Dokąd nas zaprowadzisz
autor: | Małgorzata Klunder |
wydawnictwo: | Replika |
seria: | Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej |
wydanie: | Poznań |
data: | 21 lipca 2020 |
forma: | książka, okładka miękka ze skrzydełkami |
wymiary: | 130 × 200 mm |
liczba stron: | 368 |
ISBN: | 978-83-6648123-7 |
PEŁNA CIEPŁA I OPTYMIZMU SAGA RODZINNA
Janek pozostaje Jankiem praktycznie już tylko dla rodziny, a przeistoczyć się musi w proboszcza Jana z całym rozlicznym bagażem obowiązków i trosk. Jedną z takich chodzących trosk jest wikary Stanisław.
Równolegle poznajemy bliżej babcię Janka, panią Alicję Kotoń, z którą wnuk pokłócił się dramatycznie w poprzednim tomie. Teraz czytelnik ma okazję się przekonać, że nie taki diabeł straszny, jak go malują, a babcia - czy nawet dwie babcie, bo w tle pojawia się też babcia Stacha - też może mieć swoje troski i utrapienia oraz borykać się z własnymi słabościami. Na szczęście Pan Bóg ma pod ręką znakomite narzędzie, którym dla zgody rodzinnej może się posłużyć: wnuczkę Wisię, która swoją energią, pogodą ducha i niezłomnym optymizmem doprowadza w końcu do pojednania babci i wnuka.
Saga opisuje losy poznańskiej rodziny Niziołków od lat sześćdziesiątych począwszy, na XXI wieku kończąc. Wszyscy członkowie rodziny uwielbiają książki, a rodzinnym numerem jeden jest Władca Pierścieni.
Historia rodziny, w której każdy może odnaleźć cząstkę swojej własnej przeszłości, wspomnienia z wychowywania dzieci i wydarzenia z życia codziennego. Ciekawa, mądra, ciepła i ozdobiona poczuciem humoru opowieść, w której wartości takie jak przyjaźń, miłość, rodzina, lojalność, godność, miłosierdzie, wiara - jeszcze coś znaczą.
Rozdział I
Druga zmiana
- Stachu, zakładaj, proszę, koloratkę, kiedy
wychodzisz poza plebanię - powiedział proboszcz
spokojnie. Spokojnie, ale z takim specjalnym naciskiem,
że księdzu Deskurowi nawet na myśl nie
przyszło dyskutować, chociaż do tej pory księżowski
rynsztunek przywdziewał tylko w kościele,
do mszy. No, ewentualnie w konfesjonale. Na
polu, jak mówią w Krakowie, zwykł był łazić po
cywilnemu, przeważnie w dżinsach i kraciastej,
flanelowej koszuli. Tak się czuł najlepiej, a uważał,
że na wszystko jest właściwy czas - na sutannę
i ornat też.
Z leciutkim uśmiechem otaksował postać swojego
nowego zwierzchnika: garnitur skromny, ale
elegancki, szyty chyba na miarę - nie bardzo się
na tym znał, ale tak mu się wydawało, bo ciuch
leżał na szefie jak ulał. O ubraniach na miarę
czytał dotąd tylko w angielskich kryminałach (bo
,,Vivy" albo ,,Faktu" nie czytał z całą pewnością);
sam zaopatrywał się w pierwszym lepszym sklepie,
jaki był pod ręką, a sutannę wprawdzie zamówił
na swój rozmiar, ale nie u krawca, tylko
przez internet, i to wyłącznie dlatego, że najmniejsza
z rozdzielnika była na metr siedemdziesiąt.
Czyli, innymi słowy, wlokłaby się za nim jak tren.
Pogrzebał w komodzie, wydobył koszulę ze
stójką i wsunął w nią listek. Zerknął, czy szefa
to satysfakcjonuje, bo ten nosił świątek piątek koloratkę
rzymską, czyli księżowską obrożę dookoła
całej szyi. Chyba tak, bo nic już więcej nie mówił.
Stanisław księdza Jana odrobinę się bał, chociaż
tamten był tylko pięć lat od niego starszy - może
niecałe sześć, bo szef zdążył już mu opowiedzieć
o swojej zaplanowanej pomaturalnej obsuwie -
i od razu spontanicznie zaczęli sobie mówić na ty;
inaczej zresztą to byłoby po prostu śmieszne. Tak,
Jan to równy gość, ale wzbudzał w nim szacunek
od samego początku. Mimo że jak cała reszta
świata wziął go za nastolatka i potem swobodnie
przeprosił - a może właśnie dlatego. A następnego
dnia, kiedy zaczęli uzgadniać harmonogram
służbowy, jego nowy proboszcz zaproponował:
- To co, weźmiesz msze po księdzu Tadeuszu,
angielską o jedenastej i polską o wpół do drugiej,
dobrze? - Nawet nie pytał o znajomość języka, bo
sprawa była jasna: skoro wykopali go na misje do
Wielkiej Brytanii, to musiał być przynajmniej na
poziomie nazywanym eufemistycznie komunikatywnym.
Naprawdę to u Kołłątaja w Jordanowie
dostał taki wycisk, i to nie tylko z angielskiego,
ale z niemieckiego też, że potem w seminarium
mógł leżeć brzuchem do góry, i tak był najlepszy.
Z czego skwapliwie korzystał, utrwalając swój mit
zdolnego lesera.
- No problem - zgodził się z marszu. - Tylko
słuchaj, Jan, czy to dobrze, żebyś ty w ogóle nie
odprawiał po polsku? Zapomnisz, jak to się robi!
Może lepiej podzielmy się łacińską w tym drugim
kościele? Ja już trochę umiem - powiedział
z dumą, bo co fakt, to fakt, umiał: ich liturgista
był magikiem, który potrafił bez żadnego
wysiłku tak pognać chłopaków do formy nadzwyczajnej,
że żaden nie mruknął, a jeszcze się
napraszali. - Jakby co, to mnie douczysz. Byłbyś
moim manduktorem.
- Okej, masz rację - przyznał Jan. - I dziękuję.
- Znowu punkt dla niego: nie trzyma się
jak baran swojej koncepcji, można mu co nieco
wyperswadować. - To teraz słuchaj, czy nie
masz nic przeciwko takiemu podziałowi obowiązków
domowych: ja gotuję i zmywam, ty
sprzątasz i pierzesz?
Mógł sprzątać, czemu nie, zawsze w domu sprzątał,
ale jak tak dobrze poszło za pierwszym razem,
to kto wie, czy i tu nie dałoby się czegoś urwać.
- Jasna sprawa, może być, ale... Nie możemy
jadać w pubie? I co, nie mieliście zmywarki? To
może kupimy raz dwa? A do sprzątania też by się
ktoś dorywczo znalazł...
Jan westchnął.
- Widzisz, Stachu... Odpadły pensje szkolne,
szkoły polskie płacą symbolicznie, to bardziej
czyn społeczny... A rada parafialna przeznaczyła
dla nas po sto pięćdziesiąt funtów tygodniowo.
- Tak naprawdę dla proboszcza miało być sto
siedemdziesiąt, a dla młodego wikarego sto trzydzieści,
ale włodarz parafii postanowił załatwić
to krakowskim nomen omen targiem. - Na czysto,
oczywiście, wszystkie historyjki związane z opłatami
za plebanię lecą osobno, ale mimo to... Sam
policz... No i chciałbym coś jeszcze odłożyć na
lato, na wyprawę...
Cóż, tego wikary nie przewidział.
- A biskup nic nie odpala? - zadał niezwykle
niedyskretne pytanie.
Proboszcz westchnął po raz drugi i zaczął
oglądać żyrandol.
- Aha, już wiem - ucieszył się Stach jak głupi,
chociaż niby nie było z czego. Ale ucieszył się
autentycznie; jedyne, czego w podróży bał się naprawdę,
to tego, że trafi pod skrzydła nudnego
safanduły, ulubieńca biskupa. Jan od pierwszego
rzutu oka, kiedy tylko stanął w drzwiach, wydał
mu się porządnym gościem, a teraz po raz kolejny
jego przeczucie się potwierdzało. - Dyscyplinowanie
wyrywnych, tak? Żeby im się nie chciało za
dużo? A co z tą twoją fuchą w seminarium?
- Stary, jakie seminarium? - westchnął Jan po
raz trzeci. - Tu nie będzie żadnego seminarium
przez najbliższe pięć lat, optymistycznie licząc.
- Więcej wiary. - Wyszczerzył do szefa zęby,
a ten odwzajemnił uśmiech.
Tak, Jan to fajny gość. Dobra, może chodzić
w koloratce, jak mu na tym zależy. W sumie
nawet chyba ma rację. Co nie znaczy, że nie
można by spróbować małego numeru. Zupełnie
maleńkiego, ot tyle, żeby się odrobinę posiłować.
I zobaczymy, co zwierzchność na to. Tylko potrzebna
mu będzie niewielka pomoc krawieckiej
siły fachowej...
To wesele miało być wydarzeniem w Kirkcaldy:
na ślub dwojga polskich emigrantów zjechało
pół Żywca.
Dobre trzy godziny przed uroczystością ksiądz
Jan z lekkim zdziwieniem zarejestrował osobliwe
zachowanie swojego wikarego. Ten mianowicie
najpierw pieczołowicie rewaloryzował jakieś ludowe
ciuchy, by wreszcie stanąć przed nim w pełnym
stroju górali żywieckich i zapytać:
- No i jak? Mogę tak iść?
Trzeba przyznać, że Stach, choć wzrostu mizernego,
swoim widokiem zbijał z nóg: od kierpców
i kopytek począwszy, poprzez pas i czarno-
-czerwony bruclik, czyli kamizelkę, na kłobuku
(dla ceprów: kapeluszu) skończywszy. Ale najlepszy
był akcent służbowy: zamiast kokardy pod
szyją - koloratka zainstalowana w przerobionym
kołnierzyku koszuli.
- Cool! - zawyrokował z podziwem Jan.
Wikary odetchnął z ulgą, bo bał się jednak
trochę reakcji władzy.
- A Bystra to już nie Beskid Śląski? - zapytała
inkryminowana władza z ciekawością. - Strój
żywiecki ci przysługuje?
Ksiądz Deskur popatrzył na cepra z pobłażliwą
wyrozumiałością. Przynajmniej w tej chwili
jego było na wierzchu.
- Jan, ale to nie ta Bystra. Ty masz na myśli
Bystrą pod Bielskiem, która po połowie jest
Śląska, a po połowie Krakowska, czyli żywiecka.
A ja jestem z tej, skąd pochodził ksiądz Pyrtek.
Ona się teraz nazywa Podhalańska. Spod Jordanowa.
No wiesz, za Babią Górą.
Po takim tłumaczeniu ksiądz, jak by nie było
Niziołek, zgłupiał jeszcze bardziej. Do tej pory wydawało
mu się, że zna wszystkie miejscowości od
Ustronia do Ustrzyk Górnych. I że Jordanów to
jeszcze Beskid, a nie Podhale. A tym bardziej Babia
Góra.
Stach, widząc konsternację szefa, pospieszył
z tłumaczeniami.
- Powiedzmy, że Bystra jest taka w pół drogi,
i ja sam też. Moja babcia była z Milówki, to już
ci mówiłem, a dziadek z Czarnego Dunajca
Na sąsiedniej półce
-
[ książka ]Tadeusz od spraw zwykłychMałgorzata Klunder
-
[ książka, e-book ]Robert i RóżaMałgorzata Klunder
-
[ książka, e-book ]Droga do AchtotyMałgorzata Klunder
-
[ książka ]Każdy wschód słońcaMałgorzata Klunder
-
[ książka, e-book ]Tadeusz od spraw zwykłych. Niziołkowie z ulicy PamiątkowejMałgorzata Klunder
-
[ książka, e-book ]Każdy wschód słońca. Niziołkowie z ulicy PamiątkowejMałgorzata Klunder
-
[ książka ]NiewolnicyMarcin Margielewski
-
[ książka ]Miłość pod choinką, (barwione brzegi)Paulina Kozłowska
-
[ książka ]Gwiazdka na Zacisznej, (barwione brzegi)Magdalena Kołosowska
-
[ książka ]Wigilia z aniołem, (barwione brzegi)Katarzyna Grabowska
-
[ książka ]Kamienica pełna cudów, (barwione brzegi)Beata Zdziarska
-
[ książka ]Świąteczny sekretKrystyna Mirek
LINKI SPONSOROWANE