temat konia, którego zakup rozważał, i drugi raz przy innej okazji. W towarzystwie znajdował się młody człowiek nazwiskiem Temple Gairdner, bardzo wysoki, żywiołowy, z wielką szopą włosów, który zaledwie wczoraj odebrał święcenia kapłańskie w Aleksandrii i tryska entuzjazmem do nawracania kairskich muzułmanów. Był, mam wrażenie, nieco zbity z tropu, gdy pani Butcher zakwestionowała sens jego przedsięwzięcia - nie spodziewał się tego po żonie dziekana. Pani Butcher z wielką delikatnością, lecz nie pozostawiając wątpliwości co do swych intencji, wyliczyła główne konsekwencje (dla nawróconego) udanej misji: kwestia prawna dziedziczenia majątku i nieodwracalny rozbrat z rodziną i przyjaciółmi. Co innego bowiem, dodała, gdy tutejszy muzułmanin utrzymuje przyjazne, nazwijmy to, stosunki ze swoim koptyjskim sąsiadem, a zupełnie co innego, gdy jego rodzony syn lub brat wyrzeka się wiary. Pan Gairdner bronił się dzielnie, argumentując, że sprawy tak przyziemne nie mają żadnej wagi wobec męki Pana Naszego i że on osobiście oraz całe Towarzystwo Jezusowe w zupełności zastąpią konwertycie rodzinę. Wówczas lady Anna przerwała milczenie, aby spytać go, czemuż to uważa za wskazane nakłaniać muzułmanów do przyjęcia chrześcijaństwa, skoro przecież i muzułmanie wierzą w Boga? Czy warto narażać na tak wielkie kłopoty konwertytę i jego rodzinę po to tylko, aby czcił nadal tego samego Boga, tyle że w inny sposób? Pan Gairdner znalazł się oto w pułapce, między dwiema przemiłymi, lecz apodyktycznymi damami, i doprawdy było mi go żal, gdyż na pewno nie miał złych intencji - widać po nim, że chce dobrze. Rozmowa zakończyła się jednak w atmosferze przyjaznej, gdyż pan Gairdner nie podjął dyskusji na tematy teologiczne, ograniczając się do stwierdzenia, że nawet jeśli spojrzymy na kwestię z perspektywy czysto historycznej, samo powstanie islamu było ,,policzkiem dla chrześcijaństwa", on zaś jako misjonarz pragnie jedynie ,,odzyskać" dla Chrystusa dusze, które do Niego należą. Panie dały mu spokój, zamykając temat, a pan Boyle opowiedział anegdotę o miejscowym oślarzu, który słynie z tego, że pada na kolana przed turystkami i wykrzykuje: ,,Pani, pani, ja wierzyć! Daj na Biblia!" - co jest jego swoistym wariantem domagania się bakszyszu. Pani Butcher wyznała mi jednak na osobności, że jej zdaniem, działalność, jaką zamierza tu prowadzić pan Gairdner, wyrządzić może wiele szkody i wątpliwe, czy swymi staraniami pozyska on choćby jednego szczerego konwertytę.

A teraz, droga przyjaciółko, abyś nie pomyślała sobie, że nazbyt tu przygasłam i spoważniałam, zdradzę Ci, że uczestniczyłam w kulminacyjnym wydarzeniu egipskiego sezonu zimowego: byłam na Balu Kedywa. Odroczono go pierwotnie ze względu na żałobę, ponieważ jednak odbyła się koronacja, postanowiono bal urządzić - zwłaszcza że jest to jedyne wydarzenie, skupiające wszystkie obecne tu nacje, przez co ma szczególny wydźwięk polityczny i dyplomatyczny.

Imprezę zorganizowano z wielkim przepychem w pałacu 'Abdin, oficjalnej rezydencji kedywa (jego prywatną rezydencją jest pałac Kubba), a sznur powozów ciągnących na nią wieczorem sięgał naszego hotelu i posuwał się bardzo wolno. (Tym wolniej, że zaszło nieprzewidziane zdarzenie: gdy dotarliśmy do południowego krańca placu Opery, zatrzymał nas tłum, który zrazu wzięłam za procesję - około dwustu mężczyzn w roboczych uniformach Kompanii Tramwajowej, z towarzyszeniem garstki młodych Egipcjan w strojach europejskich, maszerowało w ślad za orkiestrą dętą! Nadeszli od strony Cytadeli i skręcili tuż przed nami, tak że zmuszeni byliśmy posuwać się za nimi aż do pałacu. Nikt nie wiedział, kim są ci ludzie, przypuszczano jednak, że świętują jakąś swoją okazję). Przyjechałam z lady Wolverton i sir Hedworthem Lambtonem, więc uznano nas za gości godnych przedstawienia Jego Wysokości i ustawiono z przodu orszaku, który miał wkroczyć do sali balowej. Kedyw istotnie sprawia wrażenie przemiłego młodego człowieka, ma inteligentne spojrzenie, życzliwy uśmiech i nienaganne maniery - szkoda, doprawdy, że jego stosunki z lordem Cromerem nie układają się lepiej. Lord zjawił się na balu, lecz wyszedł wcześnie - jeszcze przed kolacją - co usprawiedliwiono jego przygnębieniem i znaną niechęcią do hucznych zabaw.

Sala balowa oszałamia wspaniałością, pełna złoceń, kryształów i aksamitów ma w sobie wszystko, czego spodziewamy po królewskim pałacu, a nawet więcej. W jednym krańcu zamykają ją wielkie drzwi, które rozwarły się w późniejszych godzinach wieczoru, odsłaniając równie wspaniałą salę bankietową. W przeciwległym krańcu sali górą ściany biegnie wąska galeria, zagrodzona w głębi tajemniczą złotą kratą, zza której, jak mi powiedziano, panie tego domostwa mogą na siedząco obserwować przebieg zabawy, jeśli przyjdzie im na to ochota. Bardzo mnie to, rzecz jasna, zaintrygowało, toteż przez cały wieczór łapałam się na tym, że popatruję na galerię - gdybym była mężczyzną, zachowanie takie uznano by z pewnością za niedelikatność. Przyznam się jednak, że obok pospolitej ciekawości życia ukrytego za kratą kierowało mną raczej pragnienie, aby jakimś sposobem dowiedzieć się, jak my, goście w sali balowej, przedstawiamy się oczom, które nas śledzą z ukrycia.

Co do tańców, to były dokładnie takie same, jak na uroczystych balach w wielkich domach Anglii - nigdy jednak dotąd nie spotkałam takiego bogactwa różnych nacji, gdyż imprezę zaszczycili konsulowie wielkich mocarstw i wszystkich pozostałych państw, wraz z małżonkami, przy czym liczebnością wyróżniali się, rzecz jasna, Brytyjczycy. Miejscowi dostojnicy także stawili się w komplecie (a tych byłam najbardziej ciekawa, gdyż będąc tu od pięciu miesięcy, żadnego jeszcze nie poznałam), nie było jednak żadnej muzułmańskiej damy. Bez wątpienia, wszystkie siedziały za kratą! Tubylcy wystąpili w uniformach armii egipskiej, w szatach religijnych swoich wyznań, lub - jak kedyw - w strojach dworskich i szkarłatnych fezach na głowach. Przyznać muszę, że niektórzy prezentowali się bardzo wytwornie. Trzymali się jednak w swoim gronie. Nie widziałam, aby którykolwiek tańczył.

Ciekawi Cię zapewne, w czym ja wystąpiłam. Zdecydowałam się na tę liliową, jedwabną, chociaż Emily twierdzi, że nie jest ona dość wytworna, i chyba ma rację - jednak wiedząc, że na balu obecni będą notable muzułmańscy, doszłam do wniosku, że ta suknia ustroi mnie dostatecznie, nie budząc przy tym niczyjej obrazy. Bądź co bądź, jesteśmy w ich kraju. Przywdziałam jednak diadem lady Winterbourne i ametystowy naszyjnik mojej matki, więc mam nadzieję, że nie splamiłam honoru Imperium!

Gdy otwarto drzwi do sali bankietowej, goście ruszyli tam z takim impetem, jakby od tygodni nie mieli nic w ustach. Lady Winterbourne i ja zatrzymałyśmy się na chwilę z tyłu. Zauważyłam, że to samo uczyniło kilku tutejszych dżentelmenów, którzy zresztą skorzystali z okazji, aby pośpiesznie wyjść. Doznałam przedziwnego uczucia, że jednego z nich już gdzieś widziałam - mignął mi tylko, gdy odwracał się do wyjścia, ale widok jego postaci przeniósł mnie na moment do Teatro Constanzi i znów zabrzmiał mi w uszach bolesny lament Darcléego - odśpiewany w jakże przykrych dla Ciebie okolicznościach, najdroższa przyjaciółko.

To jednak był początek mojego zdrowienia i szczerze ufam, iż po tym, co piszę, sama osądzisz wielki postęp, jaki dokonał się we mnie od owych smutnych dni, z których na zawsze zapamiętam Twą anielską dobroć, okazywaną z serca Ci oddanej -

Jednym z 'ulemów, którzy wystąpili na balu ,,w szatach religijnych swoich wyznań" był szejch Hassuna an-Nawawi. Pisze on w liście do szejcha Muhammada 'Abduha, iż wie, naturalnie, że cudzoziemcy mają inne obyczaje, jednak co go najbardziej w owych obyczajach dziwi, to fakt, że ,,damy z obnażonymi ramionami i niemal obnażonymi piersiami tańczą z obcymi mężczyznami, a ich mężowie przyglądają się temu ze spokojem i wyraźną aprobatą".

Kair

10 marca 1901

Drogi sir Charlesie!

Z rozkoszą przeczytałam Pański ostatni list, tak szczodrze relacjonujący zdarzenia i rozmowy zaprzyjaźnionych osób, że aż zatęskniłam za Londynem. Melancholią napawa mnie myśl o zamkniętym domu, opuszczonym i zimnym, zapewniam Pana jednak, że najbliższej zimy znów zaczniemy wieść życie po staremu - przynajmniej w takim stopniu, w jakim jest to dla nas możliwe - a ile razy zajrzy Pan do mnie wieczorem, czekać będzie na Pana szklaneczka whisky i buzujący kominek.

Dzisiejszy wieczór spędziłam na kolacji w miłym towarzystwie, w którym znaleźli się również Pańscy starzy znajomi, sir Hedworth Lambton i lady Chelsea - oboje obiecali, że odwiedzą Pana w przyszłym miesiącu w Londynie i zdadzą o mnie relację! Była z nami również lady Anne Blunt (zaproszenia do ich domu w Heliopolis jednak nie otrzymałam - a więc nie mam na razie widoków na poznanie pana Blunta i muszę poczekać, aż Pan zaaranżuje wspólny obiad w Londynie) z córką Judith, bystrą i ładniutką. Rozmawiałyśmy wiele o Anglii, wspólnych przyjaciołach i znajomych.

Wczoraj natomiast przysłuchiwałam się rozmowie (mówię ,,przysłuchiwałam się", gdyż mój udział w niej ograniczył się właściwie do roli słuchaczki), która z pewnością by Pana zainteresowała i na której temat miałby Pan, w przeciwieństwie do mnie, wiele do powiedzenia. Miało to miejsce u stóp Wielkiej Piramidy (którą nazachwycałam się już dostatecznie w poprzednich listach), gdzie przygotowano dla nas lunch po ekspedycji łodzią i na osiołkach (nie odważyłam się jeszcze wsiąść na wielbłąda!). Z pewnością wyobraża Pan sobie tę scenerię - rozłożone dywany, pootwierane koszyki, służba, która krąży z jedzeniem, odpędzając przygodnych Turkmenów i malców, oferujących swoje usługi - osły, wielbłądy, przewodników na szczyt piramidy - lub po prostu żebrzących o pieniądze, i Emily usadowiona na samym skraju dywanika. Zmusiłam ją, aby mi towarzyszyła, przekonując, że nie może wrócić do Anglii, nie widząc przynajmniej piramidy. Zdaje się, że wzięła to za obietnicę rychłego powrotu do domu i chcąc odsunąć wszelkie możliwe przeszkody na drodze do wyjazdu, wzięła udział w wycieczce, lecz demonstracyjnie odwracała się od piramidy, w stronę bujnej roślinności, porastającej przedmieścia Kairu - jedynej oznaki cywilizacji, na jaką chwilowo może liczyć.

Przyznam, że wciąż nie dowierzam własnym oczom, wspominając nagłe przejście z piasków pustyni w soczystą zieleń pól uprawnych i palmowych gajów. Jak musi czuć się podróżny, który po wielu dniach i nocach przemierzania pustynnych bezmiarów staje nagle wobec takiej obfitości zieleni i owoców? Pewnie myśli, że to cud - ale wdaję się w dygresję.

Nasze towarzystwo tworzyli: Harry Boyle, sekretarz ds. Wschodu Agencji; James Barrington, trzeci sekretarz; przyjaciel Pański pan Rodd, pierwszy sekretarz, który szykuje się właśnie do opuszczenia Egiptu; pani Butcher (dodatkowo w roli mojej przyzwoitki); pan Douglas Sladen i pan George Young, którzy piszą książki o Egipcie; pan William Willcocks, odpowiedzialny za budowę wielkiej tamy i zbiornika w Asuanie - oraz ja. W cieniu budowli liczącej czterdzieści stuleci rozmowa naturalnie zeszła na Egipt, na niezmienny od wieków styl życia egipskich fellachów i robotników, na sukcesję egipskich władców i na naszą obecność w tym kraju. Pan Boyle zajął stanowisko łatwe do przewidzenia: Egipt nigdy dotąd nie miał tak sprawnych rządów, a Egipcjanie nie zaznali takiego szczęścia i dobrobytu, jak za rządów lorda Cromera. Opozycja odezwała się, o dziwo, z najmniej spodziewanej strony: pan Willcocks (który, jak się później dowiedziałam od pana Barringtona, wpłacił pięć funtów na subskrypcję nacjonalistycznej gazety ,,Al-Muajjad" i jest z tego powodu w niełasce u lorda Cromera) zapytał, czemu w takim razie miejscowa prasa agituje przeciwko nam. Na to pan Boyle odparł, że nic mu o podobnej agitacji nie wiadomo, przeciwnie, i ,,Al-Mukattam", i ,,Gazette" zajmują wobec nas stanowisko przychylne. Tu odniosłam wrażenie, że przez wszystkie twarze przemknął znaczący uśmieszek, a pan Willcocks rzekł: ,,Ach, nie chodzi o te dwa tytuły. Miałem raczej na myśli dwieście innych gazet, które się tu ukazują, gazet narodowych". Pan Boyle na to (z lekką pogardą): ,,Ależ szanowny panie, to głos <<klasy gadającej>>, głos efendich. To zawodowi malkontenci". Ach, jakże mnie kusiło, by wyciągnąć dziennik i zacząć notować ich dysputę! Nie wypadało jednak, więc uciekłam się do podstępu i sięgnęłam po szkicownik i kredki - sceneria zaiste była przepiękna, a i postacie wielce zróżnicowane - dzięki czemu udało mi się dyskretnie zanotować to i owo w postaci ,,drobnych szkiców", które wraz z rysunkami sprawią Panu, mam nadzieję, pewną przyjemność.

Oto scenka pod Wielką Piramidą: panowie przechadzają się swobodnie, pani Butcher siedzi sztywno na poduszce, w schludnej szarej sukni z marynarskim obszyciem i ciasno związanym czepeczku, z boku widać Emily odwróconą od towarzystwa. A to ja, ze szkicownikiem na kolanach; miejscowy oberwaniec, który siedzi o parę jardów dalej, zamieni się zaraz w wulkan emocji. Ci Egipcjanie potrafią siedzieć bez ruchu (czasem w kucki lub po turecku) przez długi czas, a gdy już człowiek myśli, że nic nie wyrwie ich z pozornego odrętwienia, zaczynają nagle mamrotać i dygotać, zrywają się na równe nogi, wymachują ramionami, wykrzykują wielkim głosem - aby po chwili znów pogrążyć się w ciszy, równie dla mnie niezrozumiałej, jak ich nagłe erupcje. To pan S. (za którym, przyznam się, nie przepadam, gdyż cały świat traktuje z góry, wyjątek czyniąc tylko dla kilku starych budowli), perorujący na temat ,,efendich", których nazywa ,,pyskatymi fanfaronami" i szczerze nie znosi, za to, jak zrozumiałam, że próbują z nami konkurować. Wyśmiewa się z ich kołnierzyków sportowych, dwubarwnych butów i ,,niedowarzonych" ambicji krzewienia europejskich idei wolności i demokracji. Podejrzliwie zapatruje się na ich francuskie wykształcenie.

Drobny, chudy, mizerny pan S. i rosły, krzepki H.B. są zgodni we wszystkich chyba poglądach: gdzie jeden kończy, tam drugi podejmuje wątek. H.B. uważa, że jedyną liczącą się klasą w Egipcie są fellachowie, a tym Brytyjczycy przynieśli same korzyści. Na rysunku można poznać H.B. po opadających wąsach, niechlujnej marynarce i psie imieniem Toti, który towarzyszy swemu panu wszędzie, a że jest bardzo stary, trzeba go nosić na rękach. Zauważył Pan, że Toti nosi niebiesko-biały kapelusik w paski, dla ochrony przed słońcem? H.B. nałożył mu go z wielką troską, po czym nie przestając karmić pupila kąskami z pikniku, zrobił nam wykład o tym, jak lord zniósł corvé, kurbasz i bastinado, dzięki czemu każdy fellach może dziś stanąć przed paszą i oświadczyć: ,,Nie możesz mnie wychłostać, bo poskarżę się Anglikom". Pan Barrington miał chyba co do tego wątpliwości, ale jako człowiek taktowny nie ma zwyczaju sprzeciwiać się rozmówcom - zwłaszcza tym, którzy wyznają radykalne poglądy. Łagodność (której nie nazwałabym słabością) jego rysów - i całej postawy - uwidacznia się, mam nadzieję, na moim rysunku. Pan Barrington nosi garnitur z doskonałej jakości lnu i elegancki krawat w bladym odcieniu lawendy. To on przekazuje właśnie część poczęstunku w ręce swojego sługi Sabira, o którego oddaniu i lojalności wielokrotnie mnie zapewniał (istotnie, zauważyłam, że łączy ich wzajemny szacunek, jakiego nie obserwuję między innymi członkami Agencji a ich służącymi), z poleceniem, aby obdzielił nim zgłodniałych tubylców. H.B. konkluduje, że afandijja nie są prawdziwymi Egipcjanami i ich opinie można spokojnie pominąć. Pan S. posuwa się jeszcze dalej: nie ma w ogóle, twierdzi, kogoś takiego jak Egipcjanin; jedynie koptowie mogą rościć sobie pretensje do pochodzenia od starożytnych, lecz stanowią oni grupę nieliczną i pozbawioną wpływów. Muzułmanie natomiast są Arabami, którzy znaleźli się w Egipcie wskutek stosunkowo niedawnych okoliczności historycznych. Pani Butcher protestuje: starożytni Egipcjanie byli, jej zdaniem, ludem o tak wyrazistym i żywym charakterze, że niemożliwe, aby charakter ten zatracił się całkowicie w dzisiejszych Egipcjanach. Delikatność pani Butcher potrafi zwieść tych, którzy jej dobrze nie znają, dlatego pan S. ripostuje bez ogródek: ,,Nie zatracił się, droga pani, lecz zdegenerował. Kompletnie się zdegenerował". Nieraz już słyszałam ten termin w odniesieniu do charakteru współczesnych Egipcjan. Uzasadnia się go skłonnością do żebractwa (o którym właśnie zaczyna mówić pan S.), do kłamstwa i do zmiany poglądów w zależności od tego, skąd wiatr powieje. Nawet kedyw zdradza te cechy - dlatego lord Cromer nie chce się z nim zadawać. Pan Rodd staje w obronie Jego Wysokości, argumentując, iż kształcił on się w Austrii, a na tron wstąpił jako osiemnastolatek, toteż zdradza książęce ambicje ponad swój status i nic dziwnego, że rękę lorda uważa za zbyt twardą. Mimo wszystko zastanawiam się, czy zwycięski władca zdolny jest w istocie przeniknąć charakter ludu, którym rządzi. Jak dalece, na przykład, ja sama znam Emily? Obie jesteśmy Angielkami, od dwudziestu z grubsza lat wiedziemy wspólne życie, a Emily ma prawo w każdej chwili porzucić mnie z miesięcznym wypowiedzeniem i poszukać nowej pracy. A jednak, kiedy patrzę, jak trzyma się na dystans, przycupnięta na samym skraju kobierca, wyobrażam ją sobie nagle przeniesioną do małej chatki, ciasnej, ale własnej, gdzie wiedzie skromne, lecz niezależne życie, otoczona, być może, gromadką własnych dzieci - i zdaje mi się, że widzę, jak rozkwita, jak budzi się w niej radość życia - ale znów wdaję się w dygresję.

Pan Y., który jest historykiem, wyraził pogląd, iż Egipcjanie posiadają, owszem, charakter narodowy, ale sami nie są go jeszcze świadomi. Za zalążek budzącej się w nich świadomości uznał ruch 'Arabiego Paszy (o którym i Pan, pamiętam, często wspominał) - pogląd ten jednak okazał się zbyt metafizyczny dla H.B., który wygłosił płomienną pochwałę skutków reform gospodarczych, wprowadzonych przez administrację lorda Cromera: wzrost produkcji bawełny, poprawa warunków sanitarnych, punktualność kolei żelaznej. Mnie jednak rozpraszała natarczywa myśl, że jego strój gniecie się coraz bardziej - jakby sam z siebie - chociaż H.B. oddawał się jedynie czynności tak mało wyczerpującej, jak jedzenie. Pani Butcher - wymuskana jak z igły - zauważyła delikatnie, że jakkolwiek postęp materialny jest rzeczą ze wszech miar chwalebną, to jednak admini

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Znajdź swoje wakacje

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA