Wolnościowa i nieobyczajna odtrutka na szarzyznę. Historia Osiedla Przyjaźń
24 lutego 2016
Pierwszy kontakt z Osiedlem Przyjaźń jest naprawdę niesamowity. Wystarczy skręcić z ruchliwej ulicy Powstańców Śląskich, by znaleźć się w innym świecie. Z miasta przenosi się człowiek na jakieś dziwne daczowisko, gdzie wielkomiejski zgiełk nieomal nie dociera.
Rzeczpospolita studencka
Przyjechali i po trzech latach wyjechali, a że w odbudowywanej Warszawie nie mieli gdzie mieszkać sami warszawiacy (o studentach nie wspominając), więc latem 1955 roku właśnie studentów zakwaterowano w osiedlu. I był to początek anarchicznej tradycji tego miejsca. Na fali przedpaździernikowej odwilży młodzież wyszła z ideą przekształcenia kampusu w niezależną republikę studencką. Tu, inaczej niż w zgrzebnej peerelowskiej szarzyźnie, wolno było prawie wszystko. Władze akademickie przestraszyły się nie tyle wolności słowa, piętnowania "błędów i wypaczeń", co nieobyczajnej obyczajowej swobody nijak licującej z socjalistyczną moralnością. Na początku lat 60. wyrzucono więc z kampusu kobiety, wróciły dopiero połowie lat 70. Uliczki między domkami długo nosiły nieoficjalne nazwy nadane na pamiątkę obyczajnych i nieobyczajnych zdarzeń. Co działo się w Alei Zbłądzonych Dziewcząt można sobie wszak wyobrazić.
Ale nie tylko studenci mieszkali w "Przyjaźni". Na osiedlu są dwa typy domków: długie, parterowe, wielorodzinne, które mieszkańcy do dziś nazywają blokami oraz jednorodzinne, ze strychem, trochę na wzór fiński. W czasach budowy Pałacu Kultury w tych lepszych mieszkali inżynierowie, w tych gorszych robotnicy. Po wyjeździe radzieckich "stroitieli" tylko w "blokach" urządzono akademiki, w jednorodzinnych zaś zamieszkali bezdomni wykładowcy i pracownicy naukowi. Do dziś ta część osiedla nazywana jest profesorskim.
Oaza wśród peerelowskiej szarości
Profesorowie i studenci żyli tutaj w ciekawej symbiozie. W czasach studenckich mieszkali tu m.in. Leszek Balcerowicz, Jerzy Bralczyk czy aktor Krzysztof Tyniec. - I studenci, i większość kadry szukali tego samego. Na początku lat 60. wyrzucono więc z kampusu kobiety, wróciły dopiero połowie lat 70. Uliczki między domkami długo nosiły nieoficjalne nazwy nadane na pamiątkę obyczajnych i nieobyczajnych zdarzeń. Co działo się w Alei Zbłądzonych Dziewcząt można sobie wszak wyobrazić. Odtrutki na codzienną beznadzieję i szarzyznę. Osiedle było więc taką enklawą wolności - wspomina Jerzy Bralczyk. Ponoć podczas srogich zim z obu osiedli wydeptane były tylko dwie ścieżki: jedna do przystanku autobusowego, druga do ul. Oświatowej, gdzie działała zawsze pewna meta, na której o każdej porze można było kupić pół litra i coś na zakąskę.
Osiedle, z racji swej unikalnej zabudowy, stało się w latach 80. mekką opozycji. Działały tu dwie podziemne drukarnie, do tego stopnia zakonspirowane, że drukujący ulotki i wydawnictwa w jednej nie wiedzieli o istnieniu drugiej.
Miasto w mieście
Co by nie mówić o socjalistycznym budownictwie i centralnym planowaniu, osiedle "Przyjaźń" zorganizowane zostało całkiem racjonalnie. Jako niemal samowystarczalny mikroorganizm, z którego na dobrą sprawę można się było nie ruszać. Kiedyś były tu: poczta, straż pożarna, przedszkole, szkoła, kotłownia, mięsny, ba nawet łaźnia - najpierw dla robotników, później dla studentów. W PRL-u działała biblioteka, klub studencki "Karuzela", w którym od czasu do czasu coś ciekawego udawało się zorganizować - w latach świetności grali tu Maryla Rodowicz czy Jacek Kaczmarski. Na co dzień próby miał też chór. Było boisko do piłki nożnej, na które wciąż mówi się tu "stadion". Pamiętam je. W czasach studenckich, w latach 90., grałem tu w meczu Uniwersytetu z Politechniką. Było tak krzywe, że można było nogi połamać. Ale było. No i mecz wygraliśmy.
Na osiedlu była apteka, szewc, duży domek zajmowało Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Oczywiście działała też stołówka akademicka, w której można było zjeść za grosze. Funkcjonowało nawet kino! Najpierw nazywało się "Student", potem "Dar".
W domkach akademickich warunki były spartańskie. Domki rzadko remontowano, były raczej obskurne. Nie zapewniały ciepłej wody, ani gazu. Bardzo późno pozakładano tu bojlery. Swoje dokładali tymczasowi mieszkańcy. Budynki niszczały. - Przez dwa tygodnie nie wyciągnęłam nic z walizki, szafy były brudne, a najgorsze były te długie koryta, w których mieliśmy się myć - wspomina jedna z mieszkanek akademika w latach 80. Ale jakoś trudno było tego miejsca nie polubić. - Warunki marne, ale jaka atmosfera. Totalna swoboda. Wszyscy wszystkich znali. To miejsce wymuszało życzliwość między ludźmi - wspomina profesor Bralczyk.
Czas, który się zatrzymał, a jednak mija...
Z jednej strony, czas tu się jakby zatrzymał. Drewniane domki w samym środku miejskiego zgiełku są niemal wyjęte z innego czasu. A jednak to już nie to samo co dawniej. Tego, co tu było, już nie ma. Nie ma szewca, nie ma apteki. W budynku kina dziś mieści się klub "Kolorado" dla dzieci. W "Karuzeli" powstała kawiarnia. Do osiedla zbliża się miasto. Od strony Powstańców Śląskich rośnie osiedle Przyjaciół. Za stadionem nowe osiedle już jest, z domofonem i podwójnym ogrodzeniem.
Zamieszkane domki wyglądają ładnie, większość jest zadbana, odnowiona. W niektórych wciąż mieszkają studenci. Ale sporo zostało też stałych mieszkańców: emerytowani pracownicy naukowi, ich rodziny, byli studenci, którzy pokochali to miejsce. Niektórzy mieszkają tu nawet od 1955 roku i żyją w strachu przed buldożerami. Boją się, że właściciel, czyli Skarb Państwa pewnego dnia ulegnie deweloperom, sprzeda teren, osiedle zburzy i postawi bloki.
(wk)