REKLAMA

Wójt. Jedziemy z frajerami! Całe moje życie

autor: Janusz Wójcik, Przemysław Ofiara
wydawnictwo: Wydawnictwo Sine Qua Non
wydanie: Kraków
data: 19 listopada 2014
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 140 × 205 mm
liczba stron: 328
ISBN: 978-83-7924275-7

Spowiedź życia najbardziej barwnej postaci polskiej piłki!

Wygodnie i jakże łatwo jest uczynić Janusza W. twarzą korupcji w naszym futbolu, zapominając, że w polskim bagnie od kilkudziesięciu lat umoczeni byli praktycznie wszyscy, a każdy oskarżony ma prawo do obrony.

Dla milionów Polaków Janusz Wójcik to jednak wciąż najpiękniejsze piłkarskie wspomnienia, ostatnie wielkie polskie sukcesy, unikalne metody motywacji, kąśliwy język i niezrównane poczucie humoru. A także fascynujące życie na krawędzi, pełne szalonych przygód, politycznych intryg, pięknych kobiet, najszybszych samochodów i najlepszych alkoholi.

Czytając tę książkę, wiele razy popłaczesz się ze śmiechu, wzruszysz się, wracając do cudownych piłkarskich lat, i zbulwersujesz, odkrywając mroczne sekrety polskiego sportu oraz polityki. Janusz Wójcik szyderczy, ironiczny i prowokujący jak nigdy dotąd!

Fragment

Projekt Barcelona

1989-1992

- Panowie, kiełbachy do góry, rąbiemy ich w kakao! Siekać frajerów, do piachu z nimi! Wślizg, wślizg, wślizg! - krzyczałem do chłopaków.

Dla mnie i dla nich była to najważniejsza chwila w życiu - przerwa meczu finałowego igrzysk olimpijskich w Barcelonie. Prowadziliśmy z Hiszpanami 1:0, ale moi piłkarze chcieli rywali pożreć. A ja ich jeszcze podpuszczałem.

- Wskakujemy im na garby, nosami mają ryć po glebie. Nie popuszczamy ani metra! Zapomnijcie, kurwa, o tym, że prowadzicie. Jest 0:0. Wychodzimy do nich i łapiemy za gardła. Nie pozwalamy nawet pierdnąć! Ty, Kowal, też. - Skinąłem w kierunku mojego ulubieńca Wojtka Kowalczyka.

- Trenerze, do upadłego będę walczył. Padnę, ale będę zapierdalał! - odpowiedział nabuzowany. W życiu, ani wcześniej, ani później, go takiego nie widziałem.

Prowadziliśmy, ale darłem się wniebogłosy, jakby rzeczywiście było 0:0. Akcja motywacyjna przebiegała w najlepsze. Nie cackałem się, od razu jechałem ostro. Musiałem pobudzić im mózgi. Nie pałą baseballową, ale słowem.

Było gorąco, kurewsko gorąco. Pot spływał mi po skroni, a chusteczka, którą się wycierałem, przypominała namokniętą gąbkę. Z kolei piłkarze byli okładani lodem, wachlowani, ale w ogóle im to nie pomagało. Jakby w szatni był lekarz, toby powiedział, że zaraz pierdolną na zawał, jeden po drugim, albo dostaną wylewu - tak byli nakręceni.

Musiałem szybko decydować, co robimy z kontuzjowanymi: czy zakładamy blokady, czy jednak zmienimy. Niestety, do zmiany był Piotrek Świerczewski, jednak w ogóle nie chciał schodzić. Szykował się na zwieńczenie tej pięknej barcelońskiej masakry.

- Panie trenerze, a może przyjebać któremuś? - zapytał.

- Czy ciebie, Świerszczu, popierdoliło? Jucha pójdzie mu z ryja, pokaże sędziemu i dostaniesz czerwoną kartkę, zanim wyjdziesz na boisko - opierdoliłem go lekko, ale czułem też satysfakcję, że chłopaki są mocno nabuzowane. - Poza tym ty jesteś kontuzjowany, nie wiem, czy dasz radę wyjść na drugą połowę.

- Trenerze, niech masażysta robi, co chce, wali mi jakieś zastrzyki! Kulawy, ale wyjdę! - zarzekał się.

Został w szatni. Nie miałem wyjścia, musiałem go zmienić. Ale jego koledzy wcale nie byli łagodniejsi. Kiedy ustawili się w tunelu, przeraźliwie głośno tupali korkami w podłogę. Był półmrok, cokolwiek widać było tylko dzięki lekkim, zielonym światełkom. A oni tłukli, jak ZOMO pałami w tarcze. Hiszpanie byli przerażeni, patrzyli na siebie i dziwili się, co za pojeby z tych Polaków. Jeden z naszych chłopaków podłożył nawet nogę Hiszpanowi, a tamten się wypierdolił jak długi. A Kowal jak złapał jednego za ucho, to mało mu tego ucha nie urwał! Chłopcy szukali zaczepki, chcąc wyprowadzić przeciwników z równowagi. Liczyli, że któryś odda na boisku.

- I o to, kurwa, chodzi! Wszystkie chwyty dozwolone - krzyczałem do Pawła Janasa, mojego asystenta.

To nie był podwórkowy meczyk. Żadne tam dziesięć tysięcy kibiców na trybunach, ale ponad sto tysięcy! Piłkarze zapierdalali, jakby byli nafaszerowani najlepszymi prochami na świecie. A na boisko wychodzili jak gladiatorzy na arenę. I mieli dwie możliwości. Albo ich ściągną jak ścierę z placu boju, albo będą tak ściągać rywali. To była walka na śmierć i życie. 45 minut, które miało wprowadzić ich do piłkarskiego raju. Ostatnie 45 minut podczas najważniejszego turnieju w życiu.

Kierunek: Hiszpania

Zanim jednak opowiem o naszym występie na igrzyskach, winien jestem wyjaśnienie, jak właściwie się to zaczęło. Otóż w grudniu 1989 roku, podczas rozmów z Wydziałem Szkolenia i Wydziałem Młodzieżowym PZPN, stwierdziliśmy, że mamy zdolnych chłopaków i trzeba spróbować przygotować ich do igrzysk olimpijskich w Hiszpanii. Wzorowałem się na krajach zachodnich, które z takim właśnie wyprzedzeniem zaczęły myśleć o starcie w tej imprezie.

Miałem szczęście, bo w tamtym czasie w PZPN-ie było z kim podyskutować, pracowali tam ludzie, z którymi dało się robić pozytywne rzeczy. Wcześniej - a także teraz - związek był zbieraniną beztroskich i zabawowych misiów. Człowiek prędzej oszaleje, niż się z nimi dogada. Nie chcę źle mówić o nieżyjących, ale Ryszard Kulesza czy Edmund Zientara, obaj z PZPN-u, nie byli przychylni reprezentacji olimpijskiej. Tak samo ówczesny wiceprezes PZPN-u Marian Dziurowicz, któremu kiedyś zagroziłem nawet, że jak się nie uspokoi to ,,zajebię mu w łeb". Na szczęście dla niego ostatecznie tego nie zrobiłem. Bo ta śląska łepetyna chybaby mu odpadła.

Jako teren przygotowań postanowiłem wybrać Niemcy albo Śląsk. Wszyscy się dziwili, dlaczego akurat ten Śląsk, a nie Warszawa. Ano dlatego, że wszedłem w komitywę z ministrem Janem Szlachtą, który na Śląsku mógł robić wszystko, co chciał. Co tylko powiedział, było absolutnie święte. Marian Dziurowicz meldował się u niego jak w wojsku, waląc obcasami, a Szlachta tak go opierdzielał, że aż przykro było słuchać. Cóż, taki mieli już sposób rozmowy. Ja natomiast, dzięki ministrowi Szlachcie właśnie, również mogłem robić na Śląsku, co tylko chciałem.

- O której chciałbyś trenować na Górniku? - pytał na przykład.

- O 17.00, panie ministrze.

- Łączyć mnie z prezesem Górnika - mówił do sekretarki, a po chwili już ustawiał nieszczęsnego prezesa: - O 17.00 przyjeżdża Wójcik ze swoją reprezentacją, proszę mu wszystko udostępnić.

I wszystko było udostępnione, dosłownie wszystko. Miałem telefon kontaktowy, dzięki któremu zawsze mogłem się ze Szlachtą połączyć. Często się spotykaliśmy, zawsze późnym wieczorem i zawsze na neutralnym gruncie. Wychodziliśmy na spacery, bo minister bał się, że ktoś może go podsłuchiwać.

- Janusz, coś złego może się ze mną wydarzyć - dał mi do zrozumienia podczas jednego z takich spotkań.

Przyjechał do mnie specjalnie, żeby mi o tym powiedzieć. Niecały tydzień później przyszła informacja, że zginął w wypadku samochodowym w dziwnych okolicznościach. Od razu wiedziałem, o co chodzi, wiedziałem, że wcale to nie był wypadek, tak samo jak w przypadku ,,samobójstwa" polityka Ireneusza Sekuły. Przecież Sekuła sam do siebie nie strzelał. Po prostu w to nie wierzę.

Wiadomość o śmierci Szlachty spadła na wszystkich jak grom z jasnego nieba, ale machina przygotowań do igrzysk rozpędzała się i zamiast opłakiwać zmarłego, trzeba było skupić się na treningach. Wszystko ruszyło z kopyta po losowaniu grup eliminacyjnych. Oczywiście mieliśmy pecha - trafiliśmy do najsilniejszej grupy w Europie. Mieliśmy grać z Anglią, Irlandią i Turcją. Każdy z rywali teoretycznie był silniejszy od nas. Gdybyśmy teraz trafili do takiej grupy, to moglibyśmy od razu iść się wykąpać, a z szatni nie wychodzić, żeby się nie ośmieszać.

Zacząłem budować drużynę olimpijską. Rzecz jasna postanowiłem skorzystać z zawodników, którzy grali u mnie w reprezentacjach juniorskich, ale na przykład takiego Wojtka Kowalczyka dołączyłem do drużyny dopiero w trakcie eliminacji, z okazji meczu z Irlandią. Wcześniej moimi faworytami byli inni, na przykład Juskowiak i Grad.

Pierwszy mecz eliminacyjny graliśmy z Anglikami, na White Hart Lane, czyli stadionie Tottenhamu. Zwyciężyliśmy 1:0 po golu Adamczuka. W rewanżu Anglicy po raz kolejny dostali łupnia, tym razem 2:1. Potem odbyły się mecze z Turcją. Przed wyjazdem do Turcji udaliśmy się do Izraela, żeby złapać trochę ciepła, bo w Polsce była wtedy zima. I jak nam poszło z Turkami? No orżnęliśmy ich 1:0!

Przy okazji wyjazdu do Turcji miałem trochę problemów z Juskowiakiem. Zaczęli wokół niego biegać menedżerowie, między innymi pan Kopa, który przyjechał za nim do Stambułu. Wziąłem więc Andrzeja na rozmowę.

- Józiu, ja nie chcę, żebyś ty się spotykał z dziennikarzami i menedżerami, bo zaraz gramy mecz. I gramy z Turcją, a nie z Republiką Czadu. Żadnych meetingów w hotelu - zapowiedziałem stanowczo i udałem się do polskiej ambasady, gdzie byłem zaproszony.

Po jakimś czasie dostaję telefon z jasnym przekazem: ,,Józio działa". Samochód z ambasady dowiózł mnie pod sam hotel. Wchodzę cichaczem i widzę, że Juskowiak siedzi sobie na środku lobby, a wokół niego mnóstwo dziennikarzy - telewizja, prasa, radio, co tylko chcecie. Wkurwiłem się, podszedłem i zacząłem rozpędzać towarzystwo.

- Koniec dnia medialnego, żegnam państwa - pogoniłem dziennikarzy i zwróciłem się do Józia: - A ty natychmiast na górę i tam czekasz na mnie. Pogadamy na odprawie.

Dzień przed meczem, o 22.00, zawodnicy mieli odprawę, podczas której mówiłem, jaki mamy plan, niejednokrotnie też zdradzałem, w jakim składzie zagramy. Tym razem też zacząłem czytać szesnastkę meczową. Nagle konsternacja - w drużynie nie ma Józia. Kapitan, Jurek Brzęczek, zagaił:

- Trenerze, a Józio? Co z nim?

- No co Józio? On już miał swój mecz, na dole. Skończył grać.

- Ale co z nim będzie?

- Pójdzie na trybuny.

Piłkarze zbaranieli. W końcu to podstawowy zawodnik, a graliśmy przecież z silną Turcją. Ja jednak miałem plan: po zakończeniu odprawy wziąłem na rozmowę Adama Grada, takiego niesfornego misia, który kilka razy mi podpadł.

- Słuchaj, Adam, jutro najprawdopodobniej będziesz grał, szykuj się. Gotowy jesteś?

- Trenerze, oczywiście, jestem gotowy!

- To jest dla ciebie szansa - podkręcałem go. - Albo z niej skorzystasz, albo rano skocz do Bosforu i śmigaj na drugi brzeg, szukać szczęścia w Azji.

I Adaś Grad strzelił bramkę na 1:0, dzięki której wygraliśmy mecz! A Juskowiak? Oglądał pojedynek z trybun z miną kota srającego w sieczkę. Porozmawiałem z nim oczywiście o całej sytuacji, już na spokojnie. Potem jeszcze kilka razy musiałem lekko go wyprostować, ale na szczęście to ten typ człowieka, który bierze do siebie wszystkie rady i polecenia. Był posłuszny, nie popełniał dwa razy tego samego błędu.

Życie jest zresztą przewrotne, co pokazuje przykład Juskowiaka i Grada. Józio na igrzyska pojechał i, jak wiecie, był ich gwiazdą, a tego drugiego gagatka odpaliłem. Dlaczego? Na zgrupowaniu w Bydgoszczy podpadł mi niemiłosiernie. Zamiast wrócić na czas do hotelu, wolał się zabawić z kolegami. Był po alkoholu.

- W Turcji wygrałeś swoją szansę, a teraz ją straciłeś - nie patyczkowałem się.

- Ale, ale tre... trenerze, ja się poprawię, obiecuję.

- Chłopcze, poprawić to się możesz teraz na wadze. Ja już cię ostrzegałem, bo zdarzały ci się lekkie zakręty.

Grada więc nie było, a do drużyny wskoczyli inni, między innymi Kowal, którego wziąłem do Irlandii. Przyglądałem mu się i w lidze, i w meczach pucharowych. Wiedziałem od razu, że to jest chłopak do grania, do pierwszego składu. Zresztą ślepy by to nawet zauważył - Kowalczyk to był talent czystej wody. Pamiętam do dziś, jak po meczu z Sampdorią Genua w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów zszedłem do szatni Legii, by z nim porozmawiać.

- Ej, ty, kundlu! Będziesz grał u mnie w reprezentacji! - zakomunikowałem.

- Trenerze, oczywiście! Tu i teraz mogę zagrać! - zapalił się.

No i byliśmy dogadani. Problemów z nim nie miałem żadnych. I jego, i innych trzymałem twardą ręką. Zawiązała się zresztą tak zwana grupa ostrzegawczo-porozumiewawcza w osobach Jurka Brzęczka i Tomka Wałdocha. To oni mieli rozmawiać z delikwentami, którym coś nie pasowało. Bo jeśli chłopcy nie umieliby sami rozwiązywać problemów, to trzeba byłoby całe towarzystwo rozgonić i budować na nowo. Zadbałem jednak, by odpowiednio budować napięcie: jeżeli Brzęczek i Wałdoch nie dawali rady, do akcji wkraczał agent do zadań specjalnych - Alek Kłak. Starcia z tym wielkim chłopiskiem nie życzyłbym nikomu.

- Aluś, ty masz po prostu podejść walnąć w cymbał takiego klienta. Tylko krzywdy mu nie zrób. Jeżeli powie, że zrozumiał, to ja już nic nie muszę wiedzieć. A jeśli dalej będzie podskakiwał, to przyjdź do mnie - tłumaczyłem Kłakowi, a on załapał w lot. Wiem, że kilku delikwentów dostało porządnie w łeb od naszego bramkarza.

Grupę eliminacyjną rozbiliśmy doszczętnie - jako jedyny zespół w Europie wygraliśmy wszystkie mecze. Dawałem chłopakom taki wycisk, że wieczorami nie mieli siły, żeby nawet pomyśleć o dupach czy balowaniu - po prostu padali i szli spać jak przedszkolaki na leżakowaniu. To procentowało na boisku. Awans był w zasięgu ręki, teraz przyszedł czas na ćwierćfinałowe starcie z Danią. Zwycięstwo dałoby nam ten awans, ale uzyskaliśmy go także za sprawą korzystnych rezultatów w innych meczach ćwierćfinałowych. W jaki sposób? Otóż wszystko dzięki zawiłemu regulaminowi. Przewidywał on awans nawet w przypadku odpadnięcia w 1/4 finału. Moja drużyna miała najlepszy współczynnik punktów oraz zdobytych bramek wśród wszystkich europejskich drużyn. Do wyjazdu na igrzyska niezbędny był tylko brak porażki w jednym z dwóch meczów przeciwko Duńczykom oraz wygrana Szkocji z Niemcami.

Byliśmy przekonani, że każdego na świecie jesteśmy w stanie zlać, i trochę zlekceważyliśmy rywali. Do Aalborga przyleciała delegacja prominentnych działaczy i polityków z Polski, którzy liczyli, że przejedziemy się po Duńczykach jak walec. I wszyscy, łącznie ze mną, przeżyli szok - przegraliśmy 0:5. Nie dlatego, że Duńczycy byli mocni, w końcu na igrzyskach nie mieli nic do powiedzenia. Szczęście im jednak dopisywało i strzelali gola za golem, a moi chłopcy byli totalnie bezradni. Po każdej bramce rzucali się odrabiać straty, jednak po prostu im nie wychodziło. W rewanżu w Polsce padł remis 1:1. W mistrzostwach Europy dalej przeszli Duńczycy, ale my i tak mogliśmy otwierać szampany! Wynik zapewnił nam taki współczynnik UEFA, że bez względu na wszystko mogliśmy już być pewni gry w Barcelonie. Wprawdzie przeskoczyli nas Szkoci, którzy pokonali Niemców, ale chłopcy w kraciastych spódnicach nie mogli wystawić drużyny w Barcelonie, bo przecież Szkocja była częścią składową Wielkiej Brytanii. W taki sposób my, kuchennymi drzwiami, dostaliśmy się na wymarzone igrzyska olimpijskie.

Cieszyliśmy się niebywale, ale na krótko przed wyjazdem niewiele brakło, żeby nasz zespół został z imprezy wycofany! Chcieliśmy samodzielnie zrobić zawodnikom badania antydopingowe. Poprosiliśmy ludzi z Centralnego Ośrodka Sportu, aby wytypowali grupę, która mogłaby je przeprowadzić.

Zebrałem całą drużynę w Warszawie i ulokowałem w hotelu Solec niedaleko stadionu Legii. Teraz ten hotel nazywa się Ibis. To zresztą w Solcu właśnie w latach 1980-1891 chlała Solidarność przed rozmowami z rządem. Kadra zawsze spała tam przed meczami - bo i monopol był blisko, i o dziewki portowe trudno nie było...

Ekipa, która przyjechała, nadawała się jednak wyłącznie do cyrku albo programu o patologiach społecznych. Panowie ci na wejściu zapowiedzieli, że trzeba nakupić piwa, aby piłkarze szybciej sikali do probówek. Przystałem na to. Załatwiliśmy parę skrzynek i chłopcy wypili po jeden-dwa browarki. Niestety członkowie ekipy przechylili kropelkę więcej złocistego trunku niż zawodnicy i kiedy piłkarze zobaczyli, że mogą zrobić, co tylko chcą, rozwinęli skrzydła. Zaczęli sikać raz do jednej, raz do drugiej probówki i powstały mieszaniny moczu. Stwierdziłem, że skoro nikt tego nie pilnuje, to i ja nie będę swoich piłkarzy dyscyplinował. A ,,ekipa badawcza" tak się narąbała, że musieliśmy zamówić jej taksówki, żeby mogła wrócić w to smutne miejsce, z którego przybyła.

Za jakiś czas przyszły wyniki. I szok - u trzech zawodników wykryto ślady niedozwolonych środków! Chodziło o Aleksandra Kłaka, Piotra Świerczewskiego i Dariusza Kosełę. W zespole konsternacja. Potem oczywiście okazało się - co za zaskoczenie! - że wszystkie zasady przeprowadzania badań i przechowywania probówek zostały złamane. Mimo to w PZPN-ie stwierdzili, że trzeba odsunąć tych trzech piłkarzy i mnie jako trenera. Dziś uważam to za bezczelny i chamski zamach na tę drużynę. Całe szczęście, że w Komitecie Olimpijskim pracowali rzetelni ludzie, którzy zlecili kolejne testy. Wyniki jasno wykazały: piłkarze są czyści. Oczywiście pojawiły się rozmaite teorie spiskowe, między innymi taka, że zawodnicy zdążyli już wypłukać ten koks, co było totalną bzdurą, bo wszystkie środki wypłukujące są również substancjami niedozwolonymi! Jaki był finał całej sprawy? Otóż władze PKOl-u

po zbadaniu okoliczności uznały, że należy nas puścić na igrzyska w normalnym składzie, razem z feralną trójką. Nie udało się misiom z PZPN-u udupić tej drużyny, która była zadrą w ich paznokciach. Nie chcieli jej dofinansowywać, a kiedy już sama zarabiała jakieś pieniądze, to żądali, by cała kasa przechodziła przez związek. A podział byłby jasny - sobie kupiliby diamenty, a nam daliby kamienie z bruku. Ja się na to nie zgadzałem, co strasznie ich wkurwiało. Na tyle, że zaczęli robić nam pod górkę. I, co ciekawe, już podczas samych igrzysk po każdym meczu robiono nam badania antydopingowe. Piłkarzy wybierano losowo - na tyle losowo, że niezmiennie padało na... Świerczewskiego, Kłaka i Kosełę! Chłopcy byli nieprawdopodobnie zestresowani, ja również cały się trząsłem. Wyniki zawsze jednak były jednoznaczne: brak zakazanych substancji we krwi. Banda z PZPN-u, Zientara, Kulesza, Dziurowicz czy Bugdoł, pokazała, na co ją stać, ale nie udało jej się ukręcić nam głów.

- Śmierdziele, kutasy, topicie polski futbol! Ale mojej drużyny nie zatopicie, nie pozwolę - darłem się na nich.

I na zatopienie nie pozwoliłem. Pojechaliśmy do Barcelony i graliśmy jak z nut, jakby przeciw działaczom. Ci niech się cieszą, że po powrocie z turnieju piłkarze nie obili im mord za to, że chcieli nas potopić.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024