Wciąż burzowo nad Warszawą
11 czerwca 2013
Pisałem w marcu o swoich wątpliwościach związanych z wdrażaniem w Warszawie tzw. ustawy śmieciowej. Na jedną z nich, dotyczącą opłat za wywóz śmieci z domków jednorodzinnych, padła odpowiedź podczas ostatniej sesji rady Warszawy. Zgodnie z propozycjami ratusza radni zdecydowali, że gospodarstwa jednoosobowe zapłacą 44,50 zł, dwuosobowe 68 zł, a większe - 89 zł - czyli tyle, ile pierwotnie uchwalono dla wszystkich.
Tymczasem szykuje się w stolicy kolejna burza. Ratusz zaproponował, by zatrudnionym w komunikacji miejskiej oraz ich rodzinom (dzieci, małżonkowie, konkubenci, rodzice, teściowie) odebrać prawo do bezpłatnych przejazdów a tzw. wcześniejszym emerytom i doktorantom 50% ulgi. Obliczono, że w budżecie pozostanie z tego tytułu 37 mln zł rocznie.
W związku z licznymi protestami skorygowano tę propozycję - m.in. pozostawiając 50% ulgę doktorantom oraz przyznając ją wczesnym emerytom, ale tylko byłym pracownikom komunikacji. Po tych autopoprawkach (radni mogli zapoznać się z nimi dopiero podczas sesji, o co mieli słuszne pretensje) przewidywane oszczędności zmniejszą się o ok. 3 mln zł.
Sesja była bardzo burzliwa. Zgromadzeni licznie związkowcy i pracownicy komunikacji brali żywy udział w dyskusji, nie przebierając w słowach. Nie sposób całkiem odmówić im racji.
O ile jeszcze zrozumiałbym odebranie darmowych przejazdów rodzicom, teściom, a nawet małżonkom czy dzieciom - choć to już trudniej przełknąć, to pozbawianie tego przywileju pracowników budzi wątpliwości. Pozbawianie przywileju bezpłatnej komunikacji pracowników budzi wątpliwości. Tym bardziej że kosztują tylko 5 mln zł. Tym bardziej że kosztują tylko 5 mln zł. W dodatku wcześniejszy emeryt "komunikacyjny" będzie miał ulgę, a pracownik w tym samym wieku - nie. Gdzie tu logika?
Radny Michał Bitner tłumaczył w imieniu klubu PO, że darmowe bilety powinny być składnikiem wynagrodzeń (jak w PKP), zatem powinny być przedmiotem uzgodnień między pracodawcami (czyli spółkami komunikacyjnymi) i związkami zawodowymi. Zapewniał, że zarządy spółek są do tego gotowe. Nie przekonało to jednak zainteresowanych, którzy z okrzykiem "złodzieje" opuścili obrady zapowiadając, że tak sprawy nie zostawią.
Jako polityk rozumiem przesunięcie kosztów przywilejów pracowniczych na poziom spółek, ale jako ekonomista - nie do końca. Wpływy z biletów pokrywają tylko ok. 30% kosztów komunikacji miejskiej. W ubiegłym roku wyniosły 840 mln zł. Zatem przedsiębiorstwa komunikacyjne są na garnuszku miasta, które dopłaca im prawie 2 mld zł. Zysk mają minimalny. Jeśli zostaną zmuszone do przyznania uprawnień i ulg na kwotę kilku milionów, to odbije się to na ich przyszłorocznym funduszu płac - jak podejrzewają pracownicy, albo na inwestycjach. (Na sesji nie było szefów spółek, więc nie mogli się na ten temat wypowiedzieć). Jeżeli natomiast budżet da na to dodatkowe pieniądze, to gdzie tu oszczędność? Pewne ulgi i uprawnienia - przynajmniej pracownikom - się należą. I to nie takie, o których mówił jeden z dyrektorów - że jak pracownik będzie wykonywał czynności służbowe, to pojedzie za darmo. Trudno, żeby płacił za bilet, kiedy prowadzi autobus!
Radni opozycyjni byli na ogół zgodni w krytyce, ale jedna z propozycji PiS została przez inne ugrupowania zbyta milczeniem. Chodziło o przyznanie darmowych przejazdów także osobom pokrzywdzonym przez komunizm. Obawiam się, że taka ulga rozsadziłaby nie tylko budżet Warszawy. Wszak zdaniem PiS pokrzywdzony był cały naród.
Marek Borowski
senator z Pragi i Targówka, były marszałek Sejmu (2001-2004), wicepremier (1993-1994) i poseł (1991-2011)