Metro na Białołękę. Czarują czy oszukują?
11 kwietnia 2018
W roku wyborczym białołęccy samorządowcy zajmują się nawet sprawami godnymi filmu science-fiction klasy B.
"Byle jak, byle gdzie, byle metro, byle na Białołęce" - tak można opisać rozumowanie niektórych radnych dzielnicy, którzy "nie ustają w wysiłkach" nad tym, by do dzielnicy dotarła podziemna kolej. To rozumowanie dość zaskakujące w sytuacji, w której w zasięgu ręki jest wiele potrzebnych i realnych inwestycji, lobbowanie za którymi można obiecać mieszkańcom: tramwaj na Modlińskiej, tramwaj na wschodnią Białołękę, przebudowa Płochocińskiej czy choćby budowa tzw. Mehoffera-Bis, odciążającej Klasyków i domykającej pętlę drogową w zachodniej części dzielnicy.
Zamiast metra na pocieszenie. Kiedy tramwaj na Modlińskiej?
Rok temu poznaliśmy wstępne warianty przedłużenia trasy tramwajowej z Żerania FSO w stronę Tarchomina. Sprawdzamy, co się zmieniło.
Dzielnicowi radni, mający - przypomnijmy - tylko głos doradczy i możliwość wybierania burmistrza, uparli się jednak na metro, budowy którego nie dopilnowali kilka lat temu ani na Tarchominie, ani na Zielonej Białołęce.
Jak to z metrem było?
Zgodnie z obietnicą wyborczą Hanny Gronkiewicz-Waltz z 2006 roku pociągi miały pojechać z Bielan pod Wisłą na Tarchomin, Nowodwory i Winnicę. Białołęka miała wówczas dostać cztery stacje podziemnej kolei. W roku 2008 oddano jednak do użytku stację Młociny i I linię warszawskiego metra uznano za ukończoną. W tym momencie Tarchomin stracił szanse na kolej raz na zawsze, w zamian dostając tramwaj.
Osoby przekonujące mieszkańców Białołęki, że ma ona jakiekolwiek szanse na metro pod Światowida albo Głębocką, są handlarzami kiełbasą wyborczą. Druga realna okazja została zaprzepaszczona kilka lat temu, gdy mimo tysięcy głosów rozsądku warszawski ratusz odmówił zmiany koncepcji drugiej linii metra. W rezultacie podziemną kolej dostaną, oczywiście w zamian za autobusy, Bródno i Zacisze. Historia się powtórzyła. Tym razem to Zielona Białołęka została bez metra, dostając obietnicę linii tramwajowej. Oby jak najszybciej.
Pomysł "rozwidlenia" linii na Bródno i Derby jest rozsądny tylko pozornie. Jego budowa oznaczałaby, że każde z osiedli miałoby pociąg w porannym szczycie co ok. 6 minut, a to zdecydowanie za mało, by inwestycja miała sens. Co więcej, wymagałoby to wprowadzenia bardzo precyzyjnego (i drogiego) systemu sterowania i groziło poważnymi opóźnieniami w razie awarii. To nie przypadek, że inne duże miasta bardzo rzadko decydują się na "rozwidlanie" linii i chyba nikt na świecie nie zbudował go tuż przed stacją końcową.
Wiara umiera ostatnia?
Napiszmy to wreszcie otwartym tekstem: osoby przekonujące mieszkańców Białołęki, że ma ona jakiekolwiek szanse na metro pod Światowida albo Głębocką, są handlarzami kiełbasą wyborczą. Powoływanie się na szacunki, mówiące o 300 tys. mieszkańców tak rozległej dzielnicy w roku 2040, bez uwzględnienia gęstości zaludnienia i powstałych do tego roku linii tramwajowych, to cyrkowa sztuczka. A apele o to, by II linię metra pociągnąć z Bródna do stacji SKM Toruńska (a nawet dalej na Tarchomin), to już pospolite brednie. Drążenie tuneli pod wielkim miastem to naprawdę zbyt droga zabawa, żeby sprowadzać ją do gry w "połącz kropki".
Wbrew temu, co opowiadają populiści ze wszystkich kątów warszawskiej sceny politycznej, decyzja o budowie metra musi opierać się przede wszystkim na rachunku ekonomicznym i profesjonalnych analizach. Z pewnością da się znaleźć specjalistę transportu, który zaproponuje budowę na dalekich przedmieściach metra pod linią tramwajową. Problem w tym, że zaraz będzie musiał zapaść się - nomen omen - pod ziemię. Ze wstydu.
(dg)
.