Skarga na bródnowski SOR. "Mama wsiadła do taksówki i uciekła"
18 grudnia 2020
- Wszyscy zajmują się pandemią, ale nikt nie zastanawia się, co z leczeniem chorób, które wraz z wybuchem epidemii się nie unicestwiły - pisze na Facebooku pani Maja. Jej matka trafiła na SOR Mazowieckiego Szpitala Bródnowskiego i - jak opowiada kobieta - dołączyła tam do pacjentów, którzy godzinami czekają na pomoc.
Matka pani Mai od dłuższego czasu cierpi na ataki silnego uciskającego, chronicznego bólu w klatce piersiowej, któremu często towarzyszą dreszcze i ból głowy. Kobieta ma trudności z oddychaniem i nie jest w stanie się położyć ani też normalnie usiąść, ponoć każdy ruch nasila ból.
"Prędko do pani nikt nie przyjdzie"
- Zazwyczaj przechodzi po kilka godzinach. Tej nocy było jednak inaczej. Kilka godzin siedziałam z nią, próbując w jakikolwiek sposób pomóc. Bez skutku. Poszłam na piętro pościelić sobie łóżko i nagle usłyszałam huk. Zbiegłam przerażona i zobaczyłam w przedpokoju nieprzytomną mamę z głową całą zalaną krwią. Ocknęła się zupełnie zdezorientowana. Bredziła. Miałam wrażenie, że to zawał, że odchodzi. Zadzwoniłam po karetkę - opowiada pani Maja.
Jak twierdzi, nie mogła liczyć na skuteczną pomoc. W mieszkaniu ratownicy wykonali podstawowe badania i postanowili zabrać pacjentkę do szpitala. - Kiedy dotarli, zostawili mamę w pustym holu szpitalnego oddziału ratunkowego, w przeciągu i pożegnali ją słowami: "Prędko do pani nikt nie przyjdzie" - opowiada kobieta.
"Mężczyzna zaczął się dusić"
- W holu siedziała także kobieta, która przyjechała z podejrzeniem zawału i powiedziała, że czeka już od godziny 12! Bez jedzenia, bez picia, bez konsultacji. W międzyczasie przywieźli także sędziwego mężczyznę, który przelewał się przez ręce, był siny i słaby, zupełnie nie kontaktował. Ratownicy kazali mu przełożyć się z noszy na łóżko. Oczywiście, że tego nie zrobił, więc pani ratownik postanowiła mu w tym "pomóc" i po prostu na to łóżko go zepchnęła. Mężczyzna obrócił się na twarz, zaczął się dusić. Przez kilka minut, bezczynnie, stało nad nim pięć osób z personelu, zwyczajnie się temu przyglądając... Mama zebrała resztki sił i uciekła przerażona. Wsiadła do taksówki i wróciła do domu - kończy pani Maja, która w rozmowie z nami przyznała, że jej matka nadal nie czuje się najlepiej i przebywa w domu, nie licząc na polską służbę zdrowia.
"Na SOR pracują zaangażowani lekarze"
Rzecznik szpitala w rozmowie z nami uznał twierdzenia kobiety za niewiarygodne. - Sam jestem medykiem, wiem też, że na SOR pracują oddani sprawie, bardzo zaangażowani lekarze. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której przez pięć minut bezczynnie przyglądają się, jak ktoś się dusi - mówi nam Piotr Gołaszewski. Co ciekawe jednak, wkrótce po rozmowie z nami, na szpitalnym fanpage'u ukazało się obszerne wyjaśnienie na temat leczenia matki pani Mai. Czytamy w nim:
- Przyjęcie do SOR i założenie karty nastąpiło o godzinie 23:11, o godzinie 23:29 odbyła się wizyta w gabinecie lekarza, ocena stanu pacjentki (kolejny etap triagu - wytyczenie ścieżki dla pacjenta, nadanie koloru oznaczającego istotność przyczyny pobytu). Pani otrzymała kolor zielony (najniższe ryzyko medyczne) decyzją lekarza dyżurnego (lekarz z dużym doświadczeniem w medycynie ratunkowej). Ze względu na wykluczenie poważnego pogorszenia stanu zdrowia i tym samym braku potrzeby hospitalizacji, pani została zakwalifikowana do zszycia rany. O wszystkim pacjentka została poinformowana podczas rozmowy z lekarzem. Wskazany został gabinet, gdzie rana zostanie opatrzona. Chwilę przed godziną 24 pani została wywołana, aby zgłosić się do wspomnianego gabinetu. Ze względu na fakt, że pacjentka nie pojawiła się, została wywołana ponownie po kilku minutach. Godzina 0:15 to ostatni wpis w dokumentacji.
- Pacjentka samodzielnie opuściła SOR bez pozostawienia żadnej dodatkowej informacji - czytamy. Szpital nie odnosi się też do zachowania zespołu z karetki pogotowia. Jak określa - to dwie oddzielne struktury.
Szpital wyjaśnia
- Kolejnym elementem, który warto zrozumieć z perspektywy medycznej, jest kwestia weryfikacji stanu pacjenta, czyli tzw. triage. Wspomniana "sąsiadka" pacjentki z poczekalni, jak i sama pacjentka, oceniły same siebie jako osoby zagrożone zawałem. Właśnie po to jest obiektywna ocena stanu pacjenta, aby wiedzieć kto i w jakim zakresie potrzebuje pomocy. Zawały są rozpoznawane w zdecydowanej większości już w drodze, w karetce. Proszę zwrócić uwagę na fragment facebookowego opisu córki: "Ratownicy w karetce kazali jej się uspokoić i nie trząść tak, bo badanie będzie do wyrzucenia". To właśnie moment badania pacjentki w kontekście podejrzenia zawału. Weryfikacja już na tym etapie była negatywna i tak samo potwierdzona na SOR-ze. Warto nadmienić, że w razie wątpliwości zapis EKG z karetki jest zdalnie konsultowany z lekarzem, który ma szerokie doświadczenie kardiologiczne. Jeśli zawał jest rozpoznany, to jest to bardzo wysoki priorytet działania - zapewniają przedstawiciele szpitala.
(DB)