REKLAMA

Mapa i terytorium

tytuł oryg.: La carte et le territoire
autor: Michel Houellebecq
przekład: Beata Geppert
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: II, Warszawa
data: 23 listopada 2011
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 123 × 195 mm
liczba stron: 384
ISBN: 978-83-7747684-0

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka, II  2011.11.23

Najnowsza powieść Houellebecqa, która stała się wydarzeniem, zanim trafiła do księgarń, a wkrótce po premierze została uhonorowana prestiżową Nagrodą Goncourtów oraz otrzymała wyróżnienie ,,Lista Goncourtów: polski wybór". Jed Martin, debiutujący artysta, odnosi olbrzymi sukces za sprawą zdjęć przedstawiających mapy, po czym powraca do swojej pierwotnej twórczości, czyli do malarstwa. Wstęp do katalogu wystawy jego obrazów ma napisać światowej sławy pisarz, Michel Houellebecq - typ niezbyt przystępny, zdecydowanie za dużo pijący i strasznie zaniedbany. Między artystami zawiązuje się nić przyjaźni. Gdy kilka lat później pisarz zostaje zamordowany, Martin decyduje się pomóc w wyjaśnieniu przerażającej zbrodni. Kolejną już powieść enfant terrible francuskiej sceny literackiej można czytać na kilku poziomach. Mapa i terytorium to oczywiście biografia fikcyjnego artysty Jeda Martina, z mocnym wątkiem kryminalnym. Ale jest to również błyskotliwa satyra społeczna - bo jak inaczej potraktować ironiczny portret paryskich środowisk artystycznych? - i traktat o ułomności relacji międzyludzkich, które tak dobrze obrazuje historia Jeda i jego ojca. Grzechem byłoby też nie wspomnieć o powracającym motywie grzejnika, czyli o zabawie pisarza z tradycją powieści francuskiej.

W Mapie i terytorium pisarz zanurza się we współczesnym świecie artystycznym. Oczekiwaliśmy ładunku wybuchowego, zamiast tego otrzymaliśmy pokaz fajerwerków - mieszankę humoru, sarkazmu i melancholii.

,,Le Nouvel Observateur"

U Houellebecqa geografia staje się geografią duszy, a psychologia - psychologią naszej pamięci zbiorowej.

Martine Aubry

Potrzeba było zaledwie minuty i dwudziestu dziewięciu sekund, żeby wyłonić zwycięzcę tegorocznej Nagrody Goncourtów - Michela Houellebecqa.

Didier Decoin

Urzekły nas bogactwo formalne, inwencja artystyczna i niepodrabialna ironia, z jakimi Houellebecq traktuje swoich literackich poprzedników, a także siebie. z uzasadnienia werdyktu jury nagrody ,,Lista Goncourtów: polski wybór" Houellebecq rozdaje razy, ale czyni to z wyraźnym przymrużeniem oka - czyżby w końcu odnalazł wewnętrzny spokój? Powracają, co prawda, niewesołe konkluzje dotyczące stosunków międzyludzkich, przemyślenia na temat samotności, starości, chronicznego braku miłości oraz nieuniknionej śmierci cywilizacji, ale wszystko to tym razem ubrane jest w formę burleski i błyskotliwej satyry.

,,Polityka"

Najgłębsze i zarazem najbardziej poruszające refleksje przychodzą po zakończeniu lektury. Dopiero wówczas dociera, w sposób obezwładniający, przestrzeń poruszonych aspektów. A szczególnie wyjątkowa rola samotności w zestawieniu z pieniędzmi, ekonomią i stanem posiadania, pokazuje co jest i co ma szanse pozostać dla istoty ludzkiej dominującą religią.

Roger Weichert,

Pisarz postępuje bowiem dokładnie tak samo, jak informatyk posługujący się technikami mapowania: nie ingerując w rzeczywistość, nie wypowiadając żadnego sądu o modelu życia współczesnych pokoleń, wskazuje elementy, które doprowadziły do tego, że dzisiejszemu człowiekowi, bez względu na odniesione sukcesy, zaczyna czegoś bardzo mocno brakować.

Elżbieta Sobolewska, Nowe Książki

Fragment

CZĘŚĆ DRUGA

I

Jed obudził się nagle o ósmej rano dwudziestego piątego grudnia; nad placem des Alpes wstawał świt. W kuchni znalazł szmatę, wytarł swoje wymiociny, po czym zaczął się przyglądać lepkim resztkom obrazu Damien Hirst i Jeff Koons dzielą między siebie rynek sztuki. Franz miał rację, powinien zrobić wystawę. Od paru miesięcy kręcił się w kółko, co zaczynało źle wpływać na jego nastrój. Można pracować w samotności przez lata, prawdę mówiąc, to jedyny sposób, w jaki w ogóle można pracować, ale w końcu następuje moment, kiedy odczuwa się potrzebę pokazania swojej pracy światu. Nie tyle, żeby usłyszeć jego osąd, ile po to, aby samego siebie upewnić, że ta praca naprawdę istnieje, że sam człowiek istnieje, gdyż w łonie gatunku społecznego jednostka jest zaledwie przelotną fikcją.

Przypomniawszy sobie błagania Franza, napisał kolejnego maila do Houellebecqa, po czym zrobił sobie kawę. Parę minut później z niesmakiem przeczytał własne słowa. ,,W tym świątecznym okresie, który - jak przypuszczam - spędza Pan w towarzystwie rodziny...". Co mu przyszło do głowy, żeby wypisywać takie brednie? Wszyscy wiedzieli, że Houellebecq jest samotnikiem i mizantropem, który do własnego psa ledwie raczy się odezwać. ,,Zdaję sobie sprawę, że jest Pan bardzo zajęty, więc gorąco przepraszając, pozwalam sobie raz jeszcze podkreślić, jak wielkie znaczenie - zarówno w moich oczach, jak i zdaniem właściciela galerii - miałby Pański wkład w katalog mojej przyszłej wystawy". No, tak już lepiej, szczypta lizusostwa nigdy nie zawadzi. ,,Załączam kilka zdjęć najnowszych obrazów. Pozostaję do Pańskiej całkowitej dyspozycji, aby przedstawić swoje prace w sposób bardziej pełny, kiedy i gdzie Pan zechce. O ile wiem, mieszka Pan w Irlandii; jeśli tak będzie dla Pana wygodniej, jestem gotów przyjechać". Może być, pomyślał, klikając na ikonę WYŚLIJ.

Tego grudniowego ranka plac przed centrum handlowym Olympiades był pusty, wysokie czworokątne domy przypominały martwe lodowce. Wchodząc w zimny cień wieży Omega, Jed pomyślał o Frédéricu Beigbederze. Beigbeder był bliskim znajomym Houellebecqa, przynajmniej tak mówiono; może mógłby pomóc. Ale Jed miał tylko stary numer jego komórki, zresztą Beigbeder na pewno i tak nie odbierze w pierwszy dzień świąt.

A jednak odebrał.

- Jestem teraz z córką - oznajmił oschle. - Ale wkrótce odwożę ją do matki - dodał, aby złagodzić swój ton.

- Chciałbym pana prosić o przysługę.

- Ha ha ha - Beigbeder zaśmiał się z wymuszoną wesołością. - Jest pan niezrównany. Nie odzywa się pan przez dziesięć lat, po czym dzwoni w Boże Narodzenie, żeby poprosić o przysługę. Nie wątpię, że jest pan geniuszem. Tylko geniusz może być tak egocentryczny, by nie powiedzieć autystyczny... Dobrze, spotkajmy się w Café de Flore o siódmej - zakończył nieoczekiwanie autor Francuskiej powieści.

Jed spóźnił się pięć minut. Natychmiast dostrzegł Beigbedera siedzącego w głębi sali. Wszystkie sąsiednie stoliki były wolne, co tworzyło wokół niego strefę bezpieczeństwa o promieniu dwóch metrów. Wchodzący do kawiarni prowincjusze i zagraniczni turyści trącali się łokciami i z zachwytem pokazywali sobie pisarza. Czasem do wnętrza strefy wkraczał jakiś jego znajomy i wylewnie się z nim witał, po czym wychodził. Na pewno przynosiło to właścicielowi kawiarni pewne straty (podobnie jak właścicielowi La Closerie des Lilas, gdzie słynny Philippe Sollers za życia miał ponoć swój stolik, przy którym nikt inny nie mógł siadać, niezależnie od tego, czy pisarz przyszedł akurat na obiad czy nie), które jednak rekompensowała atrakcja turystyczna, jaką stanowiła regularna obecność autora 29,99 - całkowicie przy tym zgodna z historycznym powołaniem kawiarni. Dzięki swoim odważnym poglądom, przychylnym legalizacji narkotyków i nadaniu statusu prawnego prostytutkom płci obojga, oraz bardziej umiarkowanym na temat bezdomnych i warunków życia w więzieniach, Frédéric Beigbeder stał się kimś w rodzaju Sartre'a początku XXI wieku, zresztą ku ogólnemu i własnemu zaskoczeniu, gdyż przeszłość predestynowała go raczej do roli, jaką swego czasu odgrywał Jean-Edern Hallier, a nawet Gonzague Saint Bris. Będąc wymagającym sympatykiem Nowej Partii Antykapitalistycznej Oliviera Besancenota (ostatnio w wywiadzie dla tygodnika ,,Der Spiegel" ostrzegał o pojawiających się w niej zagrożeniach antysemickich), potrafił sprawić, że ludzie zapomnieli o na poły burżuazyjnych, na poły arystokratycznych korzeniach jego rodziny, a nawet o tym, że jego brat należał do organów kierowniczych organizacji francuskich pracodawców. Faktem jest, że również Sartre w żadnym razie nie pochodził z biednej rodziny.

Siedząc nad szklaneczką anyżówki, pisarz melancholijnie wpatrywał się w metalowe, niemal puste pudełeczko po lekarstwach, zawierające resztki kokainy. Zobaczył Jeda i skinął, żeby usiadł przy jego stoliku. Błyskawicznie pojawił się kelner, aby przyjąć zamówienie.

- Hm, nie wiem... Może oranżadę? To jeszcze istnieje?

- Oranżadę... - powtórzył w zamyśleniu Beigbeder. - Dziwny z pana facet...

- Byłem zaskoczony, że pan mnie jeszcze pamięta.

- O tak... - odparł pisarz niespodziewanie smutnym tonem. - O tak, pamiętam pana...

Jed wyjaśnił, o co mu chodzi. Zauważył, że na dźwięk nazwiska Houellebecqa Beigbeder lekko się skrzywił.

- Nie proszę o jego numer telefonu - dodał szybko Jed. - Tylko żeby pan do niego zadzwonił i przedstawił moją prośbę.

Kelner przyniósł oranżadę. Beigbeder siedział bez słowa, namyślał się.

- Dobrze - powiedział na koniec. - Dobrze, zadzwonię. Z nim nigdy nie wiadomo, jak zareaguje. Ale może w tym przypadku będzie to dla niego przysługa.

- Myśli pan, że się zgodzi?

- Nie mam pojęcia.

- Co pańskim zdaniem mogłoby go przekonać?

- Cóż... Może pana zdziwię, bo jego reputacja na to nie wskazuje: forsa. W zasadzie pieniądze ma w nosie, wystarczają mu grosze, ale po rozwodzie jest kompletnie spłukany. Poza tym w Hiszpanii nad morzem kupił parę mieszkań, z których zostanie wywłaszczony bez odszkodowania z powodu jakiejś idiotycznej ustawy ze skutkiem wstecznym o ochronie krajobrazów nadmorskich. Chyba jest teraz w tarapatach; niewiarygodne, prawda, jak pomyśleć, ile dotychczas zarobił. Więc tak: jeśli mu pan zaproponuje okrągłą sumkę, jest szansa, że się zgodzi.

Zamilkł, jednym haustem dopił anyżówkę i zamówił następną, spoglądając na Jeda wzrokiem, w którym dezaprobata mieszała się z melancholią.

- Wie pan... - odezwał się w końcu. - Olga. Ona pana kochała.

Jed oklapł nieco na krześle.

- Mam na myśli to, że... - kontynuował Beigbeder - ona kochała pana naprawdę. - Zamilkł na chwilę, z niedowierzaniem patrząc na Jeda. - A pan pozwolił jej wrócić do Rosji... I nigdy pan się do niej nie odezwał... Miłość... Miłość to rzadkie uczucie. Nie wiedział pan? Nikt tego panu nigdy nie uświadomił? Mówię o tym, choć oczywiście to nie moja sprawa - ciągnął dalej - bo ona wkrótce wraca do Francji. Mam przyjaciół w telewizji i wiem, że Michelin ma zamiar otworzyć nowy kanał na TNT, Michelin TV, poświęcony gastronomii, tradycjom regionalnym, dziedzictwu narodowemu, krajobrazom Francji, i tak dalej. Będzie nim kierować Olga. To znaczy na papierze dyrektorem generalnym będzie Jean-Pierre Pernaut, ale w praktyce to Olga będzie podejmować decyzje o programach. To tyle... - oznajmił tonem, który jasno wskazywał, że rozmowa została zakończona. - Prosił pan o drobną przysługę, a ja panu oddałem znacznie większą.

Spojrzał ostro na Jeda, który wstawał, zbierając się do wyjścia.

- Chyba że uważa pan swoją wystawę za ważniejszą... - Pokręcił głową i mamrocząc prawie niesłyszalnym głosem, dodał z niesmakiem: - Zasrani artyści...

II

Sushi Warehouse na Roissy 2E oferował niezwykle bogaty wybór norweskich wód mineralnych. Jed zdecydował się na Husqvarnę, lekko gazowaną wodę z centrum Norwegii. Wyglądała wyjątkowo przejrzyście, choć w rzeczywistości niewiele się różniła od pozostałych. Każda woda miała inną zawartość gazu i odrobinę inny smak, żadna nie była słona ani żelazista; wspólną cechą norweskich wód mineralnych jest chyba ich umiarkowanie. Subtelni hedoniści z tych Norwegów, pomyślał Jed, płacąc za Husqvarnę, i jak fajnie, że istnieją tak różne stopnie przejrzystości.

Pułap chmur zbliżył się bardzo szybko, a wraz z nim pojawiło się to niejasne wrażenie, charakterystyczne dla podróży lotniczych. W połowie drogi Jedowi przez chwilę mignęła rozległa powierzchnia morza, pomarszczona jak skóra starca w fazie terminalnej.

Lotnisko Shannon zachwyciło go swoimi czystymi, prostymi kształtami, wysokością i niezwykłymi rozmiarami korytarzy. Jego działalność była obecnie mocno ograniczona, obsługiwało tylko tanie linie lotnicze i samoloty transportowe armii amerykańskiej, ale najwyraźniej zostało zaprojektowane na parokrotnie większy ruch. Wykładzina podłogowa i metalowa konstrukcja wskazywały na to, że zbudowano je na początku lat sześćdziesiątych, może nawet pod koniec pięćdziesiątych. Jeszcze wyraźniej niż Orly nawiązywało do okresu zachłyśnięcia się rozwojem technologicznym, którego jednym z najbardziej innowacyjnych i prestiżowych przejawów był transport lotniczy. Na początku lat siedemdziesiątych, po pierwszych zamachach palestyńskich - w późniejszych latach zastąpionych bardziej spektakularnymi i profesjonalnymi zamachami Al-Kaidy - podróże lotnicze stały się doświadczeniem infantylizującym i koncentracyjnym, które każdy pragnął jak najszybciej mieć za sobą. Ale w tamtych czasach, pomyślał Jed, czekając w ogromnej hali na walizkę (metalowe wózki na bagaże, kwadratowe i masywne, zapewne również pochodziły z dawnych lat), w okresie niezwykłej powojennej prosperity, podróże lotnicze, symbol nowoczesnej przygody technologicznej, były zapewne czymś całkowicie odmiennym. Początkowo zarezerwowane tylko dla inżynierów, kadry kierowniczej i budowniczych nowego świata, musiały - wobec triumfu socjaldemokracji nikt nie miał co do tego żadnych złudzeń - stać się dostępne również dla niższych warstw społecznych, w miarę wzrostu ich siły nabywczej i wydłużania się czasu wolnego (co zresztą w końcu nastąpiło, pośrednio na skutek wybuchu ultraliberalizmu, którego znakomitym symbolem stały się linie low cost, oraz za cenę kompletnej utraty prestiżu, jakim początkowo cieszył się transport lotniczy).

Kilka minut później Jed znalazł potwierdzenie swojej hipotezy dotyczącej wieku lotniska. W długim korytarzu prowadzącym do wyjścia wisiały fotografie znanych osobistości, które zaszczyciły lotnisko swą wizytą - przede wszystkim szeregu papieży oraz amerykańskich prezydentów. Jan Paweł II, Jimmy Carter, Jan XXIII, George Bush ojciec i syn, Paweł VI, Ronald Reagan... nikogo nie brakowało. Doszedłszy do końca korytarza, Jed ze zdumieniem stwierdził, że pierwszy ze słynnych gości został uwieczniony nie na fotografii, lecz na obrazie.

John Fitzgerald Kennedy stał na płycie lotniska przed grupą oficjeli, wśród których dało się zauważyć dwóch duchownych; trzymający się z tyłu faceci w gabardynowych płaszczach należeli zapewne do amerykańskiej służby bezpieczeństwa. Z ręką uniesioną do góry, prawdopodobnie w kierunku zgromadzonego za barierką tłumu, Kennedy uśmiechał się z tym kretyńskim entuzjazmem i optymizmem, którego żaden nie-Amerykanin nie jest w stanie podrobić. Jego twarz wyglądała jak wygładzona botoksem. Jed zawrócił i zaczął uważnie oglądać podobizny pozostałych osobistości. Bill Clinton był równie gładki i pucołowaty, jak jego słynny poprzednik; trudno było nie zauważyć, że obaj amerykańscy prezydenci z Partii Demokratycznej wyglądali jak obłąkani maniacy botoksu.

Wracając do portretu Kennedy'ego, Jed doszedł jednak do zgoła odmiennego wniosku. W tamtych czasach botoks nie istniał, a zmarszczki i opuchliznę usuwano nie za pomocą podskórnych zastrzyków, ale wyrozumiałego pędzla artysty. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych można jeszcze było powierzać malarzom - przynajmniej tym najbardziej miernym spośród nich - uwiecznianie i wysławianie wielkich momentów panowania władcy. Bez wątpienia obraz był tandetnym bohomazem; wystarczy sobie przypomnieć, jak wygląda niebo u Turnera lub Constable'a, nawet drugorzędni angielscy akwareliści lepiej dawali sobie radę. Mimo to jednak z obrazu wyłaniała się jakaś ludzka i symboliczna prawda o Johnie Fitzgeraldzie Kennedym, której brakowało wszystkim fotografiom - nawet tej przedstawiającej Jana Pawła II, choć wyglądał na niej znakomicie, stojąc na szczycie schodków i szeroko otwierając ramiona, aby powitać jeden z ostatnich katolickich narodów w Europie.

Hotel Oakwood Arms również pochodził z pionierskich lat lotnictwa cywilnego; zdobiły go stare plakaty reklamowe Air France i Lufthansy, czarno-białe zdjęcia Douglasa DC-8 i Caravelle przecinających przejrzyste powietrze, i dowódców w mundurach galowych, dumnie pozujących w kokpicie. Jak dowiedział się Jed z internetu, miasto Shannon zawdzięczało swój rozwój powstaniu lotniska. Zostało zbudowane w latach sześćdziesiątych w miejscu, gdzie przedtem nie istniało żadne miasteczko ani nawet osada. Z tego, co zobaczył, architektura irlandzka nie była zbyt charakterystyczna: domki z czerwonej cegły, na jakie można się natknąć na angielskich przedmieściach, oraz duże białe bungalowy, na modłę amerykańską otoczone trawnikami i wyasfaltowanymi podjazdami.

Spodziewał się, że będzie musiał zostawić Houellebecqowi wiadomość na sekretarce, gdyż dotychczas kontaktowali się jedynie przez maile i SMS-y, ale po kilku dzwonkach pisarz podniósł słuchawkę.

- Bez problemu rozpozna pan mój dom, ma najgorzej utrzymany trawnik w okolicy - oznajmił Houellebecq. - Może nawet w całej Irlandii - dodał.

Jed myślał, że pisarz przesadza, ale okazało się, że rośliny w jego ogrodzie faktycznie osiągają niebotyczną wysokość. Ruszył wyłożoną płytami ścieżką, wijącą się przez kilkanaście metrów między kępami ostów i jeżyn aż do pokrytego asfaltem podjazdu, na którym stał terenowy lexus RX 350. Jak można było przewidzieć, Houellebecq wybrał opcję bungalow: duży biały nowy dom z dachem pokrytym łupkiem, kompletnie banalny, jeśli nie liczyć skandalicznie zapuszczonego trawnika.

Zadzwonił i odczekał pół minuty, zanim autor Cząstek elementarnych podszedł otworzyć mu drzwi; był w kapciach, sztruksowych spodniach i wygodnej podomce z kremowej wełny. Długo z namysłem przyglądał się Jedowi, po czym przeniósł wzrok na trawnik; patrzył z ponurą melancholią, która zdawała się jego zwykłym stanem.

- Nie umiem posługiwać się kosiarką - oświadczył. - Boję się, że ostrza poucinają mi palce, podobno to się często zdarza. Mógłbym kupić owcę, ale ich nie lubię. Nie ma nic głupszego od owcy.

Jed ruszył za nim do pokoi wyłożonych kamienną posadzką, bez żadnych mebli, z walającymi się tu i ówdzie kartonami. Ściany pokrywała gładka kremowa tapeta, na podłodze leżała cienka warstwa kurzu. Dom był bardzo duży, co najmniej pięć pokoi; panowała dość niska temperatura, najwyżej jakieś szesnaście stopni. Jed był przekonany, że wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem tego, w którym Houellebecq sypia, stoją puste.

- Pan się tu sprowadził niedawno?

- Tak. Jakieś trzy lata temu.

W końcu dotarli do pokoju, w którym było nieco cieplej: niedużego, kwadratowego pomieszczenia o trzech przeszklonych ścianach - conservatory, jak by to określili Anglicy. Stała tu kanapa, niski stolik i dwa fotele, a na podłodze leżał orientalny dywan z przeceny. Jed przyniósł dwie teczki swoich prac w formacie A3. Jedna zawierała około czterdziestu dawniejszych fotografii, przede wszystkim z serii Żelastwo i z okresu Map drogowych. W drugiej umieścił sześćdziesiąt cztery zdjęcia pokazujące całość jego twórczości malarskiej, od Ferdinand Desroches, rzeźnik z końskiej jatki po Bill Gates i Steve Jobs dyskutują o przyszłości informatyki.

- Lubi pan wędliny? - zapytał pisarz.

- Taak... Powiedzmy, że nie mam nic przeciwko.

- Zrobię kawy.

Żwawo wstał i wyszedł; wrócił jakieś dziesięć minut później z dwoma filiżankami i włoską maszynką do kawy.

- Nie mam ani mleka, ani cukru - oznajmił.

- Nie szkodzi. I tak nie używam.

Kawa była smaczna. Głucha cisza przedłużała się przez dwie, trzy minuty.

- Kiedyś bardzo lubiłem wędliny - powiedział wreszcie Houellebecq - ale uznałem, że mogę się bez nich obejść. Wie pan, nie sądzę, żeby człowiek miał prawo zabijać świnie. Mówiłem panu, że mam złą opinię o owcach i pozostanę przy swoim zdaniu. Krowy, i w tym punkcie nie zgadzam się z moim przyjacielem Benoit Duteurtre'em, również są mocno przereklamowane. Natomiast świnia to zwierzę godne najwyższego podziwu, inteligentne, wrażliwe, zdolne żywić szczere i wyłączne uczucia do swego pana. Cechuje się naprawdę zdumiewającą inteligencją, której granic nawet nie znamy. Czy wie pan, że świnię można nauczyć prostych działań arytmetycznych? Przynajmniej dodawania, a jeśli się nie mylę, w przypadku szczególnie uzdolnionych osobników również odejmowania. Czy człowiek ma prawo poświęcać zwierzę, które potrafi się wznieść do podstaw arytmetyki? Szczerze mówiąc, nie sądzę.

Nie czekając na odpowiedź, zagłębił się w studiowaniu pierwszej teczki Jeda. Szybko przejrzał zdjęcia śrub i nakrętek; przez długą chwilę, która w odczuciu Jeda ciągnęła się w nieskończoność, oglądał fotografie map, od czasu do czasu w zupełnie nieoczekiwanych momentach przewracając kartkę. Jed dyskretnie rzucił okiem na zegarek: odkąd tu przyszedł, minęła ponad godzina. Panowała absolutna cisza; w pewnej chwili z oddali dobiegł głuchy szum kompresora lodówki.

- To stare prace - ośmielił się przerwać milczenie Jed. - Przyniosłem je tylko po to, żeby dać panu ogólne pojęcie o swojej twórczości. Wystawa... dotyczy jedynie zawartości drugiej teczki.

Houellebecq podniósł na niego pusty wzrok, jakby zapomniał, co Jed u niego robi i po co w ogóle przyszedł, ale posłusznie otworzył drugą teczkę. Minęło kolejne pół godziny, zanim zamknął ją zdecydowanym ruchem, po czym zapalił papierosa. Jed zorientował się, że pisarz nie wypalił ani jednego od chwili, gdy zaczął oglądać zdjęcia.

- Zgadzam się - powiedział. - Wie pan, nigdy czegoś takiego nie robiłem, ale wiedziałem, że kiedyś nadejdzie taki moment w moim życiu. Prawdę mówiąc, wielu pisarzy pisało o malarzach, i to od wieków. Ciekawa sprawa. Patrząc na pana prace, przez cały czas zastanawiam się, dlaczego porzucił pan fotografię? Czemu wrócił pan do malarstwa?

Jed pomyślał chwilę, zanim dał odpowiedź.

- Sam nie wiem - przyznał w końcu. - Ale moim zdaniem problem sztuk plastycznych - ciągnął dalej z namysłem - polega na zbyt dużej obfitości tematów. Mógłbym na przykład uznać ten kaloryfer za całkiem przyzwoity temat obrazu.

Houellebecq obrócił się gwałtownie i spojrzał podejrzliwie na kaloryfer, jakby ten miał zarżeć z radości na myśl, że będzie modelem dla malarza; nic takiego jednak nie nastąpiło.

- Zastanawiam się natomiast, czy pan mógłby ten kaloryfer wykorzystać literacko - powiedział z naciskiem Jed. - Cóż, czemu nie, taki na przykład Robbe-Grillet po prostu dałby opis kaloryfera... No ale sam nie wiem, to mi się nie wydaje zbyt interesujące...

Plątał się ze świadomością, że mówi niejasno i chyba niezręcznie; nie wiedział, czy Houellebecq lubi Robbe-Grilleta, czy go nie lubi, ale przede wszystkim z pewnym niepokojem zadawał sobie pytanie, po co właściwie zabrał się za malarstwo, które w dalszym ciągu, mimo upływu lat, sprawiało mu szereg problemów technicznych nie do pokonania, choć przecież doskonale opanował zasady fotografii i obsługę sprzętu fotograficznego.

- Odłóżmy na bok Robbe-Grilleta - zaproponował jego rozmówca, ku wyraźnej uldze Jeda. - Gdybyśmy ewentualnie mogli coś zrobić z tym kaloryferem... O, na przykład czytałem, zdaje się w internecie, że pański ojciec był architektem...

- To prawda. Uwieczniłem go na jednym z obrazów, jak opuszcza dyrekcję firmy.

- Prywatne osoby rzadko kupują tego typu kaloryfery. Zazwyczaj robią to przedsiębiorstwa budowlane, takie jak firma, którą kierował pański ojciec, kupują ich tuziny, czasem nawet setki. Można sobie wyobrazić taki thriller: duże zamówienie, na parę tysięcy kaloryferów, na przykład w celu wyposażenia wszystkich klas szkolnych w jakimś kraju. Łapówki, interwencje polityków, seksowna dziewczyna z działu marketingu rumuńskiej firmy produkującej kaloryfery... I w takim kontekście mógłby się pojawić długi opis, na kilka stron, zarówno tego kaloryfera, jak i konkurencyjnych modeli.

Mówił pośpiesznie, odpalając papierosa od papierosa, jakby palenie go uspokajało, spowalniało funkcjonowanie mózgu. Jed przelotnie pomyślał, że - biorąc pod uwagę profil działalności firmy - jego ojciec kupowałby raczej hurtowe ilości klimatyzatorów, i pewnie tak właśnie było.

- To są żeliwne kaloryfery - ciągnął Houellebecq z ożywieniem. - Chyba z żeliwa szarego o wysokiej zawartości węgla, którego szkodliwość eksperci tak często podkreślają w raportach. Można by uznać za skandal, że nowo wybudowany dom został wyposażony w tak stare kaloryfery, pewnie kupione za pół ceny; w razie jakiegoś wypadku, na przykład wybuchu kaloryfera, mógłbym zapewne wytoczyć budowlańcom sprawę. Jak przypuszczam, w takiej sytuacji pański ojciec zostałby pociągnięty do odpowiedzialności?

- Tak, bez wątpienia.

- Oto znakomity temat, niezwykle ciekawy, autentyczny dramat ludzki! - entuzjastycznie wykrzyknął autor Platformy. - W zasadzie żeliwo nadaje wnętrzu nieco dziewiętnastowieczny charakter, jak w mieszkaniach dla robotniczej arystokracji hutnictwa wielkopiecowego, w sumie szalenie staroświecki, a przecież żeliwo jest nadal produkowane, oczywiście nie we Francji, raczej w takich krajach jak Polska czy Malezja. Można by napisać powieść odtwarzającą drogę minerału od wydobycia, przez topienie redukcyjne żelaza i koksu metalurgicznego, obróbkę, aż do sprzedaży; od tego książka mogłaby się zaczynać, od genealogii kaloryfera.

- W każdym razie zapewne musiałby pan wprowadzić jakieś postaci...

- To prawda. Nawet jeśli moim tematem byłyby technologie przemysłowe, nic nie mógłbym zrobić bez ludzi.

- I na tym chyba polega podstawowa różnica. Dopóki zadowalałem się przedstawianiem przedmiotów, fotografia w pełni mi wystarczała. Ale kiedy postanowiłem zająć się ludźmi, poczułem, że powinienem wrócić do malarstwa; szczerze mówiąc, sam nie wiem dlaczego. Natomiast zupełnie nie jestem w stanie zainteresować się martwą naturą; od czasu wynalezienia fotografii nie ma to moim zdaniem żadnego sensu. Ale cóż, to jedynie mój osobisty punkt widzenia... - zakończył przepraszającym tonem.

Zapadał zmierzch. Przez południowe okno widać było łąki schodzące w kierunku ujścia rzeki Shannon; nad odległą powierzchnią wody snuła się mgła, w której słabo odbijały się promienie zachodzącego słońca.

- Na przykład ten pejzaż - mówił dalej Jed. - Cóż, znam piękne impresjonistyczne akwarele z dziewiętnastego wieku, ale dzisiaj, gdybym chciał pokazać ten krajobraz, po prostu pstryknąłbym zdjęcie. Gdyby natomiast pojawiła się tu jakaś postać, choćby wieśniak naprawiający płot w oddali, wolałbym raczej namalować obraz. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to absurdalnie; niektórzy mogliby powiedzieć, że temat nie ma żadnego znaczenia, że to wręcz śmieszne, aby sposób przedstawiania uzależniać od tematu, że jedyne, co się liczy, to układ postaci, linii i kolorów na obrazie lub fotografii.

- Cóż, formalistyczny punkt widzenia... istnieje również u pisarzy, a nawet jest chyba bardziej powszechny w literaturze niż w sztukach plastycznych.

Houellebecq zamilkł i podniósł wzrok na Jeda; sprawiał wrażenie, jakby nagle ogarnęły go niezwykle smętne myśli. Wstał i poszedł w stronę kuchni; parę minut później wrócił z butelką czerwonego argentyńskiego wina i dwoma kieliszkami.

- Może byśmy zjedli razem kolację? W hotelu Oakwood Arms jest całkiem niezła restauracja. Podają tradycyjne dania kuchni irlandzkiej: wędzonego łososia, irish stew, trochę co prawda prymitywne i pozbawione smaku, ale mają również kebaby i tandoori; kucharz jest Pakistańczykiem.

- Jeszcze nie ma szóstej - zdziwił się Jed.

- Faktycznie, chyba otwierają o wpół do siódmej. W tym kraju jada się niezbyt późno, ale dla mnie nigdy nie jest dość wcześnie. Najbardziej lubię koniec grudnia, kiedy ciemno robi się o czwartej. Mogę włożyć pidżamę, łyknąć środek nasenny, położyć się do łóżka z butelką wina i książką. Tak właśnie żyję od lat. Słońce wstaje o dziewiątej; zanim człowiek się umyje i wypije parę kaw, robi się południe i trzeba przetrwać już tylko cztery godziny, co zazwyczaj udaje mi się w miarę bezboleśnie. Ale wiosna jest nie do zniesienia, niekończące się cudowne zachody słońca, jak w jakiejś pieprzonej operze, wciąż nowe kolory, nowe blaski; raz postanowiłem zostać tu przez całą wiosnę i lato; myślałem, że umrę, co wieczór byłem na skraju samobójstwa, przez ten zmrok, który godzinami nie chciał zapaść. Od tego czasu już na początku kwietnia wyjeżdżam do Tajlandii, gdzie zostaję do końca sierpnia; tam dzień zaczyna się o szóstej i kończy o szóstej, o ileż to łatwiejsze, równikowe, administracyjne; można zdechnąć od upału, ale klimatyzacja działa bez pudła, martwy sezon turystyczny, burdele kręcą się na pół gwizdka, ale jednak pozostają otwarte, co mi całkiem pasuje, ich usługi są w dalszym ciągu doskonałe lub przynajmniej bardzo dobre.

- Mam wrażenie, jakby odgrywał pan swoją własną rolę.

- Racja - przytaknął Houellebecq z zaskakującą spontanicznością. - To wszystko niezbyt mnie już interesuje. Wkrótce i tak kończę z tym i wracam do Loiret; kiedyś budowałem drewniane szałasy, może znajdę jakąś podobną robotę? Polowanie na nutrie?

Prowadził lexusa szybko i płynnie, z widoczną przyjemnością. ,,Obciągają bez kondoma, super...", wymamrotał niewyraźnie, jakby wspominając zgasłe marzenie, autor Cząstek elementarnych, zanim zatrzymał samochód na parkingu hotelowym, po czym weszli do dużej jasno oświetlonej sali restauracyjnej. Na przystawkę zamówił cocktail z krewetek, Jed wybrał wędzonego łososia. Polski kelner postawił na stole butelkę chablis o temperaturze pokojowej.

- Nie są w stanie... - jęknął powieściopisarz. - Nie są w stanie serwować białego wina odpowiednio schłodzonego.

- Interesuje się pan winami?

- To mi dodaje pewności siebie, sprawia takie francuskie wrażenie. Zresztą trzeba się czymś w życiu interesować, moim zdaniem to pomaga.

- Jestem trochę zdziwiony... - przyznał Jed. - Spodziewałem się, że spotkanie z panem będzie... hm... trudniejsze. Ma pan reputację człowieka w permanentnej depresji. Na przykład sądziłem, że pan dużo więcej pije.

- Taak... - Pisarz wrócił do starannego studiowania karty win. - Jeśli weźmie pan udziec barani, trzeba będzie wybrać inne wino: może wrócimy do argentyńskiego? Wie pan, reputację pijaka zawdzięczam dziennikarzom. Co ciekawe, żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że jeśli dużo piję w ich obecności, to tylko po to, aby móc ich znieść. Jak można prowadzić rozmowę z takim dupkiem jak Jean-Paul Marsouin, nie będąc zalanym w trupa? Jak można spotkać się z kimś z ,,Marianne" lub ,,Le Parisien Libéré" i nie mieć na dzień dobry ochoty się wyrzygać? Prasa jest jednak niewiarygodnie głupia i konformistyczna, nie sądzi pan? - zapytał z naciskiem.

- Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie czytam prasy.

- Nigdy pan nawet nie otworzył gazety?

- Pewnie kiedyś tak... - powiedział zgodnie Jed, choć faktycznie niczego takiego sobie nie przypominał; jak przez mgłę pamiętał stosy ,,Le Figaro Magazine", leżące na stoliku w poczekalni u dentysty, ale wszystkie jego problemy z zębami były już od dawna rozwiązane. W każdym razie nigdy nie odczuwał potrzeby kupienia gazety. W Paryżu wszystko jest przesiąknięte informacjami, chcąc nie chcąc, człowiek widzi tytuły gazet w kioskach, słyszy rozmowy w kolejce w supermarkecie. Kiedy pojechał do Creuse na pogrzeb babki, zdał sobie sprawę, że stężenie informacji w atmosferze znacząco maleje w miarę oddalania się od stolicy; zresztą wszelkie problemy ludzkie tracą stopniowo na znaczeniu, znika wszystko z wyjątkiem roślinności.

- Napiszę wstęp do katalogu pańskiej wystawy - ciągnął dalej Houellebecq. - Czy jednak jest pan pewien, że to dobry pomysł? Francuskie media nie znoszą mnie w stopniu po prostu niewiarygodnym; nie ma tygodnia, żebym nie został obsmarowany w tym czy innym artykule.

- Wiem, zanim tu przyjechałem, zaglądałem do internetu.

- Nie obawia się pan, że kontakty ze mną mogą pana skompromitować?

- Rozmawiałem z właścicielem galerii, jego zdaniem nie ma to najmniejszego znaczenia. Ta wystawa nie celuje w rynek francuski. Zresztą dzisiaj we Francji nie ma zbyt wielu amatorów kupujących sztukę współczesną.

- A kto kupuje?

- Amerykanie. Dwa, trzy lata temu Amerykanie znowu zaczęli kupować, i trochę Anglików. Ale głównie kupują Chińczycy i Rosjanie.

Houellebecq przyglądał mu się, jakby ważąc wszystkie za i przeciw.

- Cóż, jeśli liczą się przede wszystkim Chińczycy i Rosjanie, to może ma pan rację... - stwierdził. - Przepraszam - dodał, wstając gwałtownie. - Muszę zapalić, nie potrafię myśleć bez tytoniu.

Wyszedł na parking i wrócił po pięciu minutach, kiedy kelner właśnie przynosił dania główne. Entuzjastycznie zabrał się za jagnięcinę biryani, lecz na talerz Jeda spojrzał nieco podejrzliwie.

- Jestem pewien, że do udźca dodali sosu miętowego... - zaczął. - Nie ma na to rady, to wpływy angielskie. A przecież Pakistan też podbili Anglicy. Tyle że w Irlandii było gorzej, kolonizatorzy pomieszali się z autochtonami. - Papieros najwyraźniej dobrze mu zrobił. - Ta wystawa dużo dla pana znaczy, prawda? - ciągnął.

- Owszem, bardzo dużo. Mam wrażenie, że od kiedy zająłem się serią zawodów, już nikt nie rozumie, o co mi chodzi. Pod pretekstem, że maluję na płótnie, a zwłaszcza tą szczególnie staroświecką techniką, jaką jest olej, jestem klasyfikowany jako członek ruchu nawołującego do powrotu do malarstwa, chociaż ja tych ludzi nie znam i nie czuję z nimi żadnej więzi.

- Czy obecnie ma miejsce jakiś powrót do malarstwa?

- W pewnym sensie tak, w każdym razie jest to jedna z aktualnych tendencji. Powrót do malarstwa, czy do rzeźby, ogólnie mówiąc, powrót do przedmiotu. Moim zdaniem chodzi o sprawy czysto handlowe. Przedmioty łatwiej przechowywać i sprzedawać niż instalacje lub performance. Osobiście nigdy nie zajmowałem się performance, ale odnoszę wrażenie, że mam z tym coś wspólnego. W każdym obrazie staram się budować sztuczną, symboliczną przestrzeń, w której mogę przedstawiać sytuacje mające jakieś znaczenie dla zbiorowości.

- To samo próbuje się robić w teatrze. Tyle że pan nie ma obsesji na punkcie ciała... Przyznam, że to przyjemna odmiana.

- Nie mam, zresztą obsesja na punkcie ciała zaczyna powoli mijać. W teatrze może jeszcze nie, ale w sztukach plastycznych owszem. W każdym razie moja twórczość ma wymiar w pełni społeczny.

- Aha, rozumiem... Mniej więcej rozumiem, co powinienem napisać. Na kiedy potrzebuje pan tekst?

- Wernisaż jest zaplanowany na maj, ale tekst do katalogu chcielibyśmy dostać pod koniec marca. To daje panu dwa miesiące.

- Nie tak znowu dużo.

- To nie musi być długie. Pięć, dziesięć stron, wystarczy. Oczywiście, jeśli pan chce, może być więcej.

- Postaram się... To zresztą moja wina, powinienem był wcześniej odpowiedzieć na pańskie maile.

- Co do wynagrodzenia, to jak mówiłem, przyjęliśmy dziesięć tysięcy euro. Franz, właściciel galerii, powiedział, że zamiast pieniędzy mogę panu zaproponować obraz, ale dla mnie to krępujące, a panu mogłoby być niezręcznie odmówić. Powiedzmy więc, dziesięć tysięcy euro, ale jeśli woli pan obraz, nie ma sprawy.

- Obraz... - zastanowił się Houellebecq. - W każdym razie mam ściany, żeby go powiesić. I to jest jedyne, co naprawdę posiadam w życiu: ściany.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break