REKLAMA

Raptowny fartu brak

autor: Eugeniusz Dębski
projekt okładki: Marta Żurawska
wydawnictwo: Fabryka Słów
kolekcja: Asy polskiej fantastyki
wydanie: I, Lublin
data: 7 lipca 2009
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 528
ISBN: 978-83-7574023-3

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka, I  2009.07.07

Fartu brak? Czarta znak!

Bywa, że przeznaczenie, na autostradzie losu rozbija się o roboty drogowe. Albo Stwórca rzuca monetą, a ta, zawisa w powietrzu i wszystko zaczyna się pieprzyć...Tobie. Nie Stwórcy. I o tym są te opowiadania. Przypominają Kodeks Drogowy obowiązujacy w stanach obniżonego współczynnika szczęścia:

§ 1. Zabrania się wyprzedzania, zawracania lub rozglądania w potoku pieszych. Zbieranie pamiątek po stratowanych grozi śmiercią lub kalectwem i utratą ubezpieczenia!

§ 2. Przed rozpoczęciem ekspedycji skontroluj stan techniczny pokładowego mucha. Ze względu na możliwość wystąpienia pecha nie zaleca się przyjmowania na pokład samic żadnego gatunku.

§ 3. Jeżeli Silnik twierdzi, że jesteś jego paliwem, zachowaj ostrożność. Odsuń się i łagodnie przemawiaj.

§ 4. Stawianie ŻONY do pionu lub wystawianie na deszcz bez uprzedniej kontroli szczelności, grozi trwałym kalectwem i utratą gwarancji.

§ 5. Po przeczytaniu - instrukcji nie zjadać.

Fragment

Wyjście z podprzestrzeni nie było przewidywane ani planowane. Było niepotrzebne i niebezpieczne, a Kit, wściekły jak wszyscy diabli, nazwał je sabotażem. I oskarżył o to Babuschkę. No, może nie bezpośrednio, ale kto, do cholery, zapragnął się bawić w hodowlę much?

Właśnie jedna z nich, w zasadzie nie jedna, a jedyna, kolejny model supercybermuchy, grzmotnęła podczas któregoś z pierwszych lotów w osłonę tastera "Stop". Rozbiła ten plastik i wyprowadziła statek z podprzestrzeni. Durny komputer posłuchał rozkazu jeszcze głupszej muchy, aczkolwiek lojalnie zasygnalizował, że wejść w tunel już się nie da.

Z tej całej sytuacji były dwa wyjścia: albo komunikat do najbliższej stacji i czekanie około pięciu miesięcy na pomoc, albo wykorzystanie calenu, który awaryjnie nadawał się na paliwo. Oczywiście odnalezienie w pobliżu planety z czystym calenem byłoby cudem.

I cud się wydarzył. Zdesperowany Martinson znalazł taki księżyc, małą pomarańczę krążącą wokół olbrzyma wielkości Jowisza. Ta pomarańcza, trochę jak by nadgniła (miała sporą ciemną plamę - właśnie złoże calenu) powinna była już dawno grzmotnąć w planetę, ale na razie jeszcze tego nie zrobiła. Olbrzym, też nadgniły, bo z identyczną prawie plamą, ciemny i głuchy, wirował obojętnie, kusząc zwiadowców.

- Musimy zdobyć paliwo. To przede wszystkim - powiedział Kit tonem wykluczającym sprzeciw. Ale nikt nawet nie myślał się sprzeciwiać.

- A olbrzym? - Babuschka chętnie by poszperał również po tym gigancie. Martinson podzielał jego zdanie.

Mucha, jakby czując swoją winę, siedziała cicho i nie zabierała głosu.

- Na twoim miejscu bym się nie odzywał - wyskandował Kit.

- A mnie ta sprawa śmierdzi - oświadczył Martinson.

- Bo? - Kit stukał palcami w stół.

- Ta kuleczka powinna już dawno wyrżnąć w swego wielkiego brata. To raz. Ta duża regularna plama na olbrzymie i taka sama na jego księżycu, to dwa. I niemal czysty calen. To trzy. Wszystko razem podoba mi się jeszcze mniej.

- Mógłbyś konkretniej? - Babuschka przestał wiercić się na krześle.

- Konkretniej? Nie. - Martinson potarł czoło. - Tylko dlaczego akurat na tym płaskowyżu, na tej plamie jest calen?

- Może to jakiś stary magazyn? - Babuschka pchnął palcem muchę. Rozległ się cichy warkot i mucha odsunęła się od palca.

- Może... - Nawigator odchylił się w fotelu i patrzył w sufit. - Ale calen jest doskonałym buforem, w pewnych warunkach...

- No to co robimy? - Babuschka wolał działać, niż się zastanawiać. Jakoś tam będzie.

- Albo w ciągu kilku godzin zdobędziemy paliwo, albo będziemy mogli przynajmniej nadać jeszcze komunikat. Jeżeli się spóźnimy, trafi my na zamkniętą barierę i wtedy klops. W sumie są dwa wyjścia: zdobywamy paliwo i badamy spokojnie układ albo wysyłamy komunikat i czekając na pomoc, badamy układ. Ale jeżeli się spóźnimy albo nie zdobędziemy calenu, czekamy na otwarcie bariery trzy miesiące i na pomoc cztery. W sumie siedem. Możemy przeżyć sześć. Oczywiście jeżeli będziemy bardzo oszczędzać, przeżyjemy i siedem, tyle że nie będą to przyjemne wakacje... - Kit podniósł brwi, akcentując w ten sposób swój niechętny stosunek do tego typu wypoczynku.

- Jest jeszcze trzecie wyjście - Babuschka podniósł palec. - Możemy wysłać komunikat i polecieć po calen.

Wtedy będziemy ubezpieczeni.

- Zrobiłbyś to? - Martinson nachylił się do pilota.

- Nie.

- A dlaczego, skoro proponujesz? - Kit wzruszył ramionami.

- Bo może być głupio: przylecą po nas, a tu ładownie pełne. - Babuschka zerwał się z krzesła, złapał muchę i podrzucił ją w powietrze. Błyskawicznie odpalił silniczek i po sekundzie mucha wyrównała lot.

- Narada zakończona. Ja lecę patroletką na olbrzyma, a wy dwaj na księżyc. Zgoda? - Kit wstał również z fotela.

Kiwnęli głowami. Skierowali się do drzwi, gdy zatrzymał ich głos komandora:

- Łączność za sześć godzin. Prędzej nie wyjdę z cienia.

Trzy godziny później Martinson, Babuschka i mucha wylądowali na księżycu. Od godziny Kit milczał i nie było szans, żeby się szybko odezwał. Martinson zaproponował, by komputer sterował wyładunkiem transportera i kombajnu, a oni w tym czasie dokładnie oznaczą złoże.

- Któryś z nas skoczy później z powrotem i przyprowadzi całą tę bandę.

- W porządku. - W głosie Babuschki czuło się radość.

- Ubieramy się i lecimy?

- Poleci to twoje paskudztwo - nawigator wskazał muchę - ja będę szedł.

Babuschka musiał przyznać, że nie była zbyt ładna.

I w ogóle nie przypominała muchy. Takie najeżone metalowymi pręcikami jajko okopcone z tyłu, z kroplami kwarcytu w części czołowej.

- Nie jestem paskudztwem - odpowiedziała mucha głosem Babuschki. Martinson machnął ręką i poszedł do "szatni".

Pół godziny później wyszli na powierzchnię księżyca. Nie umawiając się, zaczęli biec, a właściwie skakać - ciążenie było tu prawie takie samo jak na ziemskim Księżycu.

Posuwali się w kierunku ciemnej plamy zauważonej przez Martinsona.

- Muchu! Leć pierwszy, melduj, gdy dojdziemy do złoża.

- Co ty tam bełkoczesz? - Martinson nie dosłyszał dobrze polecenia Babuschki.

- Do Mucha mówię, nie do ciebie.

- Do mucha? Do muchy, chciałeś powiedzieć!

- Powiedziałem "Much" i nie zmieniam decyzji. Żadnych bab na statku patrolowym!

- Babuschka, idź ty lepiej do lekarza, jak wrócimy.

Wydaje mi się, że okresowe badania w pewnych przypadkach są niewystarczające.

- Nie nudź. Znasz ten dowcip o musze na statku patrolowym?

- Jaki? - zainteresował się nawigator.

- No, jak to na statek dostała się mucha. Przez pierwszy miesiąc samotnego patrolu pilot usiłował ją złapać, przez drugi miesiąc ignorował ją absolutnie. A na początku trzeciego zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest samica!

- He, he! - Martinson dał susa przez spory głaz. Pozwoliło mu to opanować śmiech. - Jeden ze słabszych dowcipów, jakie w życiu słyszałem. Gdzieś ty go wygrzebał?

- To z pierwszego roku akademii.

- Za moich czasów... - Martinson wdał się w dość rozwlekłe dywagacje na temat przewagi wszystkiego co stare, w tym dowcipów, nad nowym.

Mucha nie interesowała ta dyskusja. Otrzymał polecenie i poleciał je wykonywać. W porównaniu z ludźmi posuwającymi się w sumie dość wolno imponował prędkością.

Dlatego też stosunkowo szybko wrócił.

- Pięć stopni na zachód, tam jest największe skupisko złoża - usłyszeli w głośniczkach głos Mucha.

Skręcili jednocześnie. Rzeczywiście, po dziesięciu minutach wskaźniki analizatora wychyliły się bardzo wyraźnie. Przystanęli, Babuschka patrzył w niebo, na zwisającego tuż nad głową olbrzyma odwróconego brunatną plamą w stronę swego księżyca, Martinson dokonywał pomiarów.

- To co? Wracamy? - Martinson machnął ręką w stronę, z której przyszli. - Oznaczyłem miejsce, wystarczy wezwać kombajn, niech grzebie. My tu już nie jesteśmy potrzebni.

- Jasne. Złapiemy transporter i skoczymy gdzieś na godzinkę. Mamy jeszcze tlen.

- Tylko musimy się trochę cofnąć. Stąd nie wywołamy kombajnu, jesteśmy w niecce.

- No to chodźmy. Nie ma tu już nic...

Niebo runęło na Babuschkę, dławiąc niedokończone zdanie. Kiedy walił się na ziemię pod jakimś gigantycznym ciężarem, zauważył, że Martinson upada na bok. Potem mignął mu jeszcze zawieszony nad nimi olbrzym i Babuschka stracił przytomność.

Odzyskiwał ją powoli, bardzo powoli, świadomość jakby nie bardzo chciała wrócić do spłaszczonego bezlitosną prasą ciała. Oddychał z wielkim trudem, największym wysiłkiem woli otworzył oczy, ale bardzo długo jeszcze purpurowa zasłona przesłaniała niebo.

W końcu zobaczył je, najpierw niewyraźnie, potem w miarę normalnie. Plama na olbrzymie zmieniła kolor, właściwie nie zmieniła, a zmieniała, pulsowała jasną żółcią na przemian z bladą czerwienią.

"Co to... tak nas... rąb... nęło... dlaczego... przecież tu... jest pusto... długo tak... nie wytrzymam..." - Spróbował przekręcić głowę, zobaczyć, co się dzieje z Martinsonem.

- "Co... z Martinem... dlaczego milczy..." - Myśli rwały się, przeciskały jak przez gęsty klej.

- Baab... - Babuschka usłyszał chrypienie Martinsona.

- Ży... jesz? - coś mu bulgotało w gardle.

Babuschka dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że to Martinson mówi do niego. Pokonał ból i kilkudziesięciokilogramowy ciężar warg.

- Żyy... jję... co... to... jak u... ciebie...

- Uderzyłe... jakiś... kajeń... krotok... nic nie... widzę...

- Marti... - Babuschka zebrał wszystkie siły, prawie krzyczał. Z Martinsonem było źle, nawet nie wymawiał niektórych głosek. - Muś... simy coś... zrobić... to... może...

- ...Pole... pole... - wychrypiał nawigator. Kosztowało go to chyba resztę sił, bo umilkł i Babuschka słyszał już tylko jego charczenie.

- Maaartin... od... dezwij się... Maaa...

"Stracił przytomność... ja... ja też... niedługo... nie... wytrzymam... pole... Martin... mówił... pole... jakie..."

Otworzył oczy. Gigantyczny krąg nad głową. Plama jarzyła się jadowitą żółcią, jak olbrzymie nienawistne oko.

"...co on... z tym... polem jakie... przecież nic... nie było... jak wyjść... nie wycofaliśmy... kombajn...łączność za dwie... godziny... tlen... na... czterdzieści... minut... szkoda... Kit... Boże! Kit!" - Myśl o komandorze wyrwała go z powolnego rytmu leniwie płynących myśli. Szarpnął głową, drgnęła lekko.

"Kit wpadnie... w pułapkę. Przyleci tu po nas. To pole go... też złapie. Trzeba jakoś... muszę... Muszę..."

- Martin... odezwij... się... Martiiin...

Żadnej odpowiedzi, tylko ten ohydny bulgot i charkot.

"On się udusi... krwią... jest nieprzytomny... przynajmniej nic... nie czuje... a ja muszę Kita... on nie może... znak... jakiś znak... napis... nie mogę ruszyć... ostrzec... MUSZĘ..."

Stracił przytomność.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe