Fala hejtu wobec straży miejskiej. Czy strażnicy są nam potrzebni?
22 lutego 2016
Po doniesieniach mediów - także nas - o tym, jak dwóch strażników miejskich pobiło na białołęckim Tarchominie mężczyznę, który zwrócił im uwagę, że źle zaparkowali swój służbowy samochód, przez internet przelała się fala nienawiści wobec całej straży miejskiej. Czy uzasadniona?
Co im zarzucamy?
W mediach zawrzało, a przez internet przelała się fala nienawiści wobec całej straży miejskiej. Powstaje jednak pytanie - czy w związku z zachowaniem dwóch (byłych już) strażników trzeba negatywnie oceniać pracę strażników? Przede wszystkim - w żadnej sytuacji nie należy patrzeć na ogół przez pryzmat jednostek. To, że dwaj strażnicy miejscy pobili kogokolwiek, nie znaczy przecież, że wszyscy strażnicy to bandyci. Tak samo jak nie każdy kierowca autobusu to cham lub wesołek, nie każdy ksiądz to pedofil i nie każdy polityk to złodziej. O tym zapominamy najczęściej, dając się ponieść emocjom. Owszem, zdarzają się czarne owce - ale one trafiają się w każdym środowisku zawodowym czy grupie społecznej. Czy to, że dwóch funkcjonariuszy przekroczyło swoje uprawnienia - bo takie zarzuty postawiła im prokuratura i za to zostali dyscyplinarnie wyrzuceni z pracy - ma oznaczać, że całą formację należy opluć a najlepiej rozwiązać?
25 tysięcy zgłoszeń miesięcznie
Popatrzmy, czym zajmuje się straż miejska w Warszawie. Do jej zadań należy m.in. ochrona spokoju i porządku w miejscach publicznych, kontrola ruchu drogowego, zabezpieczanie miejsc przestępstw czy pomoc organizatorom imprez zbiorowych w utrzymaniu porządku. Do tego dochodzą interwencje związane ze zwierzętami (EkoPatrol), których wcale nie jest mało. Tylko w grudniu ubiegłego roku mieszkańcy Warszawy wzywali strażników do ponad 25,4 tysięcy interwencji. Na Woli - 2,8 tysiąca razy, Na Bielanach - o tysiąc mniej. Targówek - 1,1 tysiąca zgłoszeń, Białołęka - ponad tysiąc, Bemowo - 980, Wawer - blisko 600. Wszystko to w ciągu jednego miesiąca, podczas którego strażnicy zatrzymali też 38 przestępców. Czy tak często wzywa się ludzi niepotrzebnych? Takich, których trzeba się bać? Oczywiście można stwierdzić, że jak się ich utrzymuje z podatków, to można i trzeba wymagać. Miasto w tym roku zamierza wydać na utrzymanie straży miejskiej 141 milionów złotych. Dla porównania - planowane wydatki na komunikację miejską to blisko 3,3 miliarda przy wszystkich miejskich wydatkach zbliżających się do 14,7 miliardów.
Zajmują się głupotami
Najczęściej krytyka spada na nich za "błahe" interwencje. Głównie ze strony tych, których ta interwencja dotknęła bezpośrednio. - Często słyszymy "Za robotę się weźcie uczciwą, a nie za karanie za parkowanie" - mówią strażnicy. Tyle, że często właśnie te drobne interwencje, najmniej widoczne, są najbardziej potrzebne. Ponad połowa wszystkich zgłoszeń dotyczy nieprawidłowości w ruchu drogowym - czyli m.in. właśnie złego parkowania i zastawiania ulic czy wjazdów. Co trzecie - to sprawy związane z bezpieczeństwem i porządkiem publicznym - zatem wszelkie akty wandalizmu, picie alkoholu w miejscach publicznych itp. Najczęściej chodziło o zakłócanie ciszy nocnej (ponad 9 tysięcy interwencji w ubiegłym roku). Co dziesiąta interwencja to sprawy związane ze zwierzętami (a były wśród nich m.in. czarna wdowa w samochodzie sprowadzonym ze Stanów, egzotyczne jaszczurki czy wąż w pudełku na parkingu samochodowym). To, za co można ganić strażników, to stosunkowo mały odsetek własnych interwencji - niecała jedna czwarta. Ale czy to słuszny zarzut? Ilu należałoby zatrudnić ludzi, żeby na bieżąco patrolować ulice Warszawy i jednocześnie być gotowym na wezwanie? Z jednej strony chciałoby się, by strażnicy sami wiedzieli, gdzie mogą się trafiać niebezpieczne sytuacje, z drugiej - kto jeśli nie mieszkaniec wie najlepiej, co złego dzieje się w jego okolicy? Wystarczy zgłaszać. I wtedy oczekiwać.
Z ponad 1500 strażników dwóch wyleciało z roboty, bo nadużyli funkcji, zaufania i kompetencji. Dwóch.
Wiktor Tomoń