REKLAMA

Robert i Róża

autor: Małgorzata Klunder
wydawnictwo: Replika
seria: Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej
wydanie: Poznań
data: 17 kwietnia 2020
forma: e-book (epub, mobipocket)
liczba stron: 352
ISBN: 978-83-6648119-0

Inne formy i wydania

e-book (epub, mobipocket)  2020.04.17

PEŁNA CIEPŁA I OPTYMIZMU SAGA RODZINNA

Róża i Robert, i ich wchodzące w dorosłość dzieci - Gosia, Jan oraz Elka, to główni bohaterowie pierwszego tomu opowieści o rodzinie o wdzięcznym nazwisku Niziołek.

Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.

Fragment

Rozdział I Tata

To nieprawda, że róża pod innym imieniem także by pachniała. W przypadku taty wszystko zaczę­ło się od nazwiska.

Tata nazywa się Niziołek, Robert Niziołek. Imię jak imię, niezłe, ale nazwisko przesądziło o jego całym życiu.

Tak się bowiem złożyło, że kiedy mały Ro­buś miał ze trzy latka, babci Niziołkowej wpadło w ręce świeżutkie tłumaczenie Władcy Pierścieni. Siedziała sobie zatem w cieple domowych piele­szy, jak porządnemu Niziołkowi wypadało, i czy­tała ze smakiem bodajże Powrót króla - tego już ani babcia, ani tym bardziej tata nie pamiętają.

- Co robisz? - zainteresował się Robuś, porzu­cając budowę wieży z klocków.

- Czytam książkę - krótko i zwięźle powie­działa babcia, będąc w tym momencie duchem na Gorgoroth, a nie na Poznańskiej 38.

- A o czym ta książka? - uparcie dopytywał się potomek.

- O dwóch dzielnych hobbitach - odpowie­działa niezbyt ściśle babcia, mając wielką ocho­tę spławić Robusia, ale nie pozwoliło jej na to nieczyste sumienie, że ona tu sobie, praw­da, czyta jakieś bzdury, zamiast opiekować się dzieckiem i pilnować, żeby klocków do buzi nie wpychało, szczególnie tych, które uprzednio wy­lizał pies Bari. Nie przewidziała, biedaczka, co zaraz nastąpi.

- A co to jest hobbitach? - skrupulatnie po­wtórzył Robuś.

Nauczycielskie nawyki nie pozwoliły babci tak tego zostawić.

- K im są hobbici - poprawiła mechanicznie, nie odrywając oczu od kartki.

- A kim są hobbici? - grzecznie powtórzył mały tata.

Chyba już wiecie, do czego nieuchronnie zmierzał ten dialog.

- Hobbici to tacy mali ludzie. Niziołki - odpo­wiedziała babcia i w tym momencie zorientowała się, że otworzyła puszkę Pandory.

- Czytasz o nas?! - zachłysnął się Robuś. - Opowiedz!

No i babcia musiała zacząć opowiadać. Opo­wieści rozłożyły się na wiele, wiele wieczorów, a mały tata po raz dziesiąty i dwudziesty potra­fił zamawiać sobie:

- A opowiedz o tym, jak Samwise Mężny wal­czył z wielkim pająkiem! - Po czym z kwikiem zakrywał się z głową pierzynką. Albo:

- A opowiedz jak Frodo czołgał się pod górę i nie mieli co pić, i nie mieli co jeść, i byli strasz­nie zmęczeni!

Babcia opowiadała. Chyba trochę cenzurowa­ła, a trochę konfabulowała, bo tata wspominał, że kiedy wreszcie po raz pierwszy samodzielnie brnął przez Wyprawę, bo tak zatytułowana była w tamtych czasach Drużyna Pierścienia, praw­dziwym szokiem było dla niego, że Boromir jest taki zły.

Do legend rodzinnych przeszło, że Robercik umiał czytać, mając zaledwie sześć lat. W tak młodym wieku mimo wszystko nie był to Władca, dziadkowie zapewne podsuwali mu coś z reper­tuaru Poczytaj mi mamo. Cha, cha, poczytaj mi mamo! Babcia była doskonałym, doświadczo­nym pedagogiem: tak zmanipulowała Robusia, że ten uznał samodzielne czytanie za dumę, ho­nor i oznakę dorosłości. A babcia mogła spokoj­nie oddawać się własnej namiętności, jaką były krwiste kryminały z jamnikiem i kluczykiem.

Tata, indagowany przez nas o swoje najwcze­śniejsze lektury, odpowiadał na odczepnego, że nie pamięta. No pewnie, że nie pamięta. Wład­ca rzucił mu się na mózg tak skutecznie, że na zawsze ukształtował jego prywatną gradację literatury: najpierw Tolkien, potem długo, dłu­go nic, potem Sienkiewicz, a potem cała resz­ta. I tak zresztą Robert czytał na okrągło co się dało, a robił to całym ciałem, całą duszą i całym sercem. W odróżnieniu od taty babcia pamię­tała doskonale, jak znalazła skulonego w szafie potomka, który trzymając w trzęsącej się ręce latarkę, czytał potworny kryminał Śmierć i Ko­walski. Sama po latach wyciągnęłam to babci z półki i byłam tą staroświecką ramotą wstrzą­śnięta - jacyś zboczeńcy zwabiali swoje ofiary do garażu, truli, a ciała betonowali w kanale. Ma­kabra. Do szafy też nieraz właziłam - cudownej, wspaniałej, wielkiej brązowej szafy z rzeźbiony­mi listkami na drzwiach - tylko że ja czyta­łam w niej, co nietrudno zgadnąć, Opowieści z Narnii.

W każdym razie babcia musiała zrewidować swoje poglądy, które dałoby się streścić w ten sposób, że kiedy dziecko fizycznie potrafi coś przeczytać, to i duchowo sprosta tej lekturze. W przypadku piekielnego Robusia recepta taka zawiodła. Kryminały wycofano do tylnego rzę­du, a tacie podsunięto Hobbita, właśnie kupio­nego w antykwariacie na Starym Rynku. Tata rzucił się na niego niezwykle łapczywie, przele­ciał przez pierwsze kilkanaście stron, zwolnił, po czym powiedział z zażenowaniem:

- Mamusiu, ale to jest dla dzieci, o krasnoludkach!

Miał rację, bo w roku 1960, kiedy pani Maria Skibniewska dopiero zaczynała swoją przygodę z Tolkienem, nie wyczuła proporcji i nie czaruj­my się, mocno Bilba i spółkę zinfantylizowała. No i faktycznie przetłumaczyła dwarves jako ,,krasnoludki" (,,krasnoludki umieją dźwigać bar­dzo ciężkie brzemiona"). ,,Krasnoludy" pojawiły się dopiero rok później we Władcy.

Mam w rękach ten egzemplarz, bo choć ,,dla dzieci", ale wszak na wieki wpisany został do ka­nonu tatusiowych ksiąg świętych i pyszni się na półce na honorowym miejscu. Oprócz ,,krasno­ludków" jest tam karłowaty Smaug i skrzydlate elfy na ślicznych skądinąd rysunkach Jana Mło­dożeńca. Zaryzykowałabym, że orszak krasnolu­dów z Bilbem to czysta antycypacja filmu!

Ale babcia wkurzyła się na smarkacza, że nie docenia jej wysiłków, i potem, po latach dłu­go kazała się prosić, zanim przekazała Rober­towi Hobbita w posagu. Na razie zaś podsunęła mu Curwooda, żeby sprawdził, skąd wzięło się imię wilczastego kundla, rozpaskudzonego przez wszystkich domowników. Rozpaskudzenie prze­jawiało się tym, że Bari byle czego nie jadł, co prawda bez przesady, nie był tak paskudny jak Tjuzdejek z Puc, Bursztyn i goście, który tolero­wał tylko siekaną cielęcą wątróbkę.

Ano właśnie, jedną z pierwszych tatusinych książek musiały być właśnie opowiadania Gra­bowskiego, bo w rodzinnych wspomnieniach przetrwała właśnie taka anegdota:

- Zrób na obiadek cielęcą wątróbkę - popro­sił grzecznie Robercik i dodał z żelazną precyzją: - Siekaną cielęcą wątróbkę.

Babcia, a przede wszystkim prababcia, która i wtedy, i przez wszystkie następne lata, także długo po upadku komuny, kiedy kartek dawno już nie było, czuła się odpowiedzialna za apro­wizację, zafrasowały się. Vis-ŕ-vis kamienicy nu­mer 38 przy Poznańskiej znajdował się zaprzy­jaźniony rzeźnik, ale cielęca wątróbka to była przesada. Wtedy to ojczulek został uświadomio­ny po raz pierwszy: powiedziano mu z brutalną szczerością, że pan Grabowski żył przed wojną, a teraz to może dostać co najwyżej wątrobę wie­przową. Niesiekaną.

- Dobrze - spolegliwie przystał tata, ale po kilku dniach wystąpił z nowym dezyderatem, tym razem ściśle po linii tolkienowskiej:

- A jak się robi potrawkę z króliczków?

- Z króliczków? - ucieszyła się prababcia. - Dobrze, postaram się na Rynku Jeżyckim o królika. - Po czym zaczęła snuć długą i barw­ną opowieść, jak to w czasie ostrzału artyleryj­skiego w czterdziestym piątym ona jedna miała odwagę, żeby pójść do klatek z królikami i zrobić właściwy użytek z ich lokatorów. Od skórowania poczynając...

Dla mnie i opowieść ta była mocno obrzydli­wa, i potrawki z królików bym nie tknęła, chociaż wyobrażam sobie, że była bez porównania lepsza niż ta zrobiona przez Sama - nie miał biedak przecież w zasadzie żadnej przyprawy prócz soli, może listki jakieś. A nie, listki to wrzucał tylko na filmie, w książce Gollum kategorycznie od­mówił zdobywania przypraw. Ale film Jacksona to dużo, dużo późniejsza sprawa i zasługuje na osobny rozdział, a może i dwa.

Na razie Robert po biblijnemu wzrastał w la­tach i roztropności, a objawiało mu się to w ten sposób, że gdzieś tak w trzeciej klasie podsta­wówki postanowił nauczyć się angielskiego, żeby móc, rzecz jasna, czytać sobie Tolkiena w oryginale.

- Ależ kochanie, to za trudne będzie dla cie­bie - zaczęła babcia, ale zreflektowała się, że to niepedagogicznie i rozejrzała się za kimś sen­sownym dla dziecka, żeby go nie zraził do języ­ka, tylko potrafił zachęcić. Wybór padł na przy­jaciela rodziny, pana Wiktora, byłego lotnika, który godzinami potrafił czarować wszystkich opowieściami o swoich wojennych szlakach. Je­żeli chodzi o nauczanie angielskiego, był w ca­łym tego słowa znaczeniu naturszczykiem i my­ślę, że właśnie dlatego tata nie mógł trafić lepiej. Pana Wiktora nie obchodziła gramatyka, cza­sy i cała ta reszta, którą obrzydzają nam ży­cie w budzie. On gadał swoje, Robercik chłonął całym sobą, odpowiadał bez cienia skrępowa­nia, nie zważając, że prawda, szyk przestaw­ny i Past Continuous by się należał. Pan Wiktor spokojnie poprawiał, Robercik całą frazę loko­wał w odpowiednim miejscu swojego pojemnego rozumku i da capo al fine. Po trzech latach już swobodnie wymieniali się wrażeniami, jeden o tym, jak gdzieś tam w Iranie szczury wspi­nały się po linie pod sufit, żeby wyżreć żołnie­rzom konserwy, a drugi... cóż, łatwo się domyślić, o czym paplał drugi. W trzech przypadkach na pięć o dzielnych niziołkach wędrujących w siną dal, w czwartym na przemian o Andrew, son of Kmita ewentualnie Zbig from Godsbounty

Gdybyś się, drogi Czytelniku, poczuł skonfundowany, kto zacz Zbig from Godsbounty, zajrzyj, proszę, na ko­niec, znajdziesz tam wiele wyjaśniający tezaurus., a do­piero w piątym o czymś bardziej normalnym, jak wynik meczu. W końcu rodzina znieść już tego nie mogła, bo Robert zawłaszczał pana Wiktora dla siebie, a o szczurach i lotach zwia­dowczych, i wielu innych fascynujących przy­godach, tak barwnych w gomułkowskiej sza­rzyźnie, chcieli posłuchać wszyscy. Posłano zatem tatę do normalnej nauczycielki, któ­ra wspominana była z łezką w oku, bo nawet gramatykę - teraz już jak najbardziej na miej­scu - sprzedawała niczym pasjonującą sza­radę. Poza tym miała tę niebagatelną zaletę, że pożyczała wdzięcznemu uczniowi książki po angielsku.

- Czytaj bez słownika - nakazywała tacie. - Zrozumiesz połowę. Wtedy czytaj drugi i trzeci raz. Dopiero wtedy wolno ci zacząć sprawdzać słówka.

Nie pozwalała mu jednak wziąć się za Władcę w oryginale, zupełnie jak nauczyciel gry na for­tepianie, który najpierw każe odbębnić tonę pal­cówek, a ty rwiesz się do Ave Maria albo Marze­nia. Wobec tego tata postanowił zdobyć zakazany owoc samodzielnie, tylko że pamiętajmy, który to był rok. Maksymalnie siedemdziesiąty czwarty. Gdzie tu znaleźć Tolkiena po angielsku?! Na po­moc dziadków liczyć nie mógł, bo babcia, sama nauczycielka, z żelazną konsekwencją przestrze­gała lojalności zawodowej (do czasu, ale to też zupełnie inna historia). W filii Biblioteki Raczyń­skich przy ulicy Słowackiego ,,tak dostojnego to­waru" nie było, to oczywiste, bo inaczej dorwałby się do niego już dawno. W znanym nam skądinąd antykwariacie na Starym Rynku został spalony, kiedy to uprzejmy pan księgarz, nieświadom ro­dzinnych układów, zaraportował dziadkowi:

- Proszę powiedzieć Robertowi, że The Lord of the Rings niestety ciągle nie ma.

Trzeba było sforsować podwoje Biblioteki Uniwersyteckiej.

W tym celu tata skorumpował niejakiego Mie­cia z czwartego piętra, który w zamierzchłych czasach uczył go na podwórku gry w oko, a te­raz szpanował indeksem studenta prawa. Tata zaproponował mu wszelkie usługi lingwistyczne, na co Miecio poszedł z okrzykami radości, bo lektoraty łaciny i ruskiego szły mu wystarczająco ciężko, zaś język zachodni w postaci angielskiego, jak przystało na emancypowane czasy Gierka, to była dla niego zgroza i koszmar (biedakowi za­pewne na dzień dobry zaaplikowano gramatykę). Zaopatrzony w instrukcje, jak to się pisze, zdobył co trzeba, poderwawszy przy okazji dziewczynę z wypożyczalni, zachwyconą jego erudycją.

Jak niegdyś do kryminału w szafie, tak te­raz Robert dopadł zdobytego z takim trudem Tolkiena.

Dopadł i przepadł. Na początku świadomość, że książkę dostał na miesiąc, wcale mu nie prze­szkadzała. Pięćset stron, nawet po angielsku, spacerkiem załatwiał w dwa tygodnie. Po tygo­dniu, kiedy ciągle jeszcze był w Shire i poczuł za plecami tykający zegar, zaczął oszukiwać i czy­tać symultanicznie ze Skibniewską. W żaden sposób nie przyspieszyło to lektury, przeciwnie, po raz pierwszy doświadczył, czym jest anali­za tłumaczenia i tak go to wciągnęło, że zaopa­trzywszy Miecia w kolejną porcję ściąg, wydębił przedłużenie terminu. Spisek został wykryty tak mniej więcej przy zwierciadle Galadrieli, ale wte­dy nawet babcia nie miała serca oderwać synecz­ka od jego procederu. Tata udowodnił, że potra­fi, że nie odpuści i że chce kontynuować. Wobec tego odpuszczono i jemu, nawet tróję z geogra­fii, bo tolkienowskie szaleństwo nie przeszło bez szkolnych konsekwencji. Geografię Śródziemia miał wszak w małym palcu...

Wtedy też Robert ostatecznie zadecydował, co będzie robił w życiu. Oczywiście skończy angli­stykę i zostanie tłumaczem.

- A teraz chcę się uczyć walijskiego - oznaj­mił stanowczo.

Dziadkom i pradziadkom opadły szczęki.

- Dlaczego akurat walijskiego? - wyszeptała słabo babcia.

- Mamo, no przecież na podbudowie walijskie­go powstał sindarin - krótko i zwięźle odparo­wał Robert.

- Teraz już wszystko jasne, nieprawdaż? - mruknął pradziadek. Biedak nie był świadomy tego, że w grę potencjalnie mógł wchodzić jeszcze fiński, pierwowzór quenyi.

- Może najpierw niemieckiego? - pragmatycz­nie zaproponował dziadek.

Tata łypnął ponuro, ale babcia miała w tym momencie przypływ geniuszu.

- Potraktuj go jak Czarną Mowę - zapropo­nowała słodko. - Ein Ring, sie zu knechten, sie alle zu finden, ins Dunkel zu treiben und ewig zu binden! 2

2 Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie od­naleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać. Wg tł. Marii Skibniewskiej.

Bardziej zaimponować Robertowi nie mogła i w ten sposób problem nauki walijskiego został odsunięty na kolejne dwa-trzy lata. Tata był jed­nak konsekwentny i na początku liceum wyłowił z grupy przysłanych na wymianę uczniów pew­nego Walijczyka, Brendana. Sam Brendan co prawda za bardzo języka ojców już nie znał, ale polski kumpel, który w odróżnieniu od innych bezbłędnie nawijał po angielsku, jednocześnie go zawstydził i zaraził swoją pasją. Dwa lata trwała bardzo specyficzna korespondencja, którą obaj delikwenci traktowali trochę jak siódme wta­jemniczenie, a która polegała na pisaniu o d.... Maryny, ale oczywiście po walijsku. Przy czym każdy list zaczynał się i kończył osobliwym sa­lutem w postaci nazwy pewnej walijskiej wsi, po­noć najdłuższej w Wielkiej Brytanii, jeżeli nie na świecie, której ja nigdy nie potrafiłam napi­sać poprawnie, a wymawiało się ją mniej wię­cej tak: Sanwair-puskundies-goger-horentropos-santysylio-gogogoch. Dlaczego żadna cenzura nie zainteresowała się czymś, co mogło podpadać pod wyrafinowany szyfr, Bóg raczy wiedzieć. Pi­kanterii dodawał jeszcze fakt, że Brendan nazy­wał się Bach, co po walijsku znaczy po prostu ,,mały". Tak to Niziołek z Małym uprawiali sobie sztukę epistolograficzną...

Wreszcie i tata doczekał się wyjazdu do brat­niej szkoły, a Brendan postarał się o lokum u swojego wuja. Po prawdzie, pokrewieństwo między nimi było takie bardziej jak między Bil­bem a Frodem, mianowicie ojciec Brendana był ciotecznym siostrzeńcem, ewentualnie stryjecz­nym bratankiem gospodarza, jak kto woli, ale za to rzeczony wuj mówił płynnie po walijsku. Przy czym dzieci nie miał, jak Bilbo, i jak Bilbo darzył Brendana wujowym afektem.

Tata był tak szczęśliwy, że z pieśnią na ustach odwalił całą przedwyjazdową biurokra­cję: najpierw musiał wyrobić sobie tymczasowy dowód osobisty, bo brakowało mu kilku tygodni do osiemnastu lat. Zaraz potem ten dowód mu zabrano i wydano paszport, surowo przykazu­jąc, że po powrocie do Polski ma go zdać w ciągu siedmiu dni. Zupełnie jak w Misiu.

Potem zmobilizował całą rodzinę do realizacji dezyderatu pani profesor, która mianowicie za­dysponowała, aby uczniowie zabrali dla swoich gospodarzy prezenty.

- To ma być coś, co pozytywnie utrwali wize­runek Polski! - zażądała twardo.

- I najlepiej, żeby było z Cepelii - zrelacjono­wał skrupulatnie Robert.

Tak nazywały się za komuny sklepy z ręko­dziełem ludowym.

- Ciupagę? - prychnął dziadek.

Babcia z prababcią popatrzyły na siebie znacząco.

- Żadną ciupagę - oznajmiła stanowczo bab­cia. - Załatwimy to inaczej.

Na Rynku Jeżyckim nabyto koszyk. Prabab­cia wygrzebała z szuflady kredensu przepiękną białą serwetę z haftem richelieu. Wyłożono nią koszyk jak do święconki, a w środku umoszczo­no babcine spécialité de la maison: konfitury po­ziomkowe, z owoców dzikiej róży (z owoców, nie z płatków) i z rokitnika. Nimi to swego czasu podbiła szturmem serce teściowej, robi je do dzi­siaj, a tajemnicę receptury obiecała mi zapisać w testamencie. Natomiast dziadek dołożył nieco wstydliwie swój własny przebój - piersiówkę de­reniówki, całkiem jak z Rodziewiczówny.

Tak wyekwipowany tata wyruszył na podbój Albionu.

Wujostwo Brendana przyjęło tatę z otwartymi ramionami. Koszyk z polskim żarciem wprawił ich w zachwyt pomieszany z zażenowaniem.

- Ależ mój drogi, to za wiele - szeptała wzru­szona ciotka.

Konwersacja przy kolacji szło gładko, po an­gielsku i walijsku, według ścisłych brytyjskich kanonów, z omijaniem tematów tak drażliwych jak polityka i religia - tata brylował swoimi lin­gwistycznymi talentami, tłumacząc, co to ta­kiego rokitnik i dereń (w domu przed wyjazdem skrupulatnie posprawdzał nazwy w wielkim słowniku), a pan domu zdegustował nalewkę, cmokając w ekstazie.

Wreszcie tatę wyprawiono na spoczynek do pokoju gościnnego. Stał tam regalik z książ­kami i oczywiście tata nie byłby sobą, gdyby nie zaczął go penetrować, chociaż - to również rzecz jasna - w lekturę na podróż zaopatrzony był w sposób dostateczny i przemyślny - lekką w jak najbardziej dosłownym tego słowa znacze­niu. Z uśmieszkiem satysfakcji powywlekał Lon­dona i Twaina, po czym dotarł do drugiego rzędu, sięgnął po książkę w niebiesko-zielonej obwolucie i osłupiał.

Trzymał w rękach pierwsze wydanie Hobbita z 1937 roku z własnoręcznym podpisem Tolkie­na. Zaczął dygotać jak Nel w febrze i niewiele myśląc, tak jak stał, ledwo narzuciwszy szlafrok, runął na dół.

Wuj Brendana kontynuował degustację dere­niówki, a ciotka chrupała grzankę z konfiturą. Oboje zastygli nieco zawstydzeni, ale tata miał oczy pokryte mgłą i nie zwróciłby uwagi na sło­nia w kapeluszu, a co dopiero na ten maleńki akt obżarstwa.

- Proszę państwa... - Pierwszy raz, odkąd za­czął uczyć się angielskiego, zabrakło mu słów. - Ta książka... To Tolkien...

- Być może, synku - powiedział serdecznie wuj. - My się na tym za bardzo nie znamy.

- A tak. - Ciotka przyjrzała się książce. - To kiedyś dawno temu dostałam w prezencie, ale nie podobało mi się, więc stoi tak sobie od lat w gościnnym pokoju...

Tata trząsł się z emocji i zimna, bo gospoda­rze, jak w kryminałach Agaty Christie, poprze­stawali na ogrzewaniu kominkowym. Był chłop­cem dobrze wychowanym, świadomym przy tym, że Bóg mu powierzył honor Polaków, poznania­ków i pierwszego liceum, więc nie był w stanie wydusić z siebie: jak tak, to mi ją dajcie. Musiał mieć jednakże emocje wypisane na twarzy, bo ciotka jak prawdziwa lady powiedziała z dobro­tliwym uśmiechem:

- Weź ją sobie, kochanie, skoro tak ci się podoba. My i tak pozostaniemy dłużnikami twojej rodziny.

Tata nie wytrzymał nerwowo, wybełkotał po­dziękowania i umknął z łupem, ale w nocy ru­szyły go wyrzuty sumienia.

- Słuchaj, stary - zwierzał się następnego dnia Brendanowi. - Twoi wujostwo dali mi Hob­bita Tolkiena. Pierwsze wydanie. To nie wypada, ja nie mogę tego przyjąć.

- Jak ci dali, to bierz - stanowczo uciął Bren­dan. - Dopiero by im było przykro, jakbyś odrzu­cił ich dar. Tego właśnie tutaj nie wypada robić!

- Ale to za drogie. - Tata wił się w męczar­niach pożądania i skrupułów jednocześnie. - Na pewno kosztuje w antykwariacie kupę forsy...

- Twoja serweta też nie taka najtańsza - ri­postował Brendan. - Przecież to stara ręczna robota!

- Ale ona ma podpis autora... - brnął z opóź­nionym zapłonem tata, a miał na myśli, rzecz jasna, książkę, a nie prababciną deczkę.

- Potraktuj to jak lokatę kapitału - zakpił Brendan. - A jak za trzydzieści lat będziesz ją chciał spylić, to pamiętaj o mnie, odpalisz mi za pośrednictwo i będziemy kwita.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Znajdź swoje wakacje

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy