REKLAMA

Tęcza nad jeziorem

autor: Magdalena Kołosowska
wydawnictwo: Replika
wydanie: Zakrzewo
data: 2 października 2018
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 130 × 200 mm
liczba stron: 304
ISBN: 978-83-7674724-8

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami  2018.10.02

Wszystko dzieje się po coś i z jakiegoś powodu.

Historia o wybaczaniu, o różnych obliczach miłości, o dojrzewaniu do rodzicielstwa, o dorastaniu tych, którzy byli przekonani, że już dawno są dorośli.

Ewa po wielu latach wraca do miejsca, w którym się wychowała, małej wsi gdzieś na końcu świata. Przywozi ze sobą wszystkie swoje dorosłe lęki, nietrafione wybory i złe decyzje. Ma nadzieję, że powrót pomoże jej uporządkować życie, które w ostatnich latach wymknęło się spod kontroli. Jednak na miejscu zastaje coś, czego zupełnie się nie spodziewała... Odżywają wspomnienia, budzą się upiory przeszłości, a ona ma coraz mniej nadziei, że to wszystko dobrze się skończy. W dodatku na horyzoncie pojawia się nieoczekiwana i niechciana miłość...

Dobre tiramisu musi mieć w sobie mocną, gorzką czekoladę, tylko wtedy można poczuć słodycz pozostałych składników. Historia Ewy jest jak pyszne tiramisu! Polecam! (jest akcept po skróceniu)

Joanna Onysk

"To książka o tym, że rodzicielstwo to trudna praca każdego dnia i nocy. To opowieść o dawno skrywanych sekretach, które niczym duchy przeszłości, prędzej czy później dadzą o sobie znać. To wreszcie historia o tym, że nigdy nie jest za późno, aby powiedzieć PRZEPRASZAM i KOCHAM CIĘ." Magdalena Goc - Natonek

Fragment

Skręciłam w prawo, w ulicę Dworcową, choć kie­dy byłam tu ostatnim razem, wyglądała ona zu­pełnie inaczej i nie nazywała się Dworcowa. Nie nazywała się w ogóle, po prostu była jedną z wie­lu asfaltowych, nienazwanych uliczek w Kowa­lach. Dopiero niedawno ktoś wpadł na pomysł, aby uporządkować nieco Kowale, uroczą wieś rozrzuconą wzdłuż kilkunastu uliczek na kilku kilometrach kwadratowych i zamieszkałą przez jakiś tysiąc osób. Kiedyś i przez moją rodzinę, ale opuściliśmy to miejsce dziesięć lat wcześniej, za­raz po śmierci mojej babci.

Jak przez mgłę pamiętałam tę uliczkę. Dzie­sięć lat zrobiło swoje. Niektóre domy zniknęły, a w ich miejscu pojawiły się nowe, piękne, kolo­rowe, z ładnie zagospodarowanym terenem wo­kół. Zmieniła się cała miejscowość, a Dworcowa

była jej częścią. Inną, nową. Dla mnie w tej chwili obcą.

Zwolniłam, patrząc w kierunku, gdzie spo­dziewałam się ujrzeć domek babci, jak nazy­wałam nieduży drewniany budynek, w którym mieszkałam przez tyle lat. Zanim pojawiła się nazwa ulicy, dom miał swój numer - 212. Nieco bez sensu, nie po kolei, bo kilka budynków dalej, tuż za zakrętem, numeracja rozpoczynała się od 73. Kiedyś. A teraz?

Minęłam wjazd na dworzec i stojący w głę­bi budynek, odnowiony, ale wciąż w tych samych pastelowych kolorach. Jedynie drzew było wię­cej i były zdecydowanie większe. Po prawej po­jawił się całkiem spory parking - widomy znak powszechnego posiadania samochodów. Kiedy jeszcze mieszkałam w Kowalach, wokół dwor­ca stały wszechobecne rowerowe stojaki, zapeł­nione do ostatniego miejsca. Teraz rowerów jak na lekarstwo, za to wokół auta wszelakiej maści. Pamiętałam doskonale, ile to razy jeździłam na rowerze w kółko na podjeździe przed dworcem. A raz nawet wywinęłam na zakręcie takiego orła, że musieli mi założyć na kolanie sześć szwów.

Odwróciłam głowę od dworca. Byłam już bli­sko. Dom babci był tuż, trzeci budynek po lewej za wjazdem na dworzec. Zatrzymałam się przed celem swojej podróży, próbując odnaleźć zapa­miętane obrazy.

A zobaczyłam plac budowy.

Aż do tej chwili dom babci był taki, jakim go zapamiętałam: zbudowany z bali, stuletni budy­nek z dwuspadowym dachem i gankiem, oplecio­ny dzikim winem z jednej, a ciemnymi winogro­nami z drugiej strony. Bale były ciemne, niemal czarne; na ich tle odznaczały się białe okna ze szprosami. Prowadzące do wnętrza, pięknie rzeź­bione dębowe drzwi, zrobione dawno temu przez miejscowego stolarza, zachwycały mnie za każ­dym razem. Szczegółami, detalami, o które dbała babcia. Jak ta masywna klamka.

Westchnęłam.

Rozejrzałam się w poszukiwaniu matki, ale nigdzie nie było jej śladu. Nie słyszałam jej do­nośnego głosu ani nie widziałam jej auta. Jakbym trafiła nie pod ten adres. Jadąc tutaj, byłam pew­na, że ją spotkam, po to specjalnie przyleciałam z Londynu. To znaczy, matka nic nie wiedziała ani o moim przyjeździe, ani o naszym spotkaniu, ale sprawa, z którą przyjechałam, nie pozosta­wiała mi wyboru. Po prostu musiałam tutaj być. Już. Natychmiast.

To bez wątpienia był dom babci, tylko dla­czego przechodził gruntowny remont? Wysia­dłam z auta i rozglądając się wokół, weszłam na posesję. Po raz pierwszy od dziesięciu lat. Z pięknego, zadbanego trawnika, jakim zawsze chwaliła się babcia, nic nie zostało, wszędzie

leżały jakieś materiały budowlane: a to kupa żwiru, piachu, betoniarka, taczki, bale... Jedynie w rogu, tuż przy ścianie, ocalało kilka krzaczków jasnoróżowych peonii.

Obok domu stał pomarańczowy transporter, załadowany niemal po brzegi. Podeszłam bliżej. Deski, bale, lakiery...

- Szuka pani czegoś? - usłyszałam nagle tu­balny, męski głos. Odwróciłam się najszybciej, jak potrafiłam. I równie szybko tego pożałowa­łam: spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, co zobaczyłam. Z domu wyszedł młody mężczy­zna, w poprzecieranych dżinsach, bez koszulki, bez skrępowania eksponujący swoje mięśnie. Arnold Schwarzenegger z lat młodości. Niemal­że. Arnold nie miał modnie przyciętych włosów i brody. A ten tu miał! Patrząc na nieznajomego, doszłam do wniosku, że musiałam się pomylić. To nie mogły być Kowale, to nie mógł być dom bab­ci! Nieznajomy zmrużył oczy, jakby chciał mi się dokładniej przyjrzeć, po czym krzyknął radośnie:

- Ewa! - No tak, imię się zgadzało, a więc znał mnie, ale ja go nie znałam. Nic a nic. Z przeraże­niem patrzyłam, jak robi trzy kroki w moją stro­nę, po czym bez skrępowania więzi mnie w niedź­wiedzim uścisku. Wniosek numer dwa: on mnie znał, a ja w dalszym ciągu nie wiedziałam, z kim mam do czynienia.

- Ewa! Jak dobrze cię znowu widzieć! - rzucił między jednym uściskiem a drugim, uśmiecha­jąc się do mnie szeroko. Wniosek trzeci: skoro użył słowa ,,znowu", to znaczy, że znaliśmy się już wcześniej albo on mnie znał. Z czasów swojego pobytu w Kowalach zapamiętałam tylko dwie ko­leżanki i żadnego kolegi, bo na żadnego po prostu nie zwracałam uwagi. Każdy wyglądał jak młod­szy brat krasnala i niemożliwe, aby z jakiegoś li­liputa wyrósł taki przystojniak! Krasnale z reguły nie sięgają dwóch metrów! Chyba że trzy naraz!

- Ewcia! Co ty tu robisz?

- A ty? - odbiłam piłeczkę, mając nadzieję, że dowiem się czegoś więcej, jednocześnie próbując sobie przypomnieć, kim może być ów nieznajomy.

- Remontuję dom - powiedział po prostu, jak­bym jeszcze nie zauważyła tego bałaganu wokół. - Chcesz zobaczyć środek? - Nie czekając na od­powiedź, złapał mnie za rękę i pociągnął w kie­runku budynku.

Dom był symetryczny. Na prawo, od wscho­du i południa, znajdowała się kuchnia z pokojem dziennym, na lewo dwie sypialnie, które kiedyś zajmowali moi rodzice i ja, na wprost maleńki pokoik, służący babci za sypialnię, tuż obok ła­zieneczka. Tak było kiedyś... Teraz, gdy weszłam do środka, zobaczyłam jedną wielką przestrzeń; łazienki i pokoiku babci nie było, za to w suficie ziała czarna dziura.

- Jezus Maria - jęknęłam. Moja matka oszala­ła, pozwalając na coś takiego.

- Nie podoba ci się?

Wzruszyłam ramionami.

- Po co ta dziura? - Wskazałam na sufit.

- Tam będą schody - usłyszałam.

- Schody? Dokąd? - Nie rozumiałam, po co mojej matce schody? W tym miejscu nigdy nie było schodów. Kiedyś wchodziło się na górę po drabinie, ale od lat na poddaszu nic się nie dzia­ło. Nie suszyło się tam bielizny ani nie składo­wało niepotrzebnych rzeczy. Nie było potrzeby tam wchodzić, więc teraz ta dziura, zwiastująca schody, świadczyła o tym, że poddasze dostanie swoją szansę.

- Tam będzie studio. Albo sypialnia. Jeszcze nie wiem.

Odwróciłam się powoli w jego kierunku, unio­słam głowę, by móc mu spojrzeć w oczy.

- Jak to, nie wiesz? Robisz i nie wiesz co? - zapytałam.

- Na razie skupiam się na dole - usłyszałam jego wciąż wesoły głos. Cholera, kim on był?! - Część dzienna pozostaje bez zmian, te dwie sy­pialnie też. - Wskazał na mój dawny pokój i znaj­dującą się obok sypialnię rodziców. - A góra... No cóż, wszystko zależy...

- Od czego? - weszłam mu w słowo.

- Od kasy! - roześmiał się.

Opuściłam głowę. Spodziewałam się wszyst­kiego, ale nie tak prozaicznej odpowiedzi.

- Ewa - nieznajomy przestał się śmiać i zwró­cił się do mnie jakoś tak subtelnie - pamiętasz, jak mówiłaś, że chciałabyś mieć pokój na górze?

Zaskoczył mnie. Zdałam sobie sprawę, że roz­mawiam z kimś, kto znał mnie bardzo dobrze, z kim spędzałam dużo czasu, bo nie wszyscy wie­dzieli o moim marzeniu. O pokoju ze skosami, który meblowałam w myślach.

Wniosek numer cztery: rozmawiałam z kimś, kto mnie dobrze znał, komu ufałam i dzieliłam się z nim swoimi marzeniami.

Skupiłam się na jego twarzy i oczach, próbu­jąc wywołać z zakamarków pamięci choć frag­ment, który pasowałby do tej układanki.

Nic. Pustka. Czułam się jak idiotka.

- Ewa? - dobiegło mnie jego pytanie. Zawsty­dziłam się, jakby przyłapał mnie na gorącym uczynku. - Ewa? - powtórzył, kładąc swoje dłonie na moich ramionach. - Ty mnie nie poznajesz?

Cholera! To było aż tak widać?

- Nie... ja... - jąkałam się, zastanawiając, w jaki sposób wyjść z opresji.

- Bruno - usłyszałam.

- Słucham? - Miałam wrażenie, że się przesłyszałam.

- Bruno. Teraz pamiętasz?

Bruno.

Bruno, którego pamiętałam, był moim rów­nolatkiem, dwie głowy niższym. Trzymaliśmy się razem gdzieś do trzeciej czy czwartej klasy, po­tem przestaliśmy się zauważać. Ja rosłam i się zmieniałam, on stał w miejscu; mały, szczuplutki, drobniutki. Kolegowanie się z nim zaczynało być dla mnie mega obciachem.

Popatrzyłam na niego, próbując dojrzeć w tej interesującej twarzy młodego mężczyzny twarz tamtego dzieciaka, z którym swego czasu spę­dzałam każdą wolną chwilę. To nie mógł być on! Ludzie aż tak się nie zmieniają!

Nie wytrzymałam! Zgięłam się w pół i wy­buchnęłam śmiechem. Oczy zaszły mi łzami, brzuch bolał i nie byłam w stanie spojrzeć na Brunona. Jezu, jakiego Brunona? Nie wierzy­łam, że to on!

- Już ci lepiej? - usłyszałam nagle jego kąśli­we pytanie. Momentalnie spoważniałam. - Ludzie różnie na mnie reagują, ale jeszcze nikt nigdy nie śmiał się tak jak ty. - Wyczuwałam w jego głosie złość i pretensję. I coś jeszcze. Jakby żal, że zrobi­łam coś takiego, że zachowałam się w ten sposób.

- Zrozum! - odezwałam się wreszcie. - Nie wi­działam cię dziesięć lat, a zapamiętałam cię jako... - W ostatniej chwili ugryzłam się w język, zrozu­miawszy, że uraziłabym go jeszcze bardziej.

- Nie kończ! - zażądał zdecydowanie. A jed­nak się zdenerwował. Odwrócił się ode mnie

i wyszedł. Westchnęłam, ale wyszłam za nim. - Czy ja jestem jakiś inny? - rzucił mi w twarz, odwracając się nagle.

- Nie... - odparłam zaskoczona.

- To dlaczego się ze mnie śmiałaś? - Nie cze­kając na odpowiedź, kontynuował: - Stała się rzecz straszna, masz rację, urosłem, zmężniałem, zmieniłem się! Jak mogłem! Przecież byłem taki malutki, drobniutki, i taki powinienem zostać na wieki wieków, bo moja szanowna koleżanka nie poznała mnie po dziesięciu latach!

- Bruno...

- Co?! - wrzasnął.

- Przepraszam - bąknęłam, czując, że powin­nam to powiedzieć.

Widziałam, jak złość buzuje w nim gdzieś pod skórą. Patrzyłam na niego, dając mu czas na uspokojenie. Kiedy kilka chwil później spojrzał na mnie, poznałam jego oczy, pozbywając się wszel­kich wątpliwości.

- Naprawdę bardzo się zmieniłeś - powiedzia­łam szeptem.

- Wiem - burknął. Wciąż był zły.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Czułam, że się zagalopowałam, ale nie potrafiłam teraz cofnąć czasu. Nie znałam Brunona, nie wiedziałam, czy zostało w nim coś, co kiedyś znałam. Sęk w tym, że nie pamiętałam.

Nie zamierzałam go jednak znowu przepraszać.

Skoro nie chciał mówić, to nie! Czy ja zro­biłam coś złego? Przecież miałam prawo go nie poznać. Bawiliśmy się jako dzieci, nie widziałam go jako dorosłego mężczyzny ani razu, więc moja reakcja była uzasadniona. No, może poza śmie­chem. Ale kiedy sobie przypomniałam tego ma­łego wypłosza i porównałam z tym, co widziałam, nie mogłam się powstrzymać. Wydawało mi się to tak nieprawdopodobne, że...

Bruno sprzed dziesięciu lat był niski, drobny, malutki. Wyglądał na góra dwanaście lat, mając prawie siedemnaście. Tańczył w dziecięcym ze­spole ludowym, doskonale odnajdując się wśród kilkulatków. Nie wróżyłam mu powodzenia wśród kobiet, sama nie byłam nim zainteresowana; ma­jąc lat szesnaście, wyglądałam jak teraz, jak kobie­ta, a nie jak dziecko. Na dodatek nie sądziłam, że on kiedykolwiek będzie wyglądał jak mężczyzna.

- Moja matka cię zatrudniła? - zapytałam, zmieniając temat. Tylko takie wytłumaczenie jego obecności przychodziło mi do głowy. Moja mat­ka musiała mieć z tym coś wspólnego. W końcu przyjechałam tu do niej, a nie do niego.

- Dlaczego pytasz? - odpowiedział pytaniem.

- No bo... - Zbił mnie z tropu. - Ten cały re­mont i w ogóle. - Schyliłam się, urwałam źdźbło trawy i zaczęłam je gryźć. Kiedy tu mieszkałam, zawsze tak robiłam, gdy się denerwowałam.

- Ty o niczym nie wiesz - bardziej stwierdził, niż zapytał. Tak jak ja chwilę wcześniej, schylił się po źdźbło.

- O czym?

- Twoja matka sprzedała mi ten dom kilka miesięcy temu.

- Co zrobiła?! - wrzasnęłam. - Jak to sprzeda­ła? Kiedy? I gdzie ona teraz jest? - Zadałam mu tyle pytań, że nawet sama nie wiedziałam, na któ­re chcę znać najszybciej odpowiedź. Teraz to we mnie się gotowało!

- U siebie. - Bruno był spokojny.

- Czyli gdzie?! - wrzeszczałam, nic nie rozumiejąc.

- W starym młynie - usłyszałam odpowiedź.

- W starym... gdzie? - zapytałam po raz kolej­ny. Nie wierzyłam.

- W starym młynie - powtórzył Bruno. - Za­prowadzić cię?

- Zwariowałeś? Wiem, do cholery, gdzie jest stary młyn! Tylko co moja matka tam robi?

Bruno popatrzył na mnie zaskoczony.

- Ewa, ty naprawdę nic nie wiesz? - zapytał z niedowierzaniem po raz kolejny. Nie wiedzia­łam, o co mu tak naprawdę chodzi. Wzięłam kil­ka głębszych oddechów, po czym rzuciłam mu w twarz:

- Mów!

I powiedział. Najpierw o tym, jak to rok wcze­śniej moja matka postanowiła nabyć stary młyn,

dość dziwną i oryginalną miejscówkę, w której chyba tylko myszy urzędowały, bo młyn był mły­nem już tylko z nazwy. Kiedy jeszcze mieszkałam w Kowalach, spędzałam tam mnóstwo czasu, jak reszta dzieciaków. Młyn miał wiele zalet, przede wszystkim był zadaszony i można było bawić się tam bez względu na pogodę; rzeka tworzyła przy nim rozlewisko, nad którym powstała plaża, a w niezbyt głębokiej wodzie można było uczyć się pływać.

Lubiłam tam chodzić, bywało, że spędzałam we młynie całe dnie. Nawet odrabiałam tam lek­cje. Ale co strzeliło mojej matce do głowy, że ku­piła tę ruinę?

Bruno kontynuował. Dodał, że matka z miej­sca wzięła się za remont młyna, jakiś czas później sprzedała mu dom babci, a on zaczął przystoso­wywać mój rodzinny dom do swoich potrzeb. Ja­kie on, do jasnej Anielki, mógł mieć potrzeby? Był tak samo młody jak ja! Ledwo stuknęło mu dwa­dzieścia sześć lat! Czyżby miał już rodzinę? Aż się bałam zapytać....

Byłam zaskoczona tym, co usłyszałam. Nie miałam pojęcia, że w życiu mojej matki zaszły ta­kie zmiany. Ale Bogiem a prawdą, nasze stosunki nigdy nie były szczególnie ciepłe. Cztery lata te­mu, zaraz po obronie licencjatu, wyjechałam do Londynu, zaślepiona miłością do pewnego Angli­ka. Nic się wtedy nie liczyło, tylko on. Wynajęłam

swoje mieszkanie, które rodzice kupili mi, gdy tyl­ko dostałam się na studia, spakowałam się i po­dążyłam za miłością. Dość ryzykowny krok, ale nawet wtedy moja matka nie zaprotestowała. Nie mówiła nic w stylu: ,,zastanów się".

Kiedy przyznałam się, że wyjeżdżam, mama powiedziała tylko: ,,Rób tak, abyś była szczęśliwa. Jeśli dzięki niemu jesteś, jedź".

A teraz przyjechałam do niej i już wiedzia­łam, że sprawa, która mnie tu sprowadziła, jest jedynie częścią większej całości. I zamierzałam tę całość poznać.

- Dzięki za rozmowę - odezwałam się w koń­cu, kiedy zapadło długie milczenie po monologu Brunona. - Muszę już jechać.

- Na długo przyjechałaś?

- Nie wiem - skłamałam. Byłam przygotowa­na na spędzenie w Polsce tygodnia, góra dziesię­ciu dni, choć nie sądziłam, abym została u matki dłużej niż dwa.

- Powinniśmy się jeszcze zobaczyć. - Bruno był zdecydowany. - Może jutro?

Patrzył na mnie z uśmiechem. Nie rozumia­łam, skąd u niego ta chęć spotkania się ze zna­jomą, której nie widział dekadę. Jutro? Oszalał? Nic o mnie nie wiedział, a chciał się widzieć? To zupełnie przeciwnie niż ja. Od czasu wyjazdu z Kowali nie tęskniłam za nikim, dość szybko za­pomniałam o swoim wiejskim życiu.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA