Wielka ofensywa piwna
tytuł oryg.: | The Greatest Beer Run Ever |
autor: | John Donohue, J.T. Molloy |
przekład: | Ewa Ratajczyk |
wydawnictwo: | Replika |
wydanie: | Poznań |
data: | 4 października 2022 |
forma: | książka, okładka miękka ze skrzydełkami |
wymiary: | 130 × 200 mm |
liczba stron: | 304 |
ISBN: | 978-83-6729559-8 |
Inne formy i wydania
e-book (epub, mobipocket) | 2022.09.26 |
książka, okładka miękka ze skrzydełkami | 2022.10.04 |
Cóż może bardziej podnieść na duchu żołnierza niż dobre słowo i piwo prosto z domu?
John Donohue, znany jako Chick, spędza z kolegami wieczór w jednym z nowojorskich barów. Każdy z nich stracił w Wietnamie kogoś bliskiego. Wieczór się rozkręca i nagle pada absurdalny pomysł: ktoś powinien wybrać się do Wietnamu, odnaleźć przyjaciół, przekazać słowa wsparcia i pośmiać się z nimi przy puszce piwa.
Lecz kto jest na tyle szalony, aby to zrobić?
Chick!
Dzień później ten były żołnierz piechoty morskiej, licząc, że dopisze mu irlandzkie szczęście, wsiada z torbą pełną piwa na płynący do Wietnamu statek towarowy. Wyrusza na wyprawę, która na zawsze odmieni jego życie. Podczas pełnej niesamowitych przygód odysei kilka razy otrze się o śmierć, lecz to go nie odstraszy: chce sprawić kolegom radość i przekazać im wdzięczność rodaków.
Fascynujące wspomnienia o sile wojennej lojalności i przyjaźni. Ta prawdziwa i niesamowita historia Johna Donohue została zekranizowana przez Petera Farrelly'ego, dwukrotnego zdobywcę Oscara za film Green Book. W rolę Chicka wcielił się Zac Efron, a w filmie zagrali również Russell Crowe i Bill Murray.
Przemierzamy z Chickiem tysiące kilometrów w niezwykłej wyprawie pełnej smutku, ale i fascynującej. Będziecie się śmiać i płakać, ale nie pożałujecie lektury tej absolutnie szalonej opowieści! - Malachy McCourt
Pewnego zimnego listopadowego wieczoru w 1967 roku siedzieliśmy w Doc Fiddler, lubianym barze w dzielnicy Inwood na Manhattanie, przy 275 Sherman Avenue, niedaleko Isham Street. Barmanem był tam George Lynch. Nazywaliśmy go Pułkownikiem. Był to tytuł honorowy, bo w wojsku służył w stopniu szeregowca. Był za to wielkim znawcą historii wojskowej i patriotą.
Pewnego dnia Pułkownik zarekwirował pustą parcelę na rogu i postawił gigantyczny maszt na flagę - taki, jakie widuje się w Central Parku czy przed budynkami rządowymi. Ten maszt nadal tam stoi. Codziennie rano uroczyście wciągał flagę, a o zachodzie słońca ją opuszczał. W każdy Dzień Pamięci i 4 lipca organizował na Sherman Avenue paradę. Uruchamiał swoje kontakty, żeby miała rozmach. Namówił Billa Lenahana - dowódcę Rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej w Fort Schuyler, XIX-wiecznym forcie w Throggs Neck, w którym obecnie działa Wyższa Szkoła Morska i Muzeum Stanowego Uniwersytetu Nowojorskiego - aby do udziału w paradzie przysłał marines. Teraz, kiedy toczyliśmy wojnę z Wietnamem i służyło tam tylu chłopaków z okolicy, Pułkownik podwoił wysiłki.
Namówił Finbara Devine'a, atletycznego faceta, który mieszkał przy tej samej ulicy i kierował sekcją kobz i bębnów Wydziału Policji Nowego Jorku w Emerald Society, żeby poprowadził grupę kobziarzy i bębniarzy w kiltach, w husarskiej czapce z piórem, wymachując buławą do nieba. Ojciec Kevin Devine, brat Finbara, który był księdzem w parafii Dobrego Pasterza, przyprowadził na paradę wszystkich księży, zakonnice i dzieciaki z katolickiej szkoły. Drugi brat Devine'a pracował w Federalnym Biurze Śledczym i Pułkownik przekonał go, żeby zebrał delegację agentów FBI, którzy się ujawnią i wezmą udział w paradzie. Pułkownik był człowiekiem pięknie szalonym.
Chłopaków wracających z wojny traktował jak królów. W Doc Fiddler nie płacili za napoje. Mieszkał tuż za rogiem, w czymś, co nazywaliśmy barakami, w pokoju z wojskowym piętrowym łóżkiem - jednym dla niego, a drugim dla każdego żołnierza, który po powrocie do domu nie miał się gdzie zatrzymać.
Za barem Pułkownik rządził. Słuchał i się śmiał; umiał snuć opowieści jak irlandzki dziadek, idealnie naśladując akcent i głos, bez żadnego przypadkowego słowa, z zakończeniem, które powodowało taki śmiech, że można się było wyleczyć z astmy. Był przy tym stanowczy i jeśli ktoś na jego zmianie wszczynał awantury, szybko wypadał z łask.
Pułkownik od pewnego czasu był nieszczęśliwy z powodu tego, co oglądał w wiadomościach. Protesty antywojenne zamieniały się w protesty przeciwko żołnierzom. Nie tylko przeciwko prezydentowi Lyndonowi Bainesowi Johnsonowi, który doprowadził do eskalacji konfliktu odziedziczonego po prezydencie Johnie F. Kennedym i zwiększył liczbę żołnierzy z 16 tysięcy do pół miliona. Protestujący nie skupiali się też na generale Williamie Westmorelandzie, dowódcy sił wojskowych USA w Wietnamie, który prosił o zmobilizowanie jeszcze większej liczby oddziałów. Na celowniku mieli teraz powoływanych nastolatków i weteranów, którzy powrócili z nieopisanego piekła. Kiedy chłopcy z dzielnicy poszli na komisję poborową na Whitehall Street - wielu tak niedoświadczonych, że musieli im towarzyszyć starsi bracia czy ojcowie - zostali powitani przez protestujących transparentami: ,,Żołnierze to mordercy".
Pułkownik, widząc takie sceny w telewizorze nad barem, nie skrywał odrazy:
- Wiecie, jacy muszą być zniechęceni? Przecież wypełniają tam swój obowiązek! - warknął pewnego dnia. - Musimy coś dla nich zrobić!
- Jasne! - krzyknęli zebrani.
- Musimy im pokazać, że ich wspieramy!
- Racja! - rozległy się jeszcze głośniejsze krzyki.
- Ktoś powinien pojechać do Wietnamu, odnaleźć chłopaków z naszej dzielnicy i zawieźć każdemu po piwie!
- Taaak! Zaraz, co takiego?
- Słyszeliście! Zawieźć im pyszne piwo, zawieźć im wieści z domu. Zawieźć im... zachętę. Powiedzieć, że w każdej chwili z nimi jesteśmy!
Pułkownik położył dłonie na ladzie i spojrzał mi w oczy ze śmiertelną powagą.
- Chickie - powiedział. - Pożycz mi swoją książeczkę żeglarską.
Jego prośba zabrzmiała jak rozkaz. Ja byłem zwykłym amerykańskim marynarzem, jako cywil pracowałem na tankowcach i innych statkach handlowych. Do tej pracy zatrudniłem się po czterech latach służby w Korpusie Piechoty Morskiej na początku lat 60.
Miałem książeczkę żeglarską - nazywaną ,,kartą Z" - podobną do książeczki wojskowej. Było na niej zdjęcie i przepracowane lata. W mojej figurowała adnotacja, że władam bronią, bo miałem uprawnienia wojskowe. Wydawała ją Straż Przybrzeżna Stanów Zjednoczonych i pełniła rolę paszportu.
- Po co ci moja książeczka żeglarska? - spytałem.
- Wsiądę na statek do Wietnamu - odpowiedział. - I wszystkim chłopakom z dzielnicy zawiozę po piwie.
W czasie wojny cywile ze Stanów nie mogli latać do Wietnamu bez rozkazu wojskowego - nie żeby ktokolwiek miał ochotę wiosenny urlop spędzić w centrum pięknego Da Nang. Ale nie było mowy, żebym ,,pożyczył" Pułkownikowi moją kartę żeglarską, by mógł popłynąć do strefy działań wojennych. Nie odnalazłby się na statku handlowym. Poza tym w ogóle nie był do mnie podobny. Ja miałem rude włosy i byłem o 10 lat młodszy - wykluczone, nie było mowy. Poza tym pomysł był szalony, prawda? Spojrzałem Pułkownikowi w oczy, żeby się przekonać, czy nie żartuje. Nie żartował.
Do końca 1967 roku Inwood zdążyło pochować 28 braci, kuzynów i przyjaciół, którzy polegli w Wietnamie. Na pogrzeb przychodzili ludzie z dzielnicy, niezależnie od tego, czy chłopaka znali, czy nie. Co najmniej połowa żołnierzy została powołana lub zaciągnęła się zaraz po skończeniu szkoły średniej w wieku 18, a nawet 17 lat. Siedemnastolatkowie musieli mieć pisemną zgodę rodziców, jak na szkolną wycieczkę - tyle że do miejsca leżącego 13 tysięcy kilometrów dalej, skąd mogli nigdy nie wrócić. Spośród wielu młodych mężczyzn, którzy podjęli studia, wielu powołano tuż po tym, jak je ukończyli, a wezwanie do odbycia służby wojskowej można było otrzymać do 26 roku życia.
W Inwood nie było ludzi, którym zaprzyjaźniony lekarz wypisywałby zaświadczenie o chorobie nerwowej czy ostrogach piętowych. Nikt się nie bawił w przeciąganie studiów w nieskończoność, w grę na zwłokę, jak przyszły wiceprezydent Dick Cheney, który cztery razy brał urlop dziekański, a później jeszcze raz, na szczęście. Przekroczenie granicy i przemianowanie się na Kanadyjczyka również nie wchodziło w rachubę.
Pułkownik i ja przyjaźniliśmy się z Mikiem Morrowem. W czerwcu, w wieku 22 lat, zginął od moździerza w bitwie pod Xom Bo II. Jego kompania i trzy inne z 1. Dywizji Piechoty zostały osaczone i zdziesiątkowane w strefie zrzutu X-Ray przez prawie 2 tysiące żołnierzy Wietkongu. O krwawych rezultatach informował rząd Stanów Zjednoczonych: ,,oni" stracili 222, my - 39, a w kraju rozpoczynało się właśnie Lato Miłości. Straciliśmy też Johnny'ego Knopfa, który miał 23 lata i poległ w dzień Wszystkich Świętych, 1 listopada 1966 roku, kiedy jego matka modliła się za niego w kościele.
I jeszcze Tommy'ego Minogue'a, który zaciągnął się, mając 19 lat i jeden miesiąc; w marcu 1967 roku skończył 20 i poległ jako bohater. Z jego śmiercią szczególnie trudno było się pogodzić. Odważny Tommy był uroczym dzieciakiem. Był wielki, ale nie przyszło mu do głowy, żeby kogokolwiek dręczyć. Nigdy nie chciał, żeby ktoś czuł się wykluczony, i zawsze znajdował sposób, żeby do zabawy włączyć dzieciaki, których nikt nie chciał wziąć do drużyny w grach sportowych w Inwood Park czy podczas ulicznych zabaw. Przyjaźniliśmy się z jego starszym bratem, Jackiem, i z trzema innymi braćmi Minogue, więc był dla nas jak młodszy brat. W tamtych czasach, kiedy w rodzinie było czworo, sześcioro czy nawet dziesięcioro dzieci, starsze rodzeństwo pozwalało, żeby młodsze się ich trzymało, i wszyscy się nimi opiekowaliśmy.
Takim dzieckiem był Tommy: pewnego lata jego ojciec, John ,,Jeden Cios" Minogue, zapytał swojego przyjaciela z basenu Miramar, czy miałby dla Tommy'ego pracę, żeby zapewnić mu jakieś zajęcie na 10 długich gorących tygodni wakacji. Lynch powiedział, że mu przykro, ale wszystkie posady zdążył obsadzić. Pan Minogue odchodził przygnębiony. Lynch krzyknął: ,,Zaczekaj! Może Tommy mógłby przychodzić pomagać, a w zamian przynajmniej popływałby sobie za darmo". Pan Minogue na to przystał, Tommy też: pracował codziennie jak mrówka. Ratownik Andy Rosenzweig opowiadał, że pewnego dnia właściciel Miramar Pool zjawił się, kiedy Tommy zamiatał, układał ręczniki i rozkładał leżaki. Spytał: ,,Ile płacimy temu dzieciakowi?". ,,Nic", odpowiedział Lynch. ,,To od dziś zacznij mu płacić", zarządził szef. Nawet on docenił rzetelność Tommy'ego.
Tommy wstąpił do 2. Batalionu 35. Dywizji Piechoty i został lekarzem plutonowym. Wkrótce wysłano go do prowincji Kon Tum, na Płaskowyżu Centralnym, na granicy Wietnamu i Laosu. Kilka dni po Świętym Patryku jego jednostka, złożona ze 100 żołnierzy, została otoczona przez 1000 północnowietnamskich zawodowych żołnierzy, którzy zakradli się przez granicę. Zdziesiątkowany pluton w ciągu paru minut został pokonany, a jego dowódca, kapitan Ronald Rykowski - ciężko ranny. Tommy przebiegł kilkaset metrów wśród gradu pocisków, osłonił kapitana własnym ciałem i dostał kilka kul. Nie zważając na swoje rany, opatrzył dowódcę, ratując życie jemu i radiooperatorowi kompanii, który leżał nieopodal. Później od poległego towarzysza wziął karabin maszynowy i wraz z ocalałymi członkami kompanii walczył z północnowietnamskimi żołnierzami, osłaniając kapitana Rykowskiego. Na rozkaz kapitana radiooperator wezwał pomoc powietrzną, ale nim nadeszła, życie straciło 22 żołnierzy, a 47 zostało poważnie rannych. Tommy nie przeżył.
Trzej jego bracia: Jack, Donald i Kevin, zorganizowali Miejsce Pamięci Thomasa F. Minogue'a w Narroback Social and Protective Club i dziesiątki z nas spotykały się regularnie, żeby go wspominać. Nadal nie rozumiem, dlaczego Tommy Minogue nie został odznaczony Medalem Honoru przyznawanym przez prezydenta w imieniu Kongresu za nadzwyczajne akty męstwa.
Takich właśnie chłopaków traciliśmy. Byli tacy młodzi - 18- i 19-latkowie albo chłopacy tuż po dwudziestce. W marines, do których wstąpiłem w wieku 17 lat, uważano mnie za starego, kiedy skończyłem 26 lat, a gdy w 1967 roku próbowałem zaciągnąć się ponownie, odrzucono mnie właśnie z powodu wieku.
Ludzie nie wspierali żołnierzy tak, jak robią to teraz. Odnosiło się wrażenie, że Amerykanie są niewdzięczni wobec żołnierzy walczących w niepopularnej wojnie, której brutalność oglądało się codziennie w wieczornych wiadomościach. Ale młodzi żołnierze robili to, co uważali za swój obowiązek. Nie twierdzę, że każdy chłopak rwał się do walki z Wietnamczykami. Ale w naszej społeczności, w tamtych czasach, jeśli ojczyzna wzywała do walki z czymś, co nasi przywódcy określali jako rozprzestrzenianie się komunizmu, szło się walczyć. Myślało się wyłącznie o powinności. W Inwood, gdzie dorastaliśmy, na zakończenie mszy co niedzielę śpiewaliśmy Gwieździsty sztandar, a idąc do komunii, śpiewało się łaciński hymn Agnus Dei, który płynnie przechodził w hymn narodowy, jak w składance na płycie. Patriotyzm był powiązany z wiarą. Były wycięte z tej samej świętej tkaniny.
Ci, którzy nie chcieli służyć, wyprowadzili się z dzielnicy. Gdybym święcie wierzył w to, w co wierzyli oni, też bym się wyprowadził. Nie chciałbym sobie robić wrogów z ludzi, z którymi się wychowałem, tylko dlatego, że mamy odmienne zdanie na temat prezydenta Johnsona, generała Westmorelanda czy sekretarza obrony Roberta McNamary. Walczono z nimi, nie z ludźmi z mojej dzielnicy. W Inwood nie mieliśmy protestów. Protestujących można było zobaczyć w Central Parku, ale gdybym dołączył do odkrzykujących im ludzi, co bym wskórał? Nic. A chciałem coś zrobić. Sam służyłem w marines za granicą, więc domyślałem się, że kiedy nasi, tam daleko, od nowych rekrutów albo z listów od rodziny dowiadują się o demonstracjach, pewnie czują się dość podle.
Dla nas ludzie maszerujący tutaj z czerwono-żółtą flagą Wietnamu Północnego w czasie, gdy nasze chłopaki tam umierały, byli zdrajcami. Niezależnie od poglądów na temat samej wojny takie zachowanie było zwyczajnie niestosowne. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że wśród protestujących są nasi bracia i siostry i że wkrótce przyłączą się do nich weterani z Wietnamu. Ale zamiast iść do centrum i walczyć z demonstrantami antywojennymi, Pułkownik chciał zorganizować własną kontrofensywę i jechać bezpośrednio do Wietnamu, by wesprzeć na duchu naszych chłopaków.
- Musimy ich wesprzeć! - krzyknął znów.
Na sąsiedniej półce
-
[ książka ]The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło AmerykęMichał Choiński
-
[ książka ]Osiecka. Rodzi się ptakKarolina Felberg
-
[ książka ]Osobliwość coraz bliżej. Kiedy połączymy się z AIRay Kurzweil
-
[ książka ]Koreańska sztuka szczęściaBarbara J. Zitwer
-
[ książka ]Nie musisz być szalony, żeby tu pracowaćBenji Waterhouse
-
[ książka ]Rzym od kuchni. Śladami historii najsłynniejszych dań Wiecznego MiastaMagdalena Wolińska-Riedi
-
[ książka ]Ten głos. Ksawery Jasieński. Biografia słynnego prezentera radiowego i lektoraMarta Kawalec
-
[ książka, e-book ]Włoska mafia. Cosa Nostra, Kamorra i 'Ndrangheta od 1946 roku po czasy dzisiejszeJohn Dickie
-
[ książka ]Powrót fatumTomasz Stawiszyński
-
[ książka ]Róża Luksemburg. Domem moim jest cały światWeronika Kostyrko
-
[ książka ]Swoją drogą...Bogdan De Barbaro, Justyna Dąbrowska
-
[ książka ]Dezorientacje. Biografia KonopnickiejMagdalena Grzebałkowska
LINKI SPONSOROWANE