Zapomniany zamach w Warszawie. Arcybiskup zginął z rąk księdza
8 lutego 2021
8 lutego mija 98 lat od zabójstwa na tle religijno-politycznym, które wstrząsnęło ówczesną Warszawą.
Podczas zwiedzania cerkwi św. Jana Klimaka przy Wolskiej nie sposób nie zauważyć marmurowego nagrobka, znajdującego się w centrum dolnej części świątyni. Spoczywa tam zamordowany w dramatycznych okolicznościach Hryhorij Jaroszewski (1872-1923), znany w Warszawie lat dwudziestych ubiegłego wieku jako metropolita Jerzy.
Kim był metropolita Jerzy?
Z pochodzenia był Ukraińcem. Urodził się w Małej Ternawce na Podolu, należącym wówczas do Imperium Rosyjskiego. Podobnie jak ojciec, został prawosławnym księdzem - ukończył Kijowską Akademię Duchowną, a następnie przyjął śluby zakonne. Podczas wojny domowej w Rosji popierał siły antykomunistyczne, a po ich klęsce udał się na emigrację. W 1920 roku przybył do Warszawy na zaproszenie polskich władz, które uznały go za idealnego kandydata na przywódcę nowej, niezależnej od Moskwy Cerkwi. Arcybiskup Jerzy przyjął polskie obywatelstwo, został metropolitą warszawskim i rozpoczął żmudne rozmowy, mające na celu doprowadzenie do otrzymania przez polskich prawosławnych tzw. autokefalii - statusu niezależności od zagranicznych patriarchatów. Było to niezwykle trudne nie tylko z powodów religijnych, ale także politycznych. W niepodległej Polsce ludność prawosławna była jawnie dyskryminowana a wyznanie powszechnie kojarzono ze znienawidzonym zaborcą.
Zabójstwo arcybiskupa
Rozmowy o autokefalii były prowadzone w fatalnej atmosferze, przy poważnej ingerencji władz państwowych. Najbardziej prorosyjskich biskupów internowano lub nawet wyrzucono z kraju a metropolita Jerzy zyskał wielu wrogów. Jednym z najbardziej zawziętych był 35-letni archimandryta Smaragd, znany wśród polskich prawosławnych teolog. 8 lutego 1923 roku młody ksiądz spotkał się z arcybiskupem w jego rezydencji w dzisiejszej al. "Solidarności" (d. Zygmuntowskiej) na Pradze, odbył z nim dwugodzinną rozmowę, a na koniec nazwał "katem prawosławia" i zastrzelił. Zamachowiec nie uciekał - pozwolił odebrać sobie broń przez innych księży, a następnie poczekał na przybycie policji. Choć groziła mu kara śmierci, został skazany na zaledwie 12 lat w więzieniu na Mokotowie. Po odbyciu całej kary wyemigrował do Czechosłowacji i zniknął z kart historii.
(dg)