Tam, gdzie zatrzymał się czas...
31 sierpnia 2007
Kamień stoi wewnątrz Dekagonu, ma metr sześćdziesiąt wysokości i tyleż w pasie. Waży 2,5 tony. Ściągał go spychacz łańcuchami, potem dźwig ustawił dokładnie w miejscu, w jakim miał stać. Ale nawet, jakby dźwigu nie było - sam by to pomaleńku zrobił: lewarek, kołki, jakiś drąg.
Niewielu tych zacnych, ale i niewielka to była osada - Aleksandrów. Parę do-mów, szkoła czteroklasowa i knajpa u Pęksy, gdzie można było wypić. Szkołę pa-mięta dobrze i nauczyciela - Haupta, który wskaźnika do mapy używał nie tylko do pokazywania miast i rzek, ale i w innych celach, dzięki czemu dzieciaki były zdys-cyplinowane i miały mir jakiś przed wykładowcą. Kiedy wskaźnik gdzieś się gubił, wtedy trzeba było wysłuchiwać "kazania". To było gorsze niż lanie. Przynosili więc narzędzie prosząc, żeby wlał im parę i gadania zaprzestał.
Pamięta, jak kiedyś nie nauczył się wiersza Konopnickiej. Do dziś zadrą mu to tkwiło i kiedy odwiedzał go ktoś ze świata prosił, żeby ten wiersz mu odnaleźć, że-by zaległości mógł nadrobić i sumienie mieć czyste. A sprawa niełatwa: podręcznik do języka polskiego z 1935 roku. Chyba tylko w Bibliotece Narodowej by szukać. Wreszcie ktoś mu odnalazł. Więc teraz, pracując w swoim warsztaciku kuje na pa-mięć, żeby być w porządku wobec siebie i nauczyciela, który choć dawno świętemu Benildowi, patronowi belfrów pomaga, jednak w pamięci został: "W świat idzie bied-na sierotka z oczkami zapłakanemi, wiatr wieje i sypie śniegiem po zamarzniętej ziemi".
A Haupt nawet planów budowy go nauczył. No, to dom swój sam zaprojektował i zbudował. I Dekagon też.
Ludzie wtedy porządni byli, Niemiec, nie Niemiec, jeden drugiemu pomagał jak sąsiadowi. Bo niełatwo się żyło, a w pomagającej gromadzie lżej było wytrzymać. W domu krucho, ojciec murarz bez pracy. A trzech synów jeść woła. Na matce wszystko stało. Ojcu nie było w smak, ale on roboty nie miał, a matka pełne ręce - jedyna w Polsce zdunka. Najpierw przy mężu, jak robotę miał, trochę się przyuczy-ła, a potem, kiedy postawiła kilka pieców, znana się stała w okolicy i jak kto miał kłopot, to doradzał: - Idź pani do tej Zalewskiej, w Aleksandrowie, ona zaradzi. Jak nikt na tym się zna...
Raz inżynier, co w Radości kolonię domów stawiał, przyjechał do niej do domu. - Tu zdun jakiś mieszka, chcę z nim pogadać... A Zalewska: - No, to ja... A inży-nier: - Co, "ja"? - No ja, zdun jestem. Ale się zadziwił, zabrał ją do dorożki, poka-zał, co chce, i na próbę kazał piec kaflowy w domu budować.
No to zbudowała. Potem posprzątała po sobie, jak to kobieta i woła inżyniera. - No, to - zapalić... Zapaliła. Buchnął ogień, jak żywy, zapalił, zaskwierczał, ciepło się rozeszło, nie dym jakiś. - No, no - powiedział inżynier. - Zalewska ma u mnie robo-tę...
To potem "Kurier Warszawski" pisał o niej, że jedyna taka w kraju, z Aleksan-drowa, gmina Wiązowna.
Mimo to - niełatwo było. Dzieciaki w jego wieku krowy pasać ludziom pomagały i choć jedzenie za to mieli. Z takim jednym, Poldkiem często razem krów Figa-szewskiej pilnowali. Przy wielkim kamieniu siadali i gadali albo włazili na niego i spychali, który pierwszy spadnie. To ten właśnie kamień na pamiątkę dzieciństwa Bronisław Zalewski, po kilkudziesięciu latach na swoją posesję przyciągnął, posta-wił i nazwiska zacnych obywateli na nim umieścił. I największy napis wykuł: "Po-siadłość Zalewskich".
Marna ta posiadłość, tyle, że dom na niej stoi, od drogi ogrodzeniem oddzielo-ny, a od sąsiada murem, na którym wymalowane są polskie zamki: Czorsztyn, Żnin, Cieszyn, Nidzica, Frombork, Książ. Furtki pilnuje Poldek - przyjaciel lat dzie-cinnych w kapeluszu i z kijem pastucha w rękach, w cemencie wyrobiony. Poldek odszedł już dawno na niebiańskie pastwiska, a Bronek, dziś lat 82, nadal tu urzę-duje, jako ostatni rdzenny mieszkaniec Aleksandrowa. Po wojnie tę piaszczystą ziemię półdarmo dawali i gdyby miał pieniądze, żeby ją wykupić, dziś by miał w ręku ćwierć Aleksandrowa. A tak ma tylko swój Dekagon i całe w nim życie.
Niewielki budyneczek postawiony na planie dziesięciokąta. Stąd "dekagon". Sklepienie w kształcie kopuły, zwieńczone również dziesięciokątną wieżyczką, jak w bazylikach, przez którą sączy się światło słoneczne podziwiając wszystko to, co w środku. Całość przypomina przedwojenne pijalnie wód w uzdrowiskach. Musiał go postawić, bo w domu, który zbudował wcześniej stawał się kłopotliwym lokatorem. To wszystko, co namalował, wyrzeźbił, zebrał, powoli zaczęło napełniać dom i bra-kowało w nim już miejsca dla lokatorów. A tu przecież żona, dorastający syn i cór-ka. Zabrał więc swoje zabawki i przeniósł dwadzieścia metrów dalej, do swojego dekagonowego królestwa. A było tego już dużo: obrazy olejne, zdjęcia, porcelana, muszle, monety, zegary, buty-oficerki, które po wojnie od żołnierza odkupił i potem długo w nich chodził, a kiedy przestał miejsce sobie należne musiały znaleźć. Dziś w specjalnej gablocie leży także bagnet z 1939 roku. Rzeźby syreny i wędkarza, które dziś na podwórku stoją między słupami altanki i pozwalają się podziwiać ludziom tędy przechodzącym. Jeśli jest akurat na dworze - zaczepiają, chcą wejść, obejrzeć. Tak, jak dwójka francuskich turystów-malarzy, Joanna i Filip, którzy w roku ubiegłym go odwiedzili i okrzyknęli Nikiforem Aleksandrowskim, nie mogąc nadziwić się, jak jeden człowiek mógł tyle rzeczy interesujących nagromadzić w tym pomieszczeniu, a jeszcze na dodatek większości z nich być autorem.
To chyba jedyne w świecie muzeum, w którym historyczne i kulturowe ekspo-naty w większości stworzone zostały przez jego kustosza.
Nad wejściem króluje napis: "Szanujmy polską tradycję i kulturę" i wszystko jest mu podporządkowane. Poczet 40 królów Polski własnoręcznie namalowany, zbiór polskich monet, malowanych ręcznie talerzy, portretów Piłsudskiego, świętych obrazów, orłów.
Na sklepieniu kopuły freski Zalewskiego: Ostatnia Wieczerza, Michał Anioł wal-czący z szatanem, Jezus pilnujący owieczek, Jego chrzest. Oświetla je słońce z okien zwieńczenia kopuły. W górę, od podłogi do dachu i jeszcze wyżej, przez dziu-ry w sklepieniu pną się do nieba drzewa. Pięć świerków, których przy budowie pan Bronisław nawet nie zadrasnął i nie pozwolił wyciąć. Rosną teraz wewnątrz, jak pięć kolumn, sprawiając wrażenie, że to na nich wspiera się "dekagon". Na zewnątrz, co widać, kiedy odejdzie się trochę dalej, w kierunku lasu - pysznią się zimozielone korony drzew. Przez otwory w dachu nie cieknie, są zabezpieczone w sprytny spo-sób. Kłopot jedynie z podlewaniem. Jak to drzewa - wymagają wiele wody. Właści-ciel budynku podlewa je zwyczajnie, konewką, kiedy tylko tego potrzebują. Rosną pięknie, jak te w pobliskim lesie.
U ich podnóża rozłożyły się natomiast zamki: największy, nidzicki, dalej gołu-chowski, ten z Kórnika, Wreszela, Oporowa, klasztor z Przasnysza. Makiety o powierzchni ponad półtora metra, z pietyzmem i niesłychaną dokładnością oddane. Podjazdy, krużganki, okna, dachy - wszystko jak żywe, tyle tylko, że trochę mniej-sze. Podjazdy wykonane z małych otoczaków - otoczenie z gipsu lub cementu, zaś sam zamek z... cementowych cegieł. Kiedyś były na rynku dostępne takie zabawki: "Mały lekarz", "Mały chemik" itd. Kupił wówczas "Małego murarza" i stamtąd miał foremki (0,5 cm × 1,5 cm) do odlewania z cementu cegiełek. Do budowy nidzic-kiego zamku musiał odlać takich cegiełek... 12 tysięcy. Ale efekt jest imponujący: zamek jest tak realistyczny, że niemal słychać tętent koni wpadających na zamko-wy dziedziniec przez bramę.
I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od małego stołeczka, który zmajstrował kilkadziesiąt lat temu i, który jako jedyny eksponat pozostał w domu, ponieważ pa-ni Stanisława nie chciała oddać mężowi cennej, rodzinnej pamiątki "na zatracenie".
Raz był w górach, raz nad morzem, z Mazur wrócił w połowie wypoczynku mó-wiąc, że u niego ładniej i lepiej. W ubiegłym roku do Dekagonu dobudował maleńką pakamerę, oszklił i stworzył maleńki warsztat, w którym całe lato przesiaduje malując na swój i swojego muzeum użytek kolejne kopie światowych mistrzów pędzla, albo kolejnych królów polskich. Prenumeruje "Malarstwo światowe" to i wzorców pod ręką wiele.
Przez dwadzieścia lat pracował w Instytucie Łączności w Międzylesiu, jako kon-serwator. Wszyscy znali go tam, jako złotą rączkę. Nie było dla niego rzeczy nie do wykonania. Wszyscy go lubili. On pewnie wszystkich też, bo kiedy odchodził na emeryturę z Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski, sportretował całą załogę Instytutu. I to w dwóch egzemplarzach. Jeden otrzymał model, a drugi trafił do albumu autora, który w ten sposób wszystkich kolegów z pracy ma zawsze przy sobie.
- Gdyby tak spisać moje całe życie i film z tego zrobić - to cała telewizja mog-łaby się schować. Jakbyśmy usiedli na dłużej, ale dziś zimno, a grzać nie mogę, przez drzewa - to by i z dziesięć notesów trzeba zapisać. Kiedy indziej, kiedy in-dziej - macha ręką. - Jak się ociepli.
Czasu mamy dużo. Jeden z wielkich, starych zegarów stojących w Dekagonie pokazuje, że jest parę godzin wcześniej, drugi - stoi.
- Tu się czasu nie liczy - mówi pan Bronisław. - Zegary chodzą jak chcą.
Tekst i zdjęcia: Jędrzej Fijałkowski