REKLAMA

W cudzych ogrodach

autor: Katarzyna Majewska-Ziemba
wydawnictwo: Replika
wydanie: Poznań
data: 30 lipca 2024
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 145 × 205 mm
liczba stron: 368
ISBN: 978-83-6813506-0

Niech zakwitną nam cudze ogrody

Oparta na faktach saga historyczno-obyczajowa

Kolejny tom losów Stefanii i Janki.

Po zakończeniu wojny matka i córka decydują się opuścić Kresy i ruszyć w nieznane z małym dzieckiem, bez Stacha, który do tej pory nie wrócił z frontu. Po podróży pociągiem, która okazuje się niekończącym się koszmarem, dojeżdżają do Falkenburga na Ziemiach Odzyskanych. Mają nadzieję na życie z dala od Sowietów, ale nie wiedzą jeszcze, jak bardzo się mylą.

Pomorze nie jest bezpieczne. W lasach grasują niemieccy dezerterzy, w miasteczku rosyjska armia rabuje, co się da. Nie o takiej Polsce marzyli repatrianci.

Pewnego poranka w domu Stefanii i Janki nieoczekiwanie pojawia się Johan, syn poprzednich właścicieli. Wraca z wojny i szuka śladów matki, nie wie, co się z nią stało. Zostaje w miasteczku i zaczyna coraz częściej odwiedzać swój dawny dom i jego mieszkanki. Johan zaczyna adorować Jankę, ale ona stara się zachować dystans. Nie ma pewności, co się dzieje ze Stachem i wciąż na niego czeka.

Księgarnie i biblioteki są pełne sag, ale ta jest wyjątkowa. Prawdziwa, wzruszająca, nielukrowana. W dodatku bardzo dobrze napisana. Polecam!

Magdalena Kawka, autorka sagi Lwowska Odyseja, i książki Na jedną noc

Fragment

Rok 1945

Brudnym wagonem jechali w nieznane. Kiedy na krótko zatrzymywali się na postojach, widzieli umęczonych podróżą znajomych i sąsiadów. Byli tu prawie wszyscy z ich wsi, znali się całe życie a teraz razem dzielili trudy tej podróży. Wspólnie rozpalali na peronie ogień, grzali ręce i znowu wracali do wagonów, popędzani ruskimi krzykami. Przez szpary i szczeliny wagonu sypał śnieg albo padał deszcz, a oni siedzieli skuleni, niewiele ze sobą rozmawiając. Słychać było tylko marudzenie i płacz dzieci, którym ta podróż dłużyła się jeszcze bardziej niż dorosłym.

Czasem któryś sołdat przynosił kipiatok[1], ale było go bardzo niewiele, wystarczało zaledwie po pół kubka dla każdego. Nie było co marzyć o gorącej zupie czy kaszy, tego nie jedli od dawna. Codziennie dostawali kilka sucharów albo mały kawałek chleba, ciepłego jedzenia nie było. Szczęściarzami byli ci, co mieli ze sobą suszone owoce, cebulę albo czosnek. Jedli skuleni w kącie, czasem w tajemnicy, szczelnie przykryci kocem, żeby z nikim się nie dzielić. Tylko roznoszący się zapach świadczył o tym, że ktoś właśnie je coś lepszego niż reszta. Nie pozwalano nikomu podpiekać cebuli w płomieniach wagonowej kozy, zapach wywoływał ślinotok i ataki agresji współtowarzyszy podróży.

A jednak nie głód dokuczał najbardziej, a przejmujące zimno, nocne przymrozki wciąż dawały się wszystkim we znaki. W wagonach stały prowizoryczne kozy, tylko nie było w nich czym palić, nikt nie myślał o zapewnieniu przesiedleńcom opału. Dorzucali do ognia to, co mieli pod ręką. Płomienie zjadały dziecięce zabawki, nieliczne książki, gorsze ubrania i niepotrzebne tutaj meble.

Próbowali szukać czegoś do spalenia na postojach, ale wszystko było mokre od pluchy. Poza tym przez długie wojenne lata ludzie wykorzystali już to, co mogło im dać odrobinę ciepła. Otulali się więc tym, co wzięli, niektórzy wkładali na siebie wszystko, co mieli w tobołkach.

Kiedy Janka w pośpiechu przewijała Antosia, Stefania chuchała na jego małe ciałko, żeby chłopczyk jak najmniej zmarzł. Czasem poświęcały swój przydział wrzątku, żeby chociaż trochę umyć małego. Dostał brzydkiej wysypki na plecach, z którą nie wiedziały, co zrobić. Na kolejnym postoju obejrzał go znajomy lekarz, ale niewiele pomógł.

- To od zimna i otarć. Nie umiem nic doradzić, jedyne, co mógłbym zalecić, to trzymać małego w cieple i dobrze karmić. A przecież się nie da, bo gdzie? Da Bóg, dojedzie.

Janka patrzyła na niego przestraszona, jej syn musiał dojechać żywy.

- Jak mu pomóc? - dopytywała. - Może spirytusem przecierać? Mamy jeszcze trochę.

Przytaknął.

- Nie zaszkodzi, próbujcie. Mleka często mu dawaj, krowę macie przecież. Nic więcej nie możesz zrobić w tych warunkach.

Modliła się codziennie, żeby jej synek był silny. W drugim tygodniu podróży zaczęły go męczyć coraz mocniejsze ataki kaszlu, tak silne, że potem wymiotował. Cały czas trzymały go na rękach, na zmianę z matką. Przynajmniej przestały słuchać tego, co działo się w wagonie. Głodni i umęczeni ludzie zaczęli kłócić się ze sobą z byle powodu. Każde miejsce było lepsze od tego, które sami zajmowali, proponowali zamiany, a te znowu doprowadzały do kłótni. Wypominali sobie nawzajem jakieś zatargi sprzed wojny, czasami dochodziło nawet do przepychanek. W wagonie panował zaduch, gdy ktoś poluzował deski, reszta zaraz krzyczała, że zimno. Trudne warunki wydobyły z ludzi ich najgorsze cechy, choć jeszcze tak niedawno byli sąsiadami i pomagali sobie wzajemnie przetrwać.

Kiedy pytali sołdatów jak długo to jeszcze potrwa, niezmiennie słyszeli:

- A czort eto znajet[2]. Jak dojedziemy, to będziemy.

Jeśli czort tego nie wiedział, oni tym bardziej. Jechali więc dalej, coraz bardziej znużeni. Stefania zabrała na drogę suszone jabłka i suchary chlebowe, ale nie było ich zbyt wiele. Mogły zabrać więcej dobytku, tylko nic już nie miały, wojenne lata nie sprzyjały gromadzeniu zapasów. Suszonego chleba w worku ubywało w zastraszającym tempie a zmęczona podróżą Tećka dawał coraz mniej mleka. Stefania podsuwała jedzenie Jance i małemu, dla siebie zostawiając zaledwie odrobinę. Zastanawiała się, co będzie dalej. Poumierają z głodu w tych brudnych wagonach stojących w szczerym polu w niewiadomym miejscu?

Na kolejnym przystanku zobaczyły kuchnię polową, poczuły suchość w ustach i wielką chęć zjedzenia czegoś ciepłego. Na widok dymu z prowizorycznej polowej kozy poczuły się szczęśliwe jak w domu. Przesiedleńcy przepychali się, pokrzykując na siebie:

- Przesuń się, Józek, ta nie widzę!

- A co tam dają?

- Może umyć się dadzą? W wagonie to tylko podchlapkę robilim.

Przy rozstawionej kuchni krzątali się ubrani w ciepłe kożuchy ludzie i nawoływali głośno:

- Zuuupa dla wszystkich, chodźta, z czym kto ma. Bierzta zupę. Nie pchajta się, ludzie, bierzta po kolei.

Patrzyli na siebie zaskoczeni, jakby to nie o nich chodziło.

- Po czemu ta zupa? Jak tu się płaci? - spytała nieśmiało jakaś owinięta chustą kobiecina, która z trudem wygramoliła się z pociągu jako ostatnia.

Stefania rozpoznała Franciszkę spod lasu, dziwnie opuchniętą i kulejącą. Pomyślała, że musi jej nazrywać ziół, jak już dojadą, trzeba by spędzić tę opuchliznę. Pewnie Franciszka wstydziła się załatwiać potrzeby do dziury w podłodze, dlatego tak spuchła. U nich w wagonie zawiesiły kwiecistą zasłonę, którą ktoś znalazł w walizce. Wstydzili się, ale przynajmniej odrobinę osłonili przed wzrokiem innych.

Mężczyzna przy kotle odkrzyknął jej dziarsko:

- Pani, a co my mamy od rodaków brać?! Resztki dobytku wam zabierać? Wy przecież nasi. Kolejarze mówili, że zza Buga nasi jadą, tośmy się zorganizowali. Trochę od siebie, trochę wojsko dało. Jedzta, ludzie, na zdrowie. Zresztą co wy tam macie w tych waszych walizach? Pewnie tyle co i my, czyli niewiele.

- Jak dawno nikt nie mówił ,,nasi". - Stefania wytarła łzy, które same zaczęły płynąć. Pozostali kiwali głowami i wciąż nie dowierzali, że to naprawdę dla nich.

Dostali ciepłą zupę. Stali w kolejce z garnkami, kubkami, brali, co tam kto miał i wyciągali przed siebie ręce, prosząc o swoją porcję. Bali się, że nie starczy dla każdego, ale przestali się pchać, a nawet przepuszczali matki z dziećmi. Ten zwykły ludzki gest obcych ludzi coś w nich zmienił, zjednoczył ich we wspólnej udręce podróży.

Krzątający się przy kuchni pomocnicy rozlewali zupę, popędzani ruskimi okrzykami, żeby się spieszyć. W końcu żołnierze dostali flaszkę bimbru i zostawili przesiedleńców w spokoju. Kucharz nalewał kolejne porcje wielką drewnianą łychą i tłumaczył:

- My też mielim tam rodziny, wiemy, coście przeżyli. Wszystko musieliście zostawić i jechać w nieznane. Nie o graty mi chodzi, ale o wasze życie, wasze miejsce na tej ziemi, ja to wszystko rozumiem, ludzie. Bierzcie zupę, tyle możemy dać, chleba nie mamy niestety. U mnie brat w Brześciu mieszkał, nie wiem, gdzie on teraz. Może i jemu dobra ręka poda zupę, żeby dojechał, gdzie musi i szczęśliwie się odnajdziemy po tej stronie Bugu?

Stefania westchnęła.

- Oby tak było.

Janka nie słuchała, kołysała płaczącego Antosia.

- Może tu pielęgniarka jakaś jest? - spytała. - Dziecko mi choruje.

Antoś jakby słyszał, że o nim mowa, zaniósł się kaszlem i znowu rozpłakał.

- Nie mamy nikogo, akuszerka jest w miasteczku, ale to wszystko. Może bańki mu postawić? Moja umie - zaproponował kucharz.

Nalewająca zupę kobieta wtrąciła się do rozmowy i odpowiedziała stanowczym tonem:

- Baniek nie postawię, bo on za mały. Zresztą potem w cieple trzeba leżeć, nie w takim zimnym wagonie. Nie chcę doziębić dzieciaka, bo mu to więcej szkody przyniesie niż pożytku. A gdzie wy jedziecie, ludzie?

- Na Ziemie Odzyskane, ale nie wiemy, gdzie to dokładnie. A gdzie teraz jesteśmy?

- Niedaleko Poznania. Pytalim kolejarzy, ile was jeszcze powiozą, ale mówią, że sami nie wiedzą. Robią, co im Ruskie każą.

- Dużo takich pociągów tu jeździ? - dopytywała Stefania.

Kucharz przytaknął.

- Dużo. Ze wschodu dużo, ale i z Warszawy jadą, i z Krakowa. Wiecie, że w stolicy było powstanie? Mówili wam co?

Stefania zaprzeczyła. Kucharz obniżył głos do szeptu i mówił dalej:

- Młodzi wyszli na Niemca, ledwie uzbrojeni. Walczyli na ulicach, barykady budowali z tego, co im wpadło w ręce. Pani, ilu ich tam zginęło... - Przerwał i rozejrzał się wkoło.

- A czemu pan tak szepcze? - spytała Janka tak samo cicho, wciąż kołysząc Antosia.

- A co mam mówić, Ruskie do naszej klęski się przyczynili. Ponoć stali po drugiej stronie Wisły i czekali, aż Niemcy w pień wyrżną tych młodziaków, taka swołocz, pani. Masakry cywili to tam wprost na ulicach były, w szpitalach, gdzie się dało. Tam kamień na kamieniu się nie został, gruzy tylko. Ile tam ludzi zginęło! Ja tym kałmukom to jak psom nie wierzę.

Jakaś kobiecina przeżegnała się powoli.

- A Kraków? Coś wiadomo? - spytała jeszcze Stefania.

- W Krakowie mają się dobrze. Tam u nich gubernator niemiecki siedział i nie zniszczyli miasta, chociaż lekko to im nie było, jak wszędzie, pani.

Kobiety kończyły rozlewać zupę, Janka zjadła odrobinę krupniku, w którym niewiele pływało kaszy i ziemniaków, ale taki gorący, że aż parzył. I to było w nim najlepsze.

- A tam, gdzie nas wiozą, to już nie ma Niemca? Co tam jest teraz? - Była ciekawa, czy oni to wiedzą.

- Podobno Polska. Pogonili szwaba i wszystko, co szkopskie, teraz rozdają ludziom. Ale nic więcej nie wiemy.

Żołnierze zaczęli krzyczeć, że pora wsiadać do wagonów.

- Bóg wam zapłać. - Dziękowały kucharzowi wzruszone.

- Na zdrowie, trzymajcie się i dojedźcie żywi. Jeszcze Polska nie zginęła - dodał szeptem. Popatrzyła na Jankę i wcisnął jej w rękę mały węzełek, który rozpakowały w wagonie.

W chusteczkę był zawinięty cukier. Niewiele, zaledwie łyżeczka, ale mogły posłodzić mleko Antosiowi. Były wdzięczne obcemu człowiekowi, który pewnie sam nie miał wiele. Mleko z cukrem mały wypił chętnie, żałowały, że nie mogły zdobyć więcej. W trakcie podróży chłopczyk zamiast rosnąć marniał, nie miał apetytu i cukier z pewnością by go wzmocnił.

Janka, obserwując synka, zaczęła się modlić, by pociąg jechał szybciej. Albo żeby ich wysadzili już tu, pośrodku niczego. Byleby jakaś chałupa była, a resztę sobie zorganizują. Właściwie więcej stali, niż jechali, pociąg zatrzymywał się w szczerym polu, czasem na stacjach, stał i czekał, mijały długie godziny, zanim znowu ruszył. Żołnierze nie chcieli niczego tłumaczyć, na postojach ludzie pytali kolejarzy dlaczego to tyle trwa. Ci odpowiadali, że muszą przepuszczać pociągi wojskowe, a takich jedzie dużo, tory niestety nie wszystkie w użyciu, co ogranicza ruch i spowalnia transporty.

Słuchała ich spokojnie, chociaż miała ochotę wykrzyczeć im swój matczyny ból. Jeśli się nie pospieszą, jej mały synek nie dojedzie. Jest brudny, zmarznięty, kaszle, a oni stoją i czekają. Byli tacy, co namawiali, żeby żołnierzy zwyczajnie przekupić, może wtedy ich przepuszczą i szybciej dojadą? Janka uważała, że to doskonały pomysł, tylko nie było już czego oddawać.

Pod Poznaniem stali prawie tydzień a może dłużej, gubili się w tych rachunkach. Wydrapywali kreski, ale w każdym wagonie mieli inną ilość znaczków, mylili się i kłócili o to, ile tak naprawdę trwa ta podróż. Pogoda wciąż była kapryśna, świeciło słońce, a za chwilę deszcz lał jak z cebra. Wagony przeciekały i kapało im na głowy, siedzieli pod kocami, przytuleni do siebie i umęczeni. Palili, czym mogli. Wyciągali to, co im jeszcze zostało i podsycali ogień. Dopiero jak ludzie zaczęli chorować, żołnierze zabrali się do organizowania pomocy. Widocznie przestraszyli się epidemii. Na postojach coraz mniej przesiedleńców wychodziło na zewnątrz, kaszel słychać było właściwie z każdego wagonu. Ratowali się tym, co mieli w pakunkach: ziołami, miodem, bimbrem, leczyli się, jak mogli. Niestety zmęczenie, brak ciepłego jedzenia i zimno zbierały swoje żniwo.

Którejś nocy zmarło dwóch ruskich żołnierzy. Podobno położyli się spać z lekkim kaszlem, a rano już nie wstali. Pochowano ich w płytkim dole razem ze starym Maczewką, co także zasnął na wieki. Potem ruscy żołnierze kazali kolejarzom zorganizować drzewo na opał. Zawiadowca stacji dwoił się i troił, żeby w taką ulewę cokolwiek załatwić, na szczęście się udało. Wieczorem przyjechał jeden wóz, wyładowany mokrym drewnem. Niewiele tego było, każdy dostał po kilka kawałków. Dymiło, ale jakoś się paliło i dawało trochę ciepła. Wykłócali się potem o miejsca przy dymiącej kozie, jakby to był rozgrzany kominek pośrodku przytulnego pokoju.

Tylko Janka nie pchała się tam, od dymu Antoś zaczynał kaszleć. Wolała siedzieć z boku, owinięta w koc i przykryta ojcowskim kożuchem. Wtulając w niego twarz, wspominała ojca, jego dobre oczy i ciepły uśmiech.

Tatku, wstaw się tam na górze, żeby mi Antosia los oszczędził - prosiła w myślach. Już tyle dzieci tam jest, po co Bogu jeszcze jedno? Tatku kochany, niech on dojedzie żywy...

Żeby nie oszaleć organizowali się i prowadzili wspólne wagonowe modlitwy, śpiewy i czytanie, a nawet recytacje. Sołdaci nie reagowali. Ukaz był pozwolić Polakom wrócić do ojczyzny, więc głównie zajmowali się piciem i nie wtrącali się w to, co Polaki robią po drodze. Im też dłużyła się ta podróż niemiłosiernie, jak wszystkim. Na kolejnych postojach czekały przygotowane flaszki, kolejarze robili wszystko, żeby zapewnić żołnierzom trunek. Wiedzieli, że Ruscy będą szukać do skutku, a ten może być marny w przypadku braku bimbru. Kiedy dostali, co chcieli, wszyscy mieli spokój.

Bały się z matką tych Ruskich trochę mniej niż w Baranowiczach, ale wciąż starały się nie rzucać za bardzo w oczy. Na postojach chodziły za potrzebą tylko w grupie, myły się moczoną w wiadrze szmatką, nigdy nie rozbierając się do naga. Na szczęście żołnierze nie interesowali się nimi zbytnio, skupiali się na poszukiwaniach kolejnych flaszek samogonu. Na postojach sami organizowali sobie rozrywki, przesiedleńców zostawili w spokoju. Nie bili, nie gwałcili, pili i opóźniali transport, a to dało się wytrzymać.

[1] Wrzątek (ros.)

[2] Diabli wiedzą (ros.)

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024