Życie w gołębniku. "Na pół litra chleba zarobię"
8 czerwca 2015
W dawnym gołębniku przy Narwik mieszka pan Waldek. "Żyje" to zbyt dużo powiedziane. Wegetuje, zbierając złom i makulaturę. - Sprzedałem nawet klamki z tego gołębnika, by mieć na chleb w płynie - mówi z rozbrajającą szczerością.
W gołębniku kwitło życie
Właściciel gołębnika stojącego blisko ulicy Narwik też umarł. Ale gdy żył, zrobił tu sobie przytulną altankę. Piętrowy budynek wyglądał jak domek dla lalek. Jak ta rudera się rozpadnie, będę musiał znaleźć inny dom. Chyba, że umrę. To wtedy do pieca i na cmentarz do kwatery NN - uśmiecha się gorzko i znika w mrocznym pomieszczeniu. Małe okienka, facjatki, drzwiczki. W oknach firaneczki. Był nawet doprowadzony prąd. W budynku jest piec, który nie tylko w jesienne wieczory ogrzewał chałupę. Można było na nim także usmażyć jajecznicę na śniadanie albo zagrzać wodę do mycia. Obok stał gołębnik, a w nim mieszkały piękne białe ptaki. Spędzał tu weekendy z żoną. Z czasem starsi państwo umarli. Gołębie zniknęły.
Strzeliłem kierownika w mordę
Domek upatrzyli sobie bezdomni. Waldek mieszka tu jakieś dziesięć lat. - Sam już nie wiem ile - zaciąga się owiniętym w gazetę tytoniem. Jeszcze na początku było tu jako tako. Pograbił, wodą z pompy podlał kwiaty. - Spier... się wszystko, jak moje życie - mówi Waldek, lat 53 i bierze łyk taniego piwa z puszki.
Pracował w zakładach imienia Nowotki, był robotnikiem. Miał małe mieszkanie na Woli, żonę, dwójkę dzieciaków. Jeździł widlakiem. Za komuny to było dobrze, bo dopłaty i socjal. Aż się zmienił ustrój i Waldek stracił pracę. Zaczął pić. Dorabiał, a to jako cieć, a to jako ochroniarz. Agencje pracy robiły go w "wała". - Brali 70% wynagrodzenia a ja dostawałem z tego jakieś grosze. Ciężary w drukarni na Połczyńskiej nosiłem. Aż któregoś razu upiłem się i strzeliłem kierownika w mordę. I już stoczyłem się na dno - opowiada szczerze.
Żona kazała mu się wynosić, córka z synem nie chcą na niego patrzeć. Błąkał się po ulicach, spał w krzakach. Aż trafił na ten gołębnik. Żyje ze zbierania złomu i makulatury. - Na puszkę taniego pasztetu i pół litra chleba zarobię. Nic więcej nie potrzebuję - mówi, wypuszczając cuchnący dym przez nos. Z gołębnika zabrał wszystko, co miało wartość. Złom znaczy. Do skupu trafiła antena, a nawet ogrodzenie. Do tego słupy z siatką. Klamki z okien. - Teraz jest tu syf, ale mi nie przeszkadza - mruczy i pokazuje zapadnięty gołębnik. - Załatwiam się w krzakach, tyłek i nogi umyję w studni oligoceńskiej. Zimą najgorzej. Ani drwa znaleźć do opału, a i o robotę jakąkolwiek ciężko - opowiada Waldek.
Kiełbasa dla pieska
Czasem odwiedzają go inni bezdomni. Przyniosą coś do picia, jakieś resztki ze śmietników. Stare wędliny wcale nie są złe. - Głodnego syty nie zrozumie. A ludzie bogaci to wyrzucają prawdziwe smakołyki - opowiada.
Kiedyś na stacji paliw przy Górczewskiej jego kolega poprosił młodą blondynkę o kiełbasę dla pieska. Kupiła jedzenie i dla futrzaka, i dla kolegi. - Przyniósł siatę żarcia. Kiełbasy, parówki, chleby, mleko. Nawet owoce. Ta pani miała na imię Ola, jechała czerwonym punto. Nigdy nie zapomnimy tego daru - mówi Waldek. Co dalej? Chyba nic. - Jak ta rudera się rozpadnie, będę musiał znaleźć inny dom. Chyba, że umrę. To wtedy do pieca i na cmentarz do kwatery NN - uśmiecha się gorzko i znika w mrocznym pomieszczeniu.
Przemysław Burkiewicz