Szegedyńska: przekręt "na amstaffa"
20 marca 2014
Porwania dla okupu mają swoją długą historię. Dziecko Lindberga, syn Sinatry - te przypadki kidnapingu są powszechnie znane. Tymczasem porwania zwierząt były warszawską specjalnością jeszcze przed I wojną światową. I do dzisiaj mają się dobrze...
Zasada jest prosta - upatrujemy jakiegoś zadbanego psiaka, w dogodnej chwili zabieramy go do domu i czekamy na kontakt od właściciela - albo samemu dając ogłoszenie o znalezieniu pupila, albo korzystając z informacji "Zaginął pies". Wtedy wystarczy kontakt, informacja, że za tyle i tyle złotych ulubieniec wróci do stęsknionej pani czy pana - i już. Proste? Owszem. Tak właśnie było na Szegedyńskiej. Artur N. pod koniec lutego odwiedzał w bloku przy tej ulicy znajomą. Przy okazji zauważył pięknego amstaffa, biegającego po klatce. Nie zastanawiając się wiele, zabrał go do domu, a później oddał znajomemu na przechowanie. Kilka dni później skontaktował się z 34-latkiem właściciel psa i uzgodnił warunki wykupu zwierzęcia. Stanęło na 600 złotych okupu, jednak przy odbiorze haraczu doszło między mężczyznami do awantury - porywacz wyciągnął nóż i ugodził przeciwnika w przedramię i... pośladek, po czym uciekł.
Wolnością cieszył się tylko dwa tygodnie. Znaleźli go bowiem śledczy i przedstawili zarzuty przywłaszczenia - to odnośnie amstaffa - oraz "narażenia czynności narządu ciała w warunkach recydywy".
Znaczy, że to nie pierwszy raz, kiedy dziabnął kogoś w, pardonnez-moi, *upę?
TW Fulik
Autor zamieszcza swoje teksty
na podstawie informacji pozyskanych operacyjnie od służb mundurowych