Wspomnienie po gminach
12 lutego 2010
Właśnie minęła siódma rocznica likwidacji warszawskich gmin i wchłonięcia ich przez nowy twór ustrojowy, jakim jest jednolita gmina - miasto stołeczne Warszawa.
Autor jest adiunktem na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, przedwoniczącym SDPL w Warszawie. |
Najgorsze jest to, że nowy ustrój jest już prawie tak stary jak poprzedni, a ja jakoś tych mostów jeszcze nie zobaczyłem (choć w tym roku wreszcie zaczęto przynajmniej budowę mostu Północnego), a druga linia metra szybko nie powsta-nie. W całym poprzednim ustroju, który miał niby paraliżować miasto, powstało więcej ważnych inwestycji niż obecnie. Argument, że ówcześni burmistrzowie się nie dogadywali też jest wyssany z palca. Zgubiło ich to, że byli dobrymi gospoda-rzami i w odróżnieniu od gminy Centrum nie zadłużali przesadnie swoich gmin. Dzięki wchłonięciu gmin i włączeniu ich budżetów do centralnego "kotła" ułatwiono miastu możliwość zadłużania się do ustawowego progu 60 proc. budżetu. Na osłodę ustawodawca pozostawił w dzielnicach "bezradnych" radnych i tzw. burmistrzów. Oczywiście radni nie mają żadnych istotnych uprawnień, a burmistrzowie tylko się tak poważnie nazywają, jak zwierzchnicy władzy wykonawczej w miastach. W isto-cie są to quasi burmistrzowie, a nazwa ma zmylić tych, którzy myślą, że jest tu ja-kaś władza. Otóż dziś burmistrz ma mniej władzy niż dyrektor dzielnicy w dawnej gminie Centrum. Ma nawet mniej władzy niż sołtys na wsi, bo sołtys przynajmniej jest samodzielny, a nasi dzielnicowi burmistrzowie są członkami ciała kolegialnego i ważne decyzje podejmuje się większością głosów zarządu. Nasi radni z kolei nie mają na nic wpływu, bowiem nawet jak zaopiniują negatywnie projekt budżetu przedstawiony przez władze miasta, to i tak jest to wyłącznie opinia, z którą nikt się liczyć nie musi.
Teoretycznie poprawić kondycję i wpływ na własny los obecnych dzielnic mają uchwalone miesiąc temu przez radę miasta statuty dzielnicowe, które określają we-wnętrzny układ władzy i kompetencji. Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz i jej ekipa doprowadzili dopiero w ubiegłym roku do uchwalenia statutu samego miasta. Osiem miesięcy przed kolejnymi wyborami określili kompetencje dzielnic. Potrze-bowali na ten "sukces" ponad trzech lat. To jest nie tylko przejaw lekceważenia własnych obietnic przez panią prezydent, ale i porażka tego organizacyjnego mo-locha, jakim jest obecnie Warszawa. Po wejściu do budynku urzędu każdej dziel-nicy widać ciasnotę spowodowaną nie tyle liczbą obywateli załatwiających swe sprawy, co olbrzymią gromadką nowych urzędników widocznych na korytarzach. Oczywiście obywatelom zamknięto łatwy dostęp do zakątków, w których pracują urzędnicy, a wejścia przez zamykane elektrycznie drzwi, z cerberowskim zacięciem bronią ochroniarze. To jest dopiero śmieszne, że jest tu teraz mniej kompetencji, mniej uprawnień, mniejsza decyzyjność, brak podmiotowości prawnej, a do obsługi tego wszystkiego zatrudnia się więcej urzędników niż w czasach samodzielnej, sa-morządnej, niezależnej gminy. Obywatele na załatwienie spraw czekają dłużej, bo więcej urzędników musi to przerobić. No cóż, mamy tu klasyczny przykład działania prawa Parkinsona polegającego na tym, że wykonywanie zadań wydłuża się, wy-pełniając cały czas pracy, a urzędnicy nie odpowiadają natychmiast, tylko w naj-późniejszym, przewidzianym prawem terminie. Im mniej kompetencji ma dany urząd i im mniej potrzebny jest obywatelom, tym więcej pracowników zatrudnia. Finał jest taki, że coraz mniej pracy świadczy się na zewnątrz dla obywatela, a co-raz więcej biurokraci zajmują się sobą.
Sebastian Kozłowski
sk@sebastiankozlowski.pl