Kraina kontrastów
10 marca 2006
Przysłuchując się referatom na sesji zorganizowanej przez warszawski oddział Towarzystwa Opieki nad Zabytkami w siedzibie Muzeum Historycznego m.st. Warszawy 23 lutego br., poświęconej dziedzictwu historycznemu dzisiejszej Białołęki, przypomniał mi się tytuł książki związanego z Olsztynem historyka Roberta Traby "Kraina tysiąca granic".
Autor jest historykiem, sekretarzem rady osiedla Białołęka Dworska. |
Białołekę łączy z Mazurami (poza pewnym podo-bieństwem krajobrazu polodowcowego, relatywnie dużej zieleni i dominacji gotyku lub neogotyku) także swoisty klimat peryferii. Ponad 200 lat temu, cyto-wany przez dr Andrzeja Sołtana, ówczesny pro-boszcz parafii św. Jakuba Apostoła charakteryzował dzisiejszą Białołękę jako miejsce słabo zaludnione, bez "starożytności" i cennych okazów "historii natu-ralnej". Peryferia to jednak miejsce, gdzie nie tylko mało się dzieje, lecz także miejsce, gdzie możliwe są eksperymenty.
Edward Figauzer (prelegentem był jego syn, ks. Piotr Figauzer) opowiedział o historii i architekturze wybranych zabytków na terenie Białołęki. Mnie najbardziej zapadł w pamięć fragment o planach budowlanych Tomasza Mostowskiego - właściciela Tarchomina w pierwszych dekadach XIX w. Planując wzniesienie pałacu (ostatecznie powstała tylko istniejąca po dziś dzień tzw. Oficyna na Tarchominie Kościelnym) wybrał oryginalną technikę budowlaną, podstawowym materiałem budowlanym była bowiem ubita ziemia. Mościcki chciał w ten sposób rozpropagować ową metodę - tańszą od cegły i kamienia, a bezpieczniejszą od drewna (pożary były wtedy prawdziwą plagą miast i wsi).
Referat Teresy Falkowskiej o pozostałościach cmentarzy ewengelickich w Białołęce traktował o innych pionierach białołęckich. Osadnictwo z północnych Niemiec rozpoczęło się w połowie XIX w. Wcześniej osiedlali się tu także Holendrzy. Sprowadzano ich tu ze względu na małe zaludnienie obszaru (pustoszonego w wieku XVII i XVIII przez działania wojenne - przedpole Warszawy, jak i częste powodzie) oraz umiejętności melioracyjne. Obecnie, 65 lat, po ich wysiedleniu przez okupanta niemieckiego w 1940 r. na tereny włączone do III Rzeszy, po ich ponad stuletniej obecności pozostały już tylko pozostałości pięciu cmentarzy (cmentarz na Kępie Tarchomińskiej praktycznie nie istnieje). Paradoksalnie nie najgorzej przetrwały okres PRL (urok peryferii), za to od kilku lat padają ofiarą kradzieży, wandalizmu i służą jako dzikie wysypiska śmieci. Prelegentka apelowała o jak najszybsze objęcie ich ochroną - pozostaje tylko przyłączyć się do tego apelu.
Dziedzictwo przetrwało nie tylko w elementach materialnych, prof. Kwiryna Handke barwnie opowiedziała o nazewnictwie ulic - ciekawa jest np. geneza nazwy ulicy Ruskowy Bród. Wbrew pozorom nie mająca nic wspólnego ze wschodnim sąsiadem. O ile bród - jest dość oczywisty i oznacza miejsce przeprawy przez rzekę, o tyle słowo rus, rusk - oznaczało dawniej kolor czerwony. Nazwa mogła się wziąć bądź od barwy podłoża przy brodzie, bądź np. od... koloru włosów jego właściciela.
Na inny związek między kulturą materialną a duchową zwrócił uwagę Bartłomiej Włodkowski opowiadając o białołęckich kapliczkach i historiach z nimi związanych. Mogą to być zarówno indywidualne losy ludzi, jak i całych społeczności - świadectwo np. jakiegoś dramatu wojennego lub zarazy - jeden z krzyży na Dąbrówce Szlacheckiej powstał jako wotum w związku z epidemią gruźlicy na tym terenie na początku XX wieku. Czasami zresztą badając elementy krajobrazu, staje się wobec tajemnicy. Przykładowo na Marcelinie istnieje kapliczka Matki Boskiej, według inskrypcji ufundował ją w 1916 r. Wodzyński, właściciel Marcelina z prośbą o opiekę podczas Wielkiej Wojny. Problem polega na tym, że nikt nigdy nie słyszał o Wodzyńskim - zwłaszcza jako właścicielu Marcelina.
Klimat peryferii to nie tylko pionierstwo, prawo do eksperymentów czy tajemniczość, lecz także potrzeba determinacji. I to nie tylko wobec powodzi, zarazy czy wojen, także w dniu codziennym. Mój dom rodzinny powstał w 1933 r., jeszcze nie zostały spłacone kredyty, a podczas wojny został znacząco zrujnowany, służąc (ze względu na murowaną konstrukcję) za bunkier walczącym w 1944 r. wojskom radzieckim i niemieckim, teren przechodził z rąk do rąk. Po wojnie dziadkowi zajęło 30 lat starań, nim wydobył go z rąk "kwaterunku" i zamieszku-jących go lokatorów.
Determinacja potrzebna jest też w czasach normalnych - państwo Nojszewscy przez kilka lat pracowali nad restauracją liczącego ok. 300 lat dworku "Stasinek" w Buchniku. Do niektórych prac trzeba było sprowadzać fachowców aż z Holandii, bo w Polsce te umiejętności rzemieślnicze już zanikły. Ale udało się.
Kończąc patrzę przez okno na marcowo-zimowy Tarchomin. Jest pusto, cicho i tajemniczo. A ja już chciałem jechać do Działdowa.
Krzysztof Madej