Polski kapitan tankowców przeżył atak piratów. "Siedzieliśmy jak sardynki w puszce"
- Czułem się jak pan nikt. (...) To był mój statek, odpowiadałem za całą załogę, a przyszło kilku chłopców z karabinami i skończyła się zabawa pana kapitana - tak swoje dramatyczne przeżycie sprzed lat wspomina Jan Masny - polski kapitan żeglugi wielkiej, który przeżył atak piratów na tankowiec "Front Alfa".
Był listopad 2010 roku. Tankowiec pod dowództwem Jana Masnego znajdował się w Zatoce Adeńskiej - jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc dla żeglugi handlowej, gdzie piraci z Somalii regularnie atakowali statki.
Wkrótce piraci otworzyli ogień. Załoga, zgodnie z procedurą, schroniła się w tzw. cytadeli - specjalnie przygotowanym, pancernym pomieszczeniu, które miało dać im czas, aż nadejdzie pomoc.
- Pierwsze co zrobili piraci, to włamali się do akumulatorowni i odcięli nam prąd, żebyśmy nie mieli łączności awaryjnej. W cytadeli mielimy tylko UKF-ki [krótkofalówki - red.] szalupowe. Siedzieliśmy jak sardynki w puszce i czekaliśmy, co dalej zrobią - opowiada kapitan. - Słyszeliśmy, jak strzelają na pokładzie, a mieliśmy ładunek ropy, który mocno gazował. Gdyby to wybuchło, bylibyśmy straceni - dodaje.
Załodze tankowca na pomoc ruszyła jednostka tureckiej marynarki wojennej. - Wyszedłem na mostek. Nikogo nie ma. Wyszedłem dalej i zobaczyłem, że lata nad nami helikopter. To byli Turcy z okrętu wojskowego. Złapaliśmy łączność. (...) Powiedziałem, że piratów już nie ma, statek nie jest uszkodzony i mogę płynąć dalej. Konwojowali mniej jeszcze 1,5 godziny. Statek był ostrzelany, miał rozbite szyby, ale był sprawny. Dopłynęliśmy do Singapuru - opowiada Jan Masny.
Załoga statku to byli Filipińczycy, Polacy, Ukraińcy i Rosjanie. - Po tym wszystkim dostałem wiadomość od armatora, że jeśli ktoś z załogi chce zrezygnować z dalszego rejsu i pojechać do domu, to może to zrobić. Ten atak to mogła być dla trauma dla nas wszystkich. Na drugi dzień po ataku zrobiłem zebranie i spytałem, czy ktoś chce zejść w Singapurze. Zgłosiło się dziesięciu. Powiedziałem: "Dobrze, ale jeszcze się zastanówcie. Ja płynę w dalszy rejs do Chin". Kolejnego dnia wszyscy się zgłosili i powiedzieli, że też płyną dalej. Poprosili tylko, żeby im zamówić księdza na statek. Tak zrobiliśmy. Ksiądz odprawił mszę w mesie, odprawił mszę w kuchni. Załoga poczuła się bezpiecznie i popłynęliśmy do Chin - konkluduje rozmówca Onetu.
Źródło: onet.pl







































