Janosikowe dla Białołęki
22 maja 2009
Jeżeli polityka miasta wobec własnych peryferii nie ulegnie radykalnej zmianie, Białołękę czeka w najbliższych latach kryzys społeczny o niespotykanej w Polsce skali.
Zdawałoby się, że prezydent Warszawy powinien być tą osobą, która sprawied-liwie rozdziela pieniądze lub przynajmniej koordynuje wydatki w mieście. Tymcza-sem burmistrzowi Woli pozwala się na rewitalizację Parku Szymańskiego za ok. 50 mln zł, podczas gdy nasz burmistrz nie może wyszarpać kasy na najzwyklejsze pla-ce zabaw, żłobki, szkoły, chodniki, ulice, ścieżki rowerowe. Wola zbuduje sobie "rzeki" i fontanny w parku, a dzieci z Białołęki będą chodzić do szkół na trzy zmiany po ulicach bez chodników, oznaczonych przejść dla pieszych, o sygnalizacji świetl-nej nie wspominając.
Janosikowe to rodzaj haraczu, jaki bo-gata Warszawa płaci na rzecz gmin słabo rozwiniętych. Problem w tym, że te słabo rozwinięte gminy mają znacznie łatwiejszy start do funduszy unijnych, bo miejscowości położone poza wielkimi miastami dostają więcej i łatwiej.
Nasz sąsiad Nieporęt jest jednym z ma-zowieckich liderów w pozyskiwaniu zewnęt-rznych środków. Buduje za nie kanalizację, drogi, baseny, sale gimnastyczne, hale spor-towe. Jeszcze kilka lat i Nieporęt będzie pod każdym względem atrakcyjniejszy niż Biało-łęka. A czym wschodnia część naszej dziel-nicy różni się od Nieporętu? W obu rejonach dominuje zabudowywanie dawnych terenów rolnych. Nieporęt (wciąż znacznie mniej za-ludniony) goni z infrastrukturą za wzrasta-jącą liczbą mieszkańców. Białołęka nie.
Białołęka stoi w miejscu i czeka nie wia-domo na co.
Co Białołęka zbudowała z pieniędzy unijnych? Nic. Dlaczego? Główny powód jest taki, że dzielnice nie starają się o środki unijne, a jeśli któraś wystąpi o takowe, to miasto blokuje projekty dzielnicowe, aby do-stać kasę na metro, most czy inne sztanda-rowe inwestycje. Białołęka niestety nie może pochwalić się nawet staraniem o pub-liczny grosz, bo o takowy w ogóle nie występowała. Dopiero teraz zostanie złożony pierwszy wniosek o dofinansowanie szkoły zbudowanej przy Ostródzkiej. Drugi po-wód, przez który Nieporęt zawsze będzie lepszy od sąsiadów z południa jest taki, że Białołęka jako dzielnica Warszawy zawsze musi sama wyłożyć więcej środków własnych niż wójt Nieporętu. Jestem zdania, że odłączenie wschodniej Białołęki od stolicy i przyłączenie jej do Marek lub właśnie Nieporętu - przyniosłoby miesz-kańcom znacznie więcej korzyści niż pozostawanie w granicach miasta stołecznego. Jest to jednak rozwiązanie praktycznie niemożliwe. A szkoda, bo zarówno burmistrz Marek, jak i wójt Nieporętu zajęliby się nowymi terenami ze znacznie większą energią niż prezydent Warszawy. Dla nich byłoby to wyzwanie, dla Warszawy to tylko kłopot. Radni wybrani z terenu wschodniej Białołęki mieliby w Markach lub Nieporęcie znacznie więcej do powiedzenia niż obecnie mają radni dzielnicy w Warszawie.
Nasza dzielnica dla władz stolicy to peryferia. Nie pomaga nam również to, że nasza (uzależniona od politycznych układów w mieście) rada dzielnicy jest słaba i bierna. Jesteśmy i będziemy traktowani źle, bo władzom miasta wydaje się, że gdy zbudują most, to załatwią wszystkie problemy Białołęki.
Wyjaśnijmy sobie zatem pewien "drobiazg". Budowę mostu - jako niezbędną i pilną - zaplanowano wówczas, gdy Białołęka liczyła niecałe 30 tys. mieszkańców, a zdecydowana ich większość mieszkała na Tarchominie. Dziś w naszej dzielnicy żyje ponad 120 tys. ludzi, z czego na terenach wschodniej Białołęki jest ich więcej niż na Tarchominie wówczas, gdy most uznano za niezbędny.
Most nieco poprawi życie kierowcom z Tarchomina i Nowodworów, ale nijak nie przełoży się na jakość życia na zielonej Białołęce. Budowa mostu bez trasy to także kolejne potwierdzenie tego, że nasza dzielnica dzieli się dziś na części A i B. Lepsza to Tarchomin i Nowodwory, które ze wszystkimi brakami w infrastrukturze, w po-równaniu z Białołęką B (na wschód od Płochocińskiej) nie mają powodów do narze-kania.
Białołęka B to dawne pola uprawne, na których postawiono bloki, oraz dawne polne drogi, na których położono asfalt. Zabudowa chaotyczna, bez przemyślanego układu dróg, skrzyżowań, tras komunikacji miejskiej. Już wiadomo, że wybudowa-na z wielkim trudem szkoła na Ostródzkiej (biuro edukacji nie chciało dać zgody na budowę "gimnazjum w szczerym polu") nie wystarczy na potrzeby rosnącej liczby mieszkańców. Nie ma i nie będzie placów zabaw, boisk, żłobków, parków. Przy wąskich ulicach brakuje chodników. O basenie czy hali sportowej mieszkańcy mogą tylko pomarzyć. Wielki obszar "wisi" komunikacyjnie na dwóch mostkach nad kana-łem Żerańskim i trzech zjazdach na Trasę Toruńską.
Jeżeli polityka władz miasta wobec po-tężnej obszarowo Białołęki, gdzie wciąż jest więcej terenów niezabudowanych niż zabu-dowanych, nie zmieni się radykalnie - naszą dzielnicę, a zwłaszcza jej wschodnią część czeka potężny kryzys społeczny. Na zawsze stanie się miejscem najtańszych w mieście mieszkań, gdzie kolejne pokolenia młodzie-ży przez kilka lat wpadać będą na noce, by jak najszybciej zarobić i wyfrunąć z dziel-nicy, w której nie da się normalnie żyć. Nie będą się wiązać z miejscem zamieszkania traktując je jako tymczasowe. Nie zaanga-żują się w życie społeczności lokalnej, do rad rodziców w szkołach będzie "łapanka". Nie powstaną społeczne kluby sportowe i organizacje trzeciego sektora, bo nie będzie dla nich żadnej bazy. Nawet w kościołach ludzie nie będą się znać. Będą żyć zamknięci w swoich mieszkaniach i domach.
Wschodnia Białołęka to tereny marginalizowane znacznie bardziej, niż te, na które Warszawa płaci janosikowe. Czas, aby zwolnić miasto z haraczu na rzecz tych, którzy bez przeszkód mogą starać się o środki unijne i przeznaczyć te pienią-dze na margines stolicy - wschodnią Białołękę. A jeśli to okaże się niemożliwe, bo rząd nie wyrazi zgody, miasto samo musi wreszcie znaleźć środki na normalne ży-cie w naszej dzielnicy.
Bartek Wołek