REKLAMA

Ikon

tytuł oryg.: Ikon
autor: Graham Masterton
przekład: Piotr Kuś, Maja Skorupska
wydawnictwo: Replika
wydanie: Poznań
data: 25 stycznia 2022
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 145 × 205 mm
liczba stron: 368
ISBN: 978-83-6698965-8

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami  2022.01.25

Co łączy zakończony właśnie kryzys kubański, politykę braci Kennedych i ich związek z Marylin Monroe? Odpowiedź podsuwa jeden z najpoczytniejszych thrillerów Grahama Mastertona!

Daniel jest właścicielem małego pubu w spokojnym miasteczku w Arizonie. Gdy dowiaduje się, że jego najlepszy przyjaciel Willie, major lotnictwa, ginie niespodziewanie, od razu nabiera podejrzeń. Czy to na pewno był wypadek? Przecież kilka godzin wcześniej Willie wyjawił mu, że odkrył nieprawidłowości w działaniu rakiet samonaprowadzających używanych w systemie obronnym Air Force.

Parę dni później w sąsiednim mieście w podobny sposób umiera wdowa po innym majorze Air Force. Daniel natychmiast kontaktuje się z dziennikarką Kathy Forbes, która relacjonuje przebieg śledztwa w tej sprawie. Namawia ją, aby wspólnie rozwiązali mroczną zagadkę obydwu morderstw.

Masterton po mistrzowsku buduje napięcie, odkrywając maleńkie kawałki układanki, która pod koniec powieści staje się wyrazistym i jakże zaskakującym całościowym obrazem brudnej rzeczywistości.

Fragment

Szukał jej od bardzo dawna, przez dwadzieścia pustych i nerwowych lat. A kiedy zobaczył ją wreszcie, siedzącą w półmroku sali koktajlowej hotelu Arizona Biltmore, kiedy dostrzegł jej piegowate dłonie zaciśnięte na szklance dużej ,,Mimozy", zakrztusił się lunchem. Szybko wybiegł do toalety, by wypluć jeszcze nie przełkniętą kanapkę, a potem długo stał nad umywalką, przypatrując się sobie w lustrze, z uczuciem triumfu i niepokoju.

Chryste, znalazłem ją. Po tylu latach wreszcie ją znalazłem. Po chwili, gdy popatrzył na swe dłonie oparte o brzeg umywalki, dłonie teraz o dwadzieścia lat starsze niż wtedy, gdy zaczynał jej szukać, nawiedziła go inna myśl: oby to jednak nie była ona. Mam nadzieję, że to halucynacja. Jeśli to ona, będę przecież musiał ją zabić. Oni chcą, naprawdę chcą, żebym pewnego dnia pojawił się z jej głową. Poza tym, jeżeli to ona, co będę robił przez resztę życia? Kto da robotę człowiekowi, który od dwudziestu lat nie zajmuje się niczym innym poza przemierzaniem Ameryki wzdłuż i wszerz, od deszczowej Filadelfii po zasypany śniegiem Oregon, poszukując jednej kobiety?

Wyszedł z toalety, a drzwi zaskrzypiały za nim. Ciągle tam siedziała, sama na wielkiej kanapie z lat dwudziestych, pod podzwaniającymi żyrandolami w stylu art deco. Hotel Arizona Biltmore zaprojektował w połowie lat dwudziestych Frank Lloyd Wright. Pensjonat ów był wtedy wyzywająco nowoczesnym, luksusowym i modnym miejscem spotkań znanych i bogatych Amerykanów ery jazzu. Wokół, w ogrodach pełnych kwiatów ustawiono domki z betonowych półfabrykatów. Hotelowe jadalnie z kasetonowymi sufitami pełne były fontann w stylu art deco i ręcznie tkanych dywanów w geometryczne wzory. I oto tutaj właśnie ją znalazł, otoczoną całym tym dekadenckim splendorem. Była gruba, tak jak przypuszczał, musiała ważyć przynajmniej sto osiemdziesiąt pięć funtów. Zobaczył ją w liliowej plisowanej pelerynie. Miała skórę białą jak mleko, a rudobrązowe włosy z siwymi pasmami starannie zaczesywała do tyłu i spinała grzebieniami. Gdyby pozostała platynową blondynką, pomyślał, albo ufarbowała włosy na rudo, pewnie zamaskowałaby się lepiej. Lecz on zawsze wierzył, że gdy ją odnajdzie, okaże się jasną brunetką. Tak właśnie było.

Na twarzy nie miała żadnych śladów po operacjach plastycznych. Dla każdego, kto nie spędził dwudziestu lat na wpatrywaniu się w fotografie, rysunki i gliniane wzory jej twarzy i głowy pod każdym kątem i przy każdym oświetleniu, otyłość zmieniła ją na tyle, że zabieg chirurgiczny był niepotrzebny. Jej opuchnięte oczy przywodziły na myśl mongoloidalne szparki. Miała głęboki podwójny podbródek. Prawdopodobnie uważała, że gdy tylko powróci do swojej zwykłej, pozbawionej uroku postaci, przypisanej jej od dzieciństwa, będzie bezpieczna. Znów stanie się nieznaną, niechcianą sierotą, brzydkim kaczątkiem, którego nikt nigdy nie zechce adoptować. Brak przebiegłości zdradzał ją przez całe życie. A teraz ją zdemaskował.

Usiadł naprzeciwko niej, bardzo blisko. Założył nogę na nogę, zapalił papierosa i zaczął ją obserwować. Nawet jeśli to spostrzegła, niczego nie dała po sobie poznać. Sączyła ,,Mimozę", bawiąc się złotą obrączką na serdecznym palcu i od czasu do czasu spoglądając w kierunku rozsuwanych drzwi, które wiodły ku trawnikom, bungalowom i olśniewającemu blaskowi popołudniowego słońca. W pewnej chwili uśmiechnęła się nawet do jasnowłosego trzylatka, Anglika, który przebiegał akurat obok niej, wołając mamę. Był to jednak smutny, pobłażliwy uśmiech. Właśnie taki, jaki posłałaby dziecku pięćdziesięciosześcioletnia bezdzietna kobieta po trzech małżeństwach, skazana na dalszą samotność dlatego, że uciekała przed zemstą o wiele bardziej straszliwą niż wyrok wymiaru sprawiedliwości.

Kelnerka, która właśnie rozpoczęła swoją zmianę, podeszła do mężczyzny i grzecznie zapytała, czego sobie życzy. Przez chwilę zastanawiał się, po czym odparł:

- Poproszę budweisera i orzeszki.

Uznał, że właśnie takie zamówienie - staromodnego trunku z baseballowych boisk - jest stosowne do sytuacji. A może był to jego ukłon w stronę Joe DiMaggio? Dziwił się, jak ona mogła to wszystko znosić, wiedząc, że Joe DiMaggio regularnie przynosi róże na grób w Westwood. Przetarł oczy, zaciągnął się papierosem, a w jego głowie, jak nieproszone duchy kłębiące się w sali koktajlowej, kotłowały się wspomnienia ostatnich dwudziestu lat.

Nazywał się Henry Friend. Zaczął jej szukać dokładnie dwa tygodnie i dwa dni po swoich trzydziestych ósmych urodzinach. Teraz miał pięćdziesiąt osiem lat, dwa lata więcej od niej. Był wysokim mężczyzną o pomarszczonej twarzy i stale przymrużonych oczach, jakby cierpiał na chroniczne bóle głowy. Jego nos przypominał kartofla, dłonie luźno zwisały w przegubach, a jego głos kojarzył się z Walterem Matthau. Jego przyjaciele nie mieli o nim opinii, ponieważ Henry Friend nie miał przyjaciół. Z rodziny pozostał mu tylko starszy brat, który mieszkał w Bend w stanie Oregon. Życie spędzał w hotelach, pensjonatach, przyczepach kempingowych, schroniskach, od czasu do czasu w ramionach wdów, dziwek lub samotnych żon, w sypialniach za wyblakłymi siatkowymi zasłonami. Palił winstony, czytywał ,,Playboya" i ,,Guns & Ammo". Dla pozy jeździł fordem thunderbird landau, rocznik 1969. Bieliznę prał w hotelowych umywalkach, w proszku rozdawanym gościom w torebeczkach, i rozmawiał sam z sobą przed hotelowymi lustrami.

Kiedyś był mechanikiem, co jest grzecznym określeniem zawodowego mordercy. Wówczas najlepszym wśród ludzi ze swojego pokolenia; lecz po dwudziestu latach zastanawiał się, co z tej doskonałości w nim pozostało. Jack Ruby powiedział mu kiedyś: ,,Możesz uważać, że jesteś najlepszy. Twój talent może jednak nagle zniknąć, na przykład w jakiejś pieprzonej toalecie, kiedy będziesz mył te swoje upieprzone ręce". Jack Ruby. Henry wciąż uśmiechał się do siebie na myśl o Jacku i jego trafnym przydomku. Jack Ruby - Czerwony Jack. Czerwony jak krew. Przez te wszystkie lata nikt nie dotarł do sedna, nie zrozumiał pseudonimu. Aż czasami człowiek zastanawiał się, co właściwie robią te wszystkie ważniaki z FBI, oczywiście poza starannym piłowaniem paznokci, chodzeniem na senackie przyjęcia i walką o gabinety z więcej niż jednym oknem. Pieprzony Jack Ruby.

Skończyła ,,Mimozę" zbyt szybko, niczym kobieta, która rzeczywiście musi się napić alkoholu. Za chwilę zawoła kelnerkę i zamówi następnego drinka. Henry nie wiedział, że przychodzi tutaj codziennie o piątej po południu i wypija trzy, czasami cztery kolejki, zawsze sama. Sama, po tym wszystkim, co się wydarzyło, po uwielbieniu tłumu... Była teraz otyłą damą w średnim wieku, wiodącą samotne życie, znaczone wizytami w salonach piękności, nieudanymi kuracjami odchudzającymi i lekturą ,,The Price is Right".

Jeszcze przez chwilę czekał, po czym zwrócił się do niej:

- Przepraszam, ale nie mogę tego nie powiedzieć. Kogoś mi pani przypomina.

Popatrzyła w jego kierunku i zamrugała. Aż do tej chwili jej myśli koncentrowały się wyłącznie na kelnerce.

- Słucham? Pan mówi do mnie? - zapytała.

- Przepraszam. - Uśmiechnął się. - Nie chciałem pani przestraszyć. Ale naprawdę kogoś mi pani przypomina. Aż nie mogę w to uwierzyć.

Znów popatrzyła na niego zwężonymi źrenicami. W tym momencie podeszła do niej kelnerka i zapytała:

- Jak się pani czuje, pani Schneider? Czy mam przynieść kolejną ,,Mimozę"?

- Czy zechce pani ją dopisać do mojego rachunku? - zaproponował Henry.

Pani Schneider nie zareagowała, lecz jedynie kilkakrotnie w milczeniu przenosiła wzrok z Henry'ego na kelnerkę, jakby obawiała się, że zmówili się, żeby z niej zakpić.

- Śmiało, niech pani przyniesie jeszcze jedną ,,Mimozę" - powiedział Henry. - A dla mnie kolejnego budweisera.

Kiedy kelnerka odeszła do barku, Henry wziął nie dokończone piwo i usiadł obok pani Schneider, dość blisko, ale jednak nie na tyle, by ją krępować. Poczęstował ją winstonem, lecz odmówiła, kręcąc głową.

- Rzuciłam palenie. Tak chciał mój lekarz.

- Przecież wygląda pani doskonale. Powiedziałbym, wręcz kwitnąco.

Na moment położyła dłoń na piersiach.

- Po prostu muszę dbać o serce. To nic poważnego, ale lepiej, żebym nie paliła.

- Czy będzie pani przeszkadzać, jeśli ja zapalę?

- Wolałabym nie.

Wsunął papierosy z powrotem do paczki.

- W porządku, w takim razie nie zapalę.

Zapadła kłopotliwa cisza. Pani Schneider popatrzyła w kierunku rozsuwanych drzwi. Na zewnątrz w potężnym upale nakrywano stoliki rypsowymi obrusami i ustawiano jaskrawożółte parasole, przygotowując weekendowy jarmark wielkanocny. Chłopiec hotelowy z trzema drewnianymi królikami pod pachą: zielonym, białym i czerwonym, przeszedł obok stolika Henry'ego i pani Schneider.

- Zostaje pan tutaj na Wielkanoc? - zapytała Henry'ego.

- Nie wiem. To zależy. Ale chciałbym.

- Przyjechał pan w interesach?

Pokiwał głową.

- Tak. Motorola.

- Domyślałam się tego - powiedziała z uśmiechem. - Jeśli to nie mafia, to pewnie Motorola. To dwa wielkie M w Phoenix. Mam nadzieję, że pańska podróż przynosi efekty.

- Jasne - odparł.

Znowu cisza. Pani Schneider popatrzyła na Henry'ego.

- Powiedział pan, że kogoś panu przypominam. Kogo?

- Nie wiem. To było bardzo dawno. Jakieś dziewiętnaście albo dwadzieścia lat temu. Wszyscy się starzejemy.

- Ale kogo panu przypominam? Naprawdę pan nie pamięta?

- Może przyjaciółkę... - odparł Henry. - Nigdy się nie ożeniłem. Raczej nie urodziłem się po to, żeby być mężem. Dlatego miewam przyjaciółki, ale zapewniam panią, wszystkie do tej pory były bardzo ładne.

- A ja jestem wdową - powiedziała pani Schneider.

Kelnerka przyniosła napoje.

- Ja płacę - przypomniał Henry i położył na tacy dziesięciodolarowy banknot. - Reszty nie trzeba.

Pani Schneider wypiła potężny łyk szampana z sokiem pomarańczowym. Przymknęła oczy, kiedy musujący płyn zaczął spływać jej do żołądka.

- Mój mąż był pilotem w bazie Air Force w Lukę - odezwała się po chwili. - Wie pan, niedaleko Litchfield Park. Miał stopień majora, latał na F-16. Był przystojny i dobry. Czy pan wie, ile mu płacili? Tysiąc siedemset dolarów miesięcznie! Majorowi z dwunastoletnim stażem! Ale pewnego dnia wleciał prosto w jakieś zbocze w górach White Tank i tak się wszystko skończyło. Zostałam sama z domem, rentą z Air Force i niewielką kolekcją nieprzyzwoitych magazynów, które znalazłam w jego szufladzie ze skarpetami.

Henry dokończył jedno piwo i zaczął pić następne. Przytaknął pani Schneider ze zrozumieniem, ale i z widocznym roztargnieniem, jakby słuchał historii jej życia po raz trzeci czy czwarty, choć opowieść o majorze z Air Force, który wleciał samolotem w zbocze góry, była dla niego zupełnie nowa. No i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wszystkie szczegóły biografii, jakie mu podawała, są z całą pewnością sfabrykowane, że w ciągu dwudziestu lat spędzonych w ukryciu doskonale je opracowała i zapamiętała. Zresztą dla

Henry'ego nie miało to znaczenia. Nie mogła odwieść go od wypełnienia zadania, którego realizacji był tak blisko. Kawałek o sprośnych magazynach w szufladzie ze skarpetami nawet mu się spodobał. Przydawał majorowi Schneiderowi pewnej urojonej głębi, autentyczności. Ktokolwiek wymyślił dla niej ten drobny szczegół, z pewnością był profesjonalistą.

- Nie pijam niczego innego poza ,,Mimozą" - powiedziała. - Czasami tylko sok pomarańczowy. Jeśli wypiję za dużo, nie mogę brać pigułek nasennych, a jeśli nie mogę ich zażywać, wpadam w przerażenie. Czy wie pan, jak to jest, kiedy nie można zasnąć? Myśli galopują nie kontrolowane, aż wreszcie człowiek odnosi wrażenie, że za chwilę zapłonie mu mózg. Tak właśnie jest ze mną każdej nocy, a właściwie tak by było, gdybym nie brała tabletek. Od wielu lat wciąż to samo.

Henry zapalił papierosa i popatrzył na nią.

- Czy od dawna mieszka pani w Phoenix? - zapytał.

- Od dziesięciu lat. Mieli zamiar wysłać nas do Wheeler, na Hawaje, ale akurat Martinowi przydarzył się ten wypadek. Cieszyłam się na myśl o tym wyjeździe. Nie wiem, czy Martin był tak samo zadowolony. Przedtem mieszkaliśmy w Myrtle Beach w Karolinie Południowej. Tam raczej mi się nie podobało. Wszystkie żony oficerów zadzierały nosa. Pozycja męża decydowała o wszystkim. Żona majora nie mogła się odezwać do pułkownikowej, zanim ta sama nie zaczęła rozmowy. No i żadna z nas, żon oficerów, nie odzywała się do żony podoficera.

- Czy Lukę jest bardziej przyjazne?

Klasnęła białą dłonią w wierzch drugiej.

- Było i chyba nadal jest. Od dawna nie widuję już nikogo z Air Force. Wie pan, jak to jest. Teraz, kiedy Martina już nie ma, chyba nie miałoby to sensu. Bo cóż mnie obchodzi, że pułkownik Bickerstaff uważa kapitana Willisa za kretyna albo że major Hodges pieprzy pułkownikową Bickerstaff co środę w motelu Mesa przy Indian School Road?

Henry skrzywił się.

- No pewnie. Co to panią obchodzi?

Zapanowała cisza. Pani Schneider wciąż sprawiała wrażenie tak spiętej, że Henry Friend był pewien, iż za chwilę zmieni zdanie i poprosi go o papierosa.

- Czy ma pan zegarek? - zapytała nagle.

- Jest dziesięć po.

- To jeszcze wcześnie - stwierdziła, choć nie określiła, na co jest wcześnie. Na obiad? Sen? Zmierzch? Koniec świata? - Nie powinien mi pan pozwalać, żebym zawracała panu głowę - powiedziała niespodziewanie. - Musi pan być bardzo zajętym człowiekiem.

- Wcale mi pani nie zawraca głowy - odparł spokojnie. - Aż do jutra nie mam już żadnych spotkań.

- Tak? Cóż, tutaj, w Phoenix, nie ma nic ciekawego do roboty, będzie się pan nudził. Wciąż jesteśmy typowymi ludźmi zachodu. Wcześnie jadamy i wcześnie kładziemy się spać. Jesteśmy zdrowi, zamożni i mądrzy jak wszyscy diabli.

- To bardzo dobry pomysł. To znaczy wcześnie chodzić spać.

Zmarszczyła czoło. Znów wypiła łyk ,,Mimozy", tym razem niewielki, ale bardzo szybko, łapczywie, jak ktoś, kto pijąc, myśli o czymś bardzo odległym. Opanowanie Henry'ego najwyraźniej niepokoiło ją, lecz do tej pory nie powiedział ani nie zrobił niczego, co dałoby jej pretekst, żeby się go pozbyć.

- Co, do diabła, pan tutaj właściwie robi? - zapytała po chwili.

Pytanie ostatecznie przekonało go, że odnalazł właściwą kobietę. Żadna inna nie odezwałaby się w taki sposób. Żadna prawdziwa wdowa z zachodu nie zadałaby tego pytania z taką arogancją i pewnością, że rozmówca się nie obrazi. Odwróciła się, żeby znów na niego spojrzeć. Wyraz jej twarzy dowodził, że nie czuje wobec niego niechęci, że wcale nie chce go urazić. Po prostu wypowiadała na wpół zapomnianą kwestię z na wpół zapomnianego filmu.

- Pracuję - odparł. - Jestem sprzedawcą. Sprzedaję półprzewodniki.

- Nie o to mi chodzi - powiedziała niecierpliwie. - Wcale nie o to mi chodzi. Zastanawiam się, co pan robi tutaj i teraz, dlaczego pan ze mną rozmawia?

- Podoba mi się pani - odpowiedział bezbarwnym głosem. Bezbarwnym, lecz zaczepnym, prowokującym.

- Podobam się panu?

- Tak. Nie sądzi pani, że moglibyśmy razem gdzieś pójść?

Przyglądała mu się uważnie.

- Co pan przez to rozumie?

- Tu jest tak jakoś oficjalnie, nie uważa pani?

Niespodziewanie głośno się roześmiała.

- Podrywa mnie pan, prawda?

Henry udał zakłopotanego. Opuścił wzrok i niby bezradnie jak nastolatek wzruszył ramionami.

- Tak, pan mnie naprawdę podrywa! - zawołała ze śmiechem. - Nie mogę w to uwierzyć!

- Nie chciałbym być bezczelny - powiedział Henry. - Ale to dlatego, że tak bardzo przypomina mi pani... Sam już nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć kogo. Ale wygląda pani jak gwiazda filmowa. Ma pani w sobie tę charyzmę, ten dziwny magnetyzm...

Pani Schneider przygładziła włosy.

- Zawsze wszyscy mi mówili, że mam to w sobie.

- Kto mówił?

- Wszyscy. Martin, przyjaciele. Po prostu prawie wszyscy. Henry pokiwał głową.

- No pewnie - powiedział.

Po dziesięciu minutach opuścili hotel Biltmore i wyszli w blask słońca. W radiu podali, że temperatura w Sky Harbor wynosiła dziewięćdziesiąt siedem stopni w skali Fahrenheita. Wokół czuć było upał i kurz. Henry wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne z pomarańczowymi szkłami i starannie umieścił je na swym kartoflanym nosie. Pani Schneider osłoniła twarz przed słońcem białym kapeluszem z dużym rondem.

- Może weźmiemy mój samochód? - zaproponował Henry.

Był to ciemnoniebieski oldsmobile wypożyczony w firmie Avis i zaparkowany pod drzewami na skraju hotelowego parkingu. Każdy, kto by zobaczył teraz tych dwoje wsiadających do niego, uśmiechających się do siebie i niespiesznie odjeżdżających, uznałby ich za małżeństwo od niedawna na emeryturze, członków klubu golfowego, którzy udają się właśnie do domu, by uciąć drzemkę po zaliczeniu dziewięciu dołków w gorącym porannym słońcu i po lunchu w meksykańskim Adobe Clubhouse, na przykład po dobrej emponadzie i żeberkach.

- Niech pan skręci w prawo - powiedziała. - W Dwudziestą Czwartą Ulicę, a potem jeszcze raz w prawo, w Lincoln.

Henry uśmiechnął się. Prowadził samochód spokojnie i płynnie aż do przesady. Ostatnią rzeczą, jakiej by teraz pragnął, było zwrócenie na siebie czyjejś uwagi albo, co gorsza, wplątanie się w jakiś wypadek. Jutro po południu osobiście zwróci samochód w punkcie Avisu na międzynarodowym lotnisku w Los Angeles, a jego alibi stanowić będzie to, że przecież nie mógłby przejechać całej drogi z Arizony do Los Angeles, jeśli naprawdę znajdowałby się tu i teraz w Phoenix z panią Schneider.

- Mieszka pan w Los Angeles? - wyrwała go z zamyślenia.

- Tak. Mam niewielki kawalerski bungalow przy Szóstej Ulicy.

- Mieszkałam kiedyś w Brentwood.

- Naprawdę? Dwadzieścia albo trzydzieści lat temu to była kraina gwiazd filmowych, prawda? Czy pani mąż służył gdzieś w okolicy?

Pani Schneider nie odpowiedziała. Popatrzyła na zakurzone pobocze. W oddali widać było Camelback Mountain. Henry dotknął jej dłoni.

- Niech się pani mną nie przejmuje - powiedział - Od dawna jestem fanem Hollywood. Greta Garbo, Bette Davis, Marilyn Monroe, Jayne Mansfield... Kochałem je wszystkie. Kochałem.

Dotarli do punktu, w którym Dwudziesta Czwarta Ulica styka się z Lincoln Drive.

- Jeszcze nie powiedziała mi pani, jak ma na imię - znów odezwał się Henry. - Jeśli mamy zostać przyjaciółmi...

Uśmiechnęła się, lecz nie do niego.

- Mam na imię Margot - powiedziała. - Margot Schneider. Z domu Petty.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break