Wspomnienie po gminach
22 stycznia 2010
Właśnie minęła siódma rocznica likwidacji warszawskich gmin i wchłonięcia ich przez nowy twór ustrojowy, jakim jest jednolita gmina - miasto stołeczne Warszawa.
Autor jest radnym dzielnicy Targówek, przewodniczącym SDPL w Warszawie. |
Pamiętam dyskusje toczone w 2002 roku i deter-minację ówczesnych polityków, aby zlikwidować dzielnice. Tłumaczono nam wtedy, że to będzie le-piej, bo samodzielne gminy nie potrafią się dogadywać w sprawie inwestycji, a my potrzebujemy budować nowe mosty i drugą linię metra. Najśmieszniejsze jest to, że nowy ustrój jest już prawie tak stary jak poprzedni, a ja jakoś tych mostów jeszcze nie zobaczyłem (choć w tym roku, w końcu zaczęli przynajmniej budowę mostu Północnego), a druga linia metra szybko nie powstanie. W całym poprzednim ustroju, który miał niby paraliżować miasto, powstawało więcej ważnych inwestycji niż obecnie.
Argument, że ówcześni burmistrzowie się nie dogadywali też jest wyssany z palca. Zgubiło ich to, że byli dobrymi gospodarzami i w odróżnieniu od gminy Cen-trum nie zadłużali przesadnie swoich gmin. Dzięki wchłonięciu gmin i włączeniu ich budżetów do centralnego "kotła" ułatwiono miastu możliwość zadłużania się do ustawowego progu 60 proc. budżetu. Na osłodę ustawodawca pozostawił w dzielni-cach "bezradnych" radnych i tzw. burmistrzów. Oczywiście radni nie mają żadnych istotnych uprawnień, a burmistrzowie tylko się tak poważnie nazywają, jak zwierz-chnicy władzy wykonawczej w miastach. W istocie są to quasi burmistrzowie, a nazwa ma zmylić tych, którzy myślą, że jest tu jakaś władza.
Otóż dziś burmistrz ma mniej władzy niż dyrektor dzielnicy w dawnej gminie Centrum. Ma nawet mniej władzy niż sołtys na wsi, bo sołtys przynajmniej jest sa-modzielny, a nasi dzielnicowi burmistrzowie są członkami ciała kolegialnego i ważne decyzje podejmuje się większością głosów zarządu. Nasi radni z kolei nie mają na nic wpływu, bowiem nawet jak zaopiniują negatywnie projekt budżetu przed-stawiony przez władze miasta, to i tak jest to wyłącznie opinia, z którą nikt się li-czyć nie musi.
Teoretycznie poprawić kondycję i wpływ na własny los obecnych dzielnic mają uchwalone tydzień temu przez radę miasta statuty dzielnicowe, które określają wewnętrzny układ władzy i kompetencji. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz i jej ekipa doprowadzili dopiero w ubiegłym roku do uchwalenia statutu samego miasta. Osiem miesięcy przed wyborami określili kompetencje dzielnic. Potrzebowali na ten "sukces" ponad trzech lat. To jest nie tylko przejaw lekceważenia własnych obietnic przez panią prezydent, ale i porażka tego organizacyjnego molocha, jakim jest obecnie Warszawa.
Po wejściu do budynku urzędu dzielnicy widać ciasnotę spowodowaną nie tyle liczbą obywateli załatwiających swe sprawy, co olbrzymią gromadką nowych urzęd-ników widocznych na korytarzach. Oczywiście obywatelom zamknięto łatwy dostęp do zakątków, w których pracują urzędnicy, a wejścia przez zamykane elektrycznie drzwi, z cerberowskim zacięciem bronią ochroniarze. To jest dopiero śmieszne, że jest tu teraz mniej kompetencji, mniej uprawnień, mniejsza decyzyjność, brak pod-miotowości prawnej, a do obsługi tego wszystkiego zatrudnia się więcej urzędników niż w czasach samodzielnej, samorządnej, niezależnej gminy. Obywatele na za-łatwienie spraw czekają dłużej, bo więcej urzędników musi to przerobić. No cóż, mamy tu klasyczny przykład działania prawa Parkinsona polegającego na tym, że wykonywanie zadań wydłuża się, wypełniając cały czas pracy, a urzędnicy nie od-powiadają natychmiast, tylko w najpóźniejszym, przewidzianym prawem terminie. Im mniej kompetencji ma dany urząd i im mniej potrzebny jest obywatelom, tym więcej pracowników zatrudnia. Finał jest taki, że coraz mniej pracy świadczy się na zewnątrz dla obywatela, a coraz więcej biurokraci zajmują się sobą. Nawet gdyby obywatele całkiem zniknęli, to urząd miałby dużo roboty, dobijając się wewnętrz-nym obiegiem dokumentów, rozstrzyganiem własnych problemów kompetencyj-nych i organizacyjnych, robieniem analiz i sprawozdań. Straszne, co się dzieje z tą miejską, rozdmuchaną biurokracją.
Oby w nadchodzącej kadencji, w 2010 roku przyszedł prezydent, który prze-wietrzy gabinety i przywróci przynajmniej liczbę urzędników miejskich z 2002 roku, a wtedy wszyscy odczujemy poprawę.
Sebastian Kozłowski
sk@sebastiankozlowski.pl