Między młodymi, a dawnymi laty
12 września 2003
Za kilka hektarów ziemi wywłaszczonej pod budowę bloków na Tarchominie matka kupiła sobie łańcuszek i bransoletkę. Odłożyła też trochę dolarów na konto i nie ruszała ich przez te wszystkie lata. Suma jaką ma razem z odsetkami jest naprawdę śmieszna - mówi jedna z mieszkanek dawnej wsi Tarchomin.
Takie prawo daje jej ustawa o gospodarce nieruchomościami. Poprzedni właściciel lub jego spadkobierca mogą żądać zwrotu wywłaszczonej nieruchomości lub jej części, jeżeli stała się ona zbędna na cel wywłaszczenia. Nieruchomość uznaje się za zbędną na cel określony w decyzji o wywłaszczeniu, jeżeli pomimo upływu 7 lat nie rozpoczęto prac związanych z realizacją tego celu. Mimo jasnych i precyzyjnych przepisów, nie pozostawiających żadnej uznaniowości organom administracji, nasza czytelniczka od ponad pięciu lat walczy o zwrot kilku działek.
- Mam już dość żenujących przepychanek kompetencyjnych między urzędnikami dawnej gminy i powiatu - powiedziała "Echu". - Mam dość starego i nowego ustroju Warszawy. Chcę wreszcie odzyskać swoje działki.
Wiceburmistrz Białołęki Tadeusz Semetkowski twierdzi, że ani w starym ani w nowym ustroju zwrot nieruchomości nie należał do jego kompetencji. Poprzednio zajmował się tym powiat, a obecnie miasto. Trzy lata po złożeniu wniosku, w październiku 2001 roku kierownik referatu wywłaszczeń i odszkodowań powiatu wystąpił do urzędu Białołęki z wnioskiem o wykonanie dokumentacji niezbędnej do zwrotu nieruchomości naszej Czytelniczce.
Wiceburmistrz Semetkowski twierdzi, że skoro powiat o taką dokumentację wystąpił, to powinien za nią zapłacić. Zgodnie z ustawą o gospodarce nieruchomościami koszty postępowania o zwrot ponosi Skarb Państwa lub właściwa jednostka samorządu terytorialnego. W stolicy - jak pamiętamy - jednostek samorządu było dużo. - Zaczęły się bulwersujące przepychanki, który urząd ma ponieść koszty dokumentacji - mówi nasza Czytelniczka. - Potem przyszła zmiana ustroju Warszawy i właśnie minęło pięć lat od złożenia wniosku.
- Przez te wszystkie lata jedną z moich działek dawna gmina dzierżawiła komuś na działalność gospodarczą. Prawnicy twierdzą, że dodatkowo mogę domagać się odszkodowania. Gmina zarabiała na nieswojej nieruchomości - mówi Czytelniczka.
Kilka innych wywłaszczonych działek graniczy bezpośrednio z blokami na Tarchominie. Jednak od lat są niezagospodarowane. - Kiedy wybudowano osiedle, zaczął się nasz koszmar - wspomina Czytelniczka. - Trzeba było stoponiowo zaprzestać produkcji rolnej i to nie ze względu na jej nieopłacalność, ale mieszkańców bloków, którzy po prostu przychodzili kraść. Przecinali folię, kradli ogórki, pomidory, przy okazji stratowali żyto. W dzień pracowaliśmy, a w nocy czuwaliśmy na zmianę. Ile razy do rękoczynów dochodziło. Wzywaliśmy policję, a ta była bezradna. Dziś już nic nie uprawiam. Ziemia leży odłogiem. Wydzierżawiłam kawałek od Modlińskiej na auto-komis, bo nie mam z czego żyć.
Nasza Czytelniczka nie jest jedyną osobą w takiej sytuacji. Wywłaszczonym pod budowę bloków nowi mieszkańcy dali się we znaki. Wszystko poszłoby pewnie w niepamięć, gdyby nie wydarzenia podczas sesji rady dzielnicy, kiedy zapadła decyzja o negatywnym stosunku radnych do planowanej inwestycji Tesco przy Światowida.
- Po tych wszystkich latach traktowania nas jak piąte koło u wozu, Tesco dało nam nadzieję na sprzedanie ziemi za godziwe pieniądze - mówi Czytelniczka. - Tymczasem radna Anna Woźniakowska i wszyscy, którzy podpisali się na jej liście dyktują nam, co możemy zrobić z resztką gospodarstwa moich pradziadków, dziadków i rodziców. Pani radna mieszka na ziemi nam odebranej i nie pozwala na swobodne dysponowanie tym, co nam pozostało.
Radny rady Warszawy, prezes RSM "Praga" Andrzej Półrolniczak, który na sesji niespodziewanie wystąpił przeciwko Tesco, przyznaje, że cały Tarchomin stoi na "nieswojej" ziemi. Nie widzi jednak niczego niemoralnego w tym, żeby byłym właścicielom dyktować warunki. - Gdyby postępować inaczej, to w Polsce nie byłoby ani jednego parku krajobrazowego, bo przecież wszystkie lasy były kiedyś prywatne.
- Ciekawe, czy pan Półrolniczak też nie widziałby niczego niemoralnego w tym, gdybym mu się wprowadziła do dwóch pokoi, a potem zabroniła sprzedać trzeci - zastanawia się nasza Czytelniczka.
Radna Anna Woźniakowska ma dobrą opinię wśród swoich wyborców. Cieszy się autorytetem i uznaniem. Potrafi dla swoich działań zjednać wielu zwolenników. Tak było właśnie w sprawie Tesco. Zebrała podpisy i wygrała batalię wśród radnych dzielnicy, którzy nie bacząc na badania opinii publicznej chcą, aby rada Warszawy nie zgodziła się na budowę Tesco przy Światowida.
Nasza Czytelniczka i inni właściciele nieruchomości zainteresowani sprzedażą firmie Tesco nie podzielają dobrej opinii o radnej. - Jest przecież także naszą przedstawicielką, a jednostronnie, bez wysłuchania naszych argumentów, forsuje własne widzimisię - mówi Czytelniczka. - Aż mnie szczęki rozbolały, kiedy na sesji wygłaszała swoją powolną retorykę. Mamy wszyscy wielki żal do tej pani. Przecież jako radna powinna wszystkich reprezentować, a nie tylko siebie i swoich sąsiadów.
Wydarzenia podczas sesji na temat Tesco obudziły dawno uśpione emocje. Wróciły niemiłe wspomnienia, kiedy urzędnicy miejscy nie dawali tarchomińskim rolnikom żadnego wyboru. Wspomnienia pierwszych, złych doświadczeń z nowymi mieszkańcami, a nawet te, kiedy kupcy z bazarku na Porajach nie chcieli przyjąć rzodkiewki do swoich budek twierdząc, że oni handlują tylko zagraniczną. A to z powodu, że radna Woźniakowska tych właśnie kupców broni przed zagranicznym kapitałem.
- Znów czuję ból, żal i złość, gdy patrzę na te bloki. Kiedyś po polach szłam do kościoła. Ten obraz wciąż wraca. Teraz Tarchomin to obcy ludzie. Ja wiem, że miasto się rozwija i ma swoje prawa, ale proszę zrozumieć nas - my też chcemy je mieć. A warunki dyktują nam ci, którzy mieszkają na ziemi naszych rodziców i którzy za tę ziemię nam nigdy nie zapłacili.
Bartek Wołek