REKLAMA

WikiLeaks od środka

autor: Daniel Domscheit-Berg
przekład: Paweł Wieczorek
wydawnictwo: Buchmann
wydanie: 1, Warszawa
data: 18 kwietnia 2012
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 288
ISBN: 978-83-7670432-6

Ujawniane przez WikiLeaks informacje każą światu wstrzymywać oddech. Kto jednak stoi za tą organizacją, która skłoniła Pentagon do powołania liczącej 120 osób grupy specjalnej? Jak wygląda centrala WikiLeaks?

Daniel Domscheit-Berg zabiera nas do środka WikiLeaks. Ramię w ramię z Julianem Assange'em rozbudowywał tę platformę internetową. Młody Niemiec jest człowiekiem, który poza dyskusyjnym założycielem projektu ujawniania tajemnic, wie o nim najwięcej.

Niniejsza książka ujawnia nieznane dotychczas kulisy przecieków - dotyczących organizacji scjentologicznej, Parady Miłości w Duisburgu i amerykańskich depesz dyplomatycznych. Domscheit-Berg opowiada o pierwszym spotkani z Assange'em w grudniu 2007 roku, wspólnych podróżach po świecie i opisuje sposób działania WikiLeaks. Po raz pierwszy ujawnia konflikty wokół sposobów, w jaki powinna dalej działać organizacja, oraz dyktatorskie zapędy Assange'a. Od odejścia Domscheita-Berga i innych ważnych osób z WikiLeaks we wrześniu 2010 roku Julian Assange jest jedynym panem tego potężnego instrumentu.

Niniejsza książka jest fascynującym demaskatorskim reportażem, pełnym nieznanych faktów i równocześnie szkicuje intymny portret Juliana Assange'a.

Fragment

Pierwsze spotkanie

Po raz pierwszy usłyszałem o WikiLeaks we wrześniu 2007 roku - zagadnął mnie na ten temat dobry kumpel. Czytaliśmy wtedy regularnie cryptome.org, stronę internetową Johna Younga. Cryptome trafiła na pierwsze strony gazet między innymi z powodu opublikowania w latach 1999 i 2005 listy nazwisk agentów MI6 - brytyjskiego wywiadu. Cryptome.org opublikowała dokumenty ludzi, którzy chcieli wydobyć na światło dzienne tajemnice, nie ryzykując zdemaskowania jako zdrajcy i bycia pociągniętym do odpowiedzialności. Na tej samej idei opiera się WL.

Śmieszne, ale wielu ludzi wychodziło wtedy z założenia, że za kulisami WikiLeaks kryje się międzynarodowy wywiad, a cała sprawa to honeypot (słoik miodu) - platforma, oferująca osobom, które chciałyby coś wypaplać, taką możliwość po to, aby w chwili, gdy załadują na stronę coś naprawdę ostrego, zdjąć ich jako zdrajców. Z tego powodu także u mnie przeważała nieufność.

W listopadzie 2007 roku na stronie wilileaks.org pojawiły się jednak instrukcje z zatoki Guantanamo, tak zwane Camp Delta Standard Operating Procedures (Standardowe Procedury Działania Obozu Delta), z których wynikało, że w znajdujących się na Kubie amerykańskich obozach jenieckich łamane są prawa człowieka i dzieją się inne rzeczy niezgodnie z konwencjami genewskimi. Szybko uzmysłowiłem sobie trzy rzeczy.

Po pierwsze: Pomysł, że WikiLeaks mogło zostać stworzone przez tajne służby, jest absurdalny.

Po drugie: Projekt ma potencjał stania się czymś znacznie, znacznie większym niż Cryptome.

Po trzecie: WikiLeaks to coś dobrego.

Dla ludzi, którzy od początku należeli do określonych społeczności, Internet nie jest niemożliwym do ogarnięcia morzem danych, lecz wioską. Jeśli potrzebowałem oceny określonego tematu, wiedziałem, gdzie zapytać. Tak zrobiłem i za każdym razem uzyskiwałem tę samą odpowiedź: ,,WL? Stuprocentowo dobra sprawa!". Utwierdziło mnie to w decyzji, aby dalej śledzić rozwój wypadków w WL.

Zalogowałem się do czatu, który do dziś istnieje na stronie WL, nawiązałem kontakt i od razu odniosłem wrażenie, że ludzie stamtąd nadają na tej samej fali co ja. Interesowały ich te same zagadnienia. Najwyraźniej pracowali w tak samo niewyobrażalnych porach dnia i nocy co ja. Dyskutowali nad problemami społecznymi. Uważali, że Internet daje możliwości podchodzenia do problemów w całkiem nowy sposób. Następnego dnia po raz pierwszy zapytałem, czy jest coś do zrobienia. Odpowiedź nie nadeszła od razu, co nieco zbiło mnie z tropu, wręcz uraziło, zostałem jednak na czacie.

,,W dalszym ciągu zainteresowany robotą?" - nadeszła odpowiedź dwa dni później. Pytał Julian Assange.

,,Jasne! Mów co jest" - odpisałem.

Julian dał mi kilka poślednich zadań. Kazał mi posprzątać Wiki*, poprawić formatowania, przerobić treści. Nie miałem żadnego kontaktu z ,,delikatnymi" dokumentami. Natychmiast wpadłem na pomysł, aby włączyć WL do programu 24. Chaos Communication Congress (24C3). Jest to coroczne spotkanie sceny komputerowej i hakerskiej, odbywające się między Bożym Narodzeniem a sylwestrem w Berlińskim Centrum Kongresowym (BCC), organizowane przez Chaos Computer Club.

* Wiki - typ witryn internetowych, w których treść można tworzyć i zmieniać w prosty i szybki sposób, z poziomu przeglądarki internetowej, za pomocą prostego języka znaczników lub edytora WYSIWYG. Strony Wiki, ze względu na swoją specyfikę, są przede wszystkim wykorzystywane do pracy nad wspólnymi projektami, takimi jak repozytoria wiedzy na wybrany temat lub projekty różnych grup społecznych. Nazwa Wiki pochodzi od hawajskiego wyrażenia wiki wiki, oznaczającego ,,bardzo szybko".

W owym czasie nic nie wiedziałem o wewnętrznej organizacji WikiLeaks. Nie wiedziałem, ile osób poza mną angażuje się w działalność i jak wszystko wygląda od strony technicznej. Myśląc o WikiLeaks, miałem przed oczami organizację średniej wielkości z dobrze zorganizowanym personelem, dobrym wyposażeniem technicznym, serwerami na całym świecie.

Pracowałem wtedy na etacie - zajmowałem się projektowaniem i bezpieczeństwem sieci dla Electronic Data Systems (EDS). Jest to duża firma amerykańska, zarządzająca zadaniami IT dla zleceniodawców cywilnych oraz wojskowych, z największą niemiecką siedzibą w Rüsselsheim. Miałem z pracodawcą cichą umowę, że nie będę się opiekował firmami zbrojeniowymi, co doprowadziło do tego, że odpowiadałem głównie za GM i Opla oraz za liczne linie lotnicze. Kto dziś w dowolnym miejscu świata rezerwuje bilet lotniczy, prawdopodobnie korzysta z technologii, którą stworzyłem.

Zarabiałem mniej więcej 50 000 euro rocznie, co było sumą nieadekwatnie niską za wykonywaną przeze mnie pracę, było mi to jednak obojętne. Angażowałem się w Open Source Community, pracowałem zdecydowanie więcej niż wynikające z umowy o pracę czterdzieści godzin tygodniowo i nieustannie majstrowałem przy nowych rozwiązaniach. Wszyscy doceniali efekty mojej pracy.

Razem z kolegami pozwalaliśmy sobie na zwykłe dowcipy, jakimi w tego typu koncernach technicy poprawiają sobie humor. W ramach protestu przeciwko złej jakości kawie tak manipulowaliśmy menu automatów, że te ponoć tanie urządzenia ciągle trzeba było naprawiać. Do pewnego cholerycznego kolegi wysyłałem regularnie maile z adresu god@eds.de i potajemnie obserwowałem, jak wpada z ich powodu w jeszcze większą wściekłość. Natychmiast wysyłałem mu następnego maila: ,,Bóg mówi, że nie należy się aż tak bardzo denerwować".

Mieszkałem w Wiesbaden, moją ówczesną dziewczyną była bardzo ładna, młoda dama i - krótko mówiąc - jeśli chodzi o życie jako takie, byłem zadowolony, choć nie wpadałem w przesadną euforię. Było barwne i pełne różności, aczkolwiek pozostawało w nim nieco miejsca na coś jeszcze.

Kiedy atmosfera między mną a Julianem znacznie się zmąciła, powiedział, że bez WikiLeaks byłbym nikim. I że dołączyłem do sprawy tylko dlatego, że nie miałem lepszego pomysłu na życie.

Miał rację! WL było najlepszą rzeczą, jaka przydarzyła mi się dotychczas w życiu.

Przed WL nie cierpiałem jednak nudy: w mojej kuchni stała szafa serwerowa, zużywająca rocznie 8500 kWh, nieustannie dłubałem w aplikacjach sieciowych, spotykałem się z ludźmi z lokalnych Chaos Club. Wypełniało mi to dzień aż nadto.

Angażowałem się jednak we wszystko - jeśli w ogóle - jedynie na pół gwizdka. Przez wiele lat brakowało mi w życiu czegoś decydującego. Sensu. Zadania, na którym naprawdę by mi zależało i dla którego byłbym gotów wszystko rzucić.

Chaos Computer Club był wtedy dla mnie ważnym miejscem spotkań i kiedy przyjeżdżałem do stolicy, jego berlińska siedziba należała do pierwszych miejsc, dokąd się udawałem. Jak opisać, co tak bardzo podobało mi się w tamtejszych ludziach? Wszyscy byli zdecydowanymi oryginałami. Bardzo kreatywnymi, mądrymi, czasami nieco szorstkimi ludźmi, zdecydowanie niemarnującymi czasu na fałszywą przyjacielskość. Kiedy jednak zaakceptowali kogoś jako członka swego grona, pozorny brak kompetencji społecznej odpłacali mu dziesięciokrotnie prawdziwą lojalnością. Każdy był czymś zajęty przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszyscy członkowie Klubu byli wybitnymi ekspertami w swoich specjalizacjach - wolnym oprogramowaniu, muzyce elektronicznej, sztuce wizualnej albo hakerstwie, bezpieczeństwie IT, ochronie danych czy pokazach świetlnych - spektrum ich zainteresowań było naprawdę szerokie.

Klub miał jeszcze jeden plus w stosunku do wielu innych społeczności: siedzibę. Dla osób, które spędzają wiele czasu w przestrzeniach cyfrowych, jest to duża korzyść. W Klubie można było posiedzieć, podyskutować twarzą w twarz nad problemami oraz - co było mi dane później stwierdzić - w niefortunnych sytuacjach przenocować na którejś z licznych kanap. Klub dbał o to, aby członkowie sceny regularnie się spotykali - w tym na corocznym kongresie w BCC przy placu Aleksandra.

Na początku grudnia 2007 roku Julian napisał do mnie na czacie krótki komunikat: ,,Do zobaczenia w Berlinie. Cieszę się z wykładu".

Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, było: ,,Cholera jasna, oby się udało". Niemal do samej konferencji nie wiedziałem, czy będzie mógł wygłosić mowę. Co prawda zrobiłem co w mojej mocy, aby wszystko zorganizować, ale terminy zgłoszeń minęły w sierpniu. Równocześnie nie miałem pewności, czy nie mącę jedynie organizatorom w głowach, a w dzień X nie zjawi się nikt z WL.

Zgodnie ze swoim stylem Julian rzeczywiście przyjechał tuż przed końcem. No i okazało się, że nie przewidziano jego prelekcji w programie. Do dziś nie wiem, czy w ogóle złożył żądane dokumenty. Możliwe, że ludzie z Klubu nie bardzo rozumieli wtedy sprawy WikiLeaks albo uznali WL za nieistotne. Możliwe, że sporo członków Klubu podchodziło krytycznie do WL i usunęło Juliana z głównego programu. Początkowo napotykaliśmy w Niemczech spory opór ze strony ruchu ochrony danych. Naczelne hasło brzmiało: ,,Dane prywatne chronić - publiczne wykorzystywać" (Private Daten schützen - öffentliche Daten nutzen). Poruszaliśmy się gdzieś pośrodku, co dostarczało dużo materiału do dyskusji.

W każdym razie wykładu na temat WL nie było w oficjalnym programie. Organizatorzy umożliwili jedynie Julianowi niedużą prezentację w jednym z pomieszczeń roboczych w piwnicy. Julian narozrabiał już przy kasie, odmówił bowiem zapłacenia za wstęp. Uważał, że ze względu na wykład, jaki miał wygłosić, należy mu się wolny wstęp - wolontariusze przy kasie uważali jednak inaczej. Nie znajdował się na liście prelegentów, żądali więc 70 euro.

Julian zostawił plecak w pomieszczeniu dla prasy - często podróżował tylko z plecakiem - i od tego momentu zaanektował je dla siebie.

Pomieszczenie dla prasy urządzono w niezbyt dużej sali z ciemnymi kafelkami na podłodze, gdzie za parawanami ustawiono ciąg stołów. Znajdowało się w cichym zakątku pierwszego piętra, na samym końcu korytarza. Żaluzje w oknach były spuszczone także w ciągu dnia. Przychodzili tu dziennikarze, by usiąść z laptopem przy stole i w spokoju pracować nad tekstami, ale Julian od pierwszej chwili uznał pomieszczenie za swoje i zabrał się do pracy, co oznaczało, że godzinami tkwił przy komputerze i walił w klawisze. Głośno.

Jeśli ktoś chciał skorzystać z pomieszczenia choćby na kwadrans, by przeprowadzić wywiad dla radia, Julian odmawiał wyjścia czy choćby nieco cichszego obrabiania klawiatury.

Choć organizatorzy wieczorem robili wszystko, aby pozbyć się upartego gościa, Julian uznał, że ma prawo do noclegu w ,,swoim" pokoju. Faktycznie tam spał - prawdopodobnie owinięty kurtką, na stołach, kafelki były na pewno zbyt zimne.

Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, pomyślałem sobie: koleś jest cool. Miał na sobie oliwkowe bojówki i śnieżnobiałą koszulę, na tym zieloną wełnianą kamizelkę od garnituru. Wyróżniał się, biała koszula była wyraźnie widoczna w tłumie.

Poruszał się energicznie, na luzie, dużymi krokami. Kiedy szedł po schodach, deski dygotały. Istnieją ludzie, którzy chodzą tak, jakby każdy ich krok był testem obciążeniowym podłoża. Czasami brał rozbieg, skakał i ślizgał się na rozdeptanych camelach po świeżo wypastowanej podłodze. Albo zjeżdżał po poręczy, niemal koziołkując na dole. Mnie też bawiły takie rzeczy.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się na kręconych schodach, na pierwszym piętrze BCC. W centrum tego dnia roiło się od ludzi. Na dole spóźnieni goście błagali o wejście. Właśnie pobity został rekord 3000 zwiedzających i rozgadany tłum parł po korytarzach. Miejscami, aby przejść dwadzieścia metrów w linii prostej, tkwiło się kwadrans w zatorze. U nas na górze, przy wejściu na schody, było nieco spokojniej. Z lewej strony stała biała skórzana kanapa i siedząc na niej, można było podziwiać plac Aleksandra. Przez następne dni stała się naszym miejscem spotkań. Kiedy któryś z nas musiał iść do toalety albo szedł po coś do jedzenia, drugi pilnował rzeczy. Na spojrzenia zmęczonych uczestników kongresu, którzy chętnie zajęliby nasze miejsca, odpowiadałem groźnym szczerzeniem kłów.

Z początku godzinami rozmawialiśmy, potem często spokojnie obok siebie siedzieliśmy - nieobecny duchem Julian pracował przy komputerze, ja podobnie.

Nie mam pojęcia, na co liczył Julian, udając się w podróż do Berlina. Dla mnie piwnica, jaką nam przydzielono na prezentację, była nieprzyjemna. Na szczęście była mała, ponieważ na prelekcję przyszło niecałe dwadzieścia osób - co jednak szczególnie mnie martwiło, nie było ani jednej znanej twarzy spośród członków Klubu. Nie rozumiałem, dlaczego nikogo nie interesuje idea WikiLeaks.

Siedziałem w pierwszym rzędzie z prawej strony i obserwowałem Juliana, opowiadającego o WL z przyjaznym, australijskim akcentem. Codziennie był ubrany w to samo. Lśniąca bielą koszula, która przy pierwszym spotkaniu wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, nie wyglądała już tak efektownie.

Jeśli Julian był rozczarowany zwabieniem do piwnicy tak niewielu słuchaczy, nie dawał tego po sobie poznać. Mówił przez czterdzieści pięć minut, a kiedy trzech słuchaczy chciało na koniec jeszcze się czegoś dowiedzieć, cierpliwie odpowiadał na pytania.

Było mi go nieco szkoda. W końcu sam zapłacił za przyjazd. Kiedy od czasu do czasu odwracałem się do słuchaczy, widziałem nieco bezradne miny.

W późniejszym czasie wygłaszał prelekcje w znacznie bardziej obrazowy sposób i podpierał się większą liczbą przykładów, wtedy jednak były to rozważania jeszcze bardzo teoretyczne. Julian był jednak niezmordowany w reklamowaniu swego pomysłu. W ciągu kilku następnych miesięcy - WL było ciągle jeszcze bardzo mało znane i często mylono nas z Wikipedią - opowiadaliśmy o WL praktycznie każdemu, kto był gotów wysłuchać nas choćby przez kilka minut. Nawet jeśli były to trzy osoby. Dziś zna nas cały świat. Wtedy liczyła się każda dusza.

Kiedy także ci trzej słuchacze nie mieli więcej pytań, Julian spakował swoje rzeczy, wrócił na kanapę i znowu zagłębił się w pracy.

Klub, który był wtedy dla mnie czymś w rodzaju społecznej ojczyzny, po naszym występie pozostał długo sceptyczny wobec WikiLeaks. W następnych miesiącach często zadawałem sobie pytanie, jaki może być tego powód. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, ile było sporów między Julianem a organizatorami i że starł się z wieloma moimi znajomymi.

Na mnie występ Juliana zrobił wrażenie. Ten żylasty Australijczyk nie dawał sobie w kaszę dmuchać i nic nie mogło odwieść go od sprawy, której się poświęcił. Był bardzo oczytany i miał na liczne tematy zdecydowane zdanie. Na przykład jego postawa wobec społeczności hakerskiej całkowicie różniła się od mojej: uważał tych ludzi za idiotów, za bezużyteczne jednostki (useless). Często oceniał ludzi w zależności od tego, czy ,,przynoszą korzyść" - bez względu na to, jak korzyść definiował. Nawet hakerzy o wybitnych umiejętnościach byli dla niego idiotami, jeśli nie używali swoich zdolności do nadrzędnych celów.

Opinie Juliana zawsze były bezkompromisowe, często wyrażał swoje zdanie nawet nieproszony. Już wtedy uważałem, że musi z tego powodu podpadać wielu ludziom.

Mieliśmy dużo do omówienia i wiele planów do stworzenia. Nie zadawałem sobie pytania, czy zachowanie Juliana wydaje mi się nietypowe ani czy mogę mu zaufać. Pytanie, czy z powodu tego osobnika mogę popaść w poważne kłopoty, zupełnie się nie pojawiało. Wręcz przeciwnie - możliwość pracy z nim mi pochlebiała. Julian Assange był nie tylko założycielem WL, był także Mendaksem, członkiem International Subversives: jednym z wielkich hakerów, współautorem Underground, książki uwielbianej przez znawców. Porozumieliśmy się błyskawicznie.

Nie chciał wiele o mnie wiedzieć. Wydaje mi się, że szanował mnie jako nowego uczestnika, który już pierwszego dnia powiedział, że chce pomóc i przy tym pozostał. Proste, choć prawdopodobnie było to znacznie więcej, niż otrzymał do tej pory od innych ludzi. Wkrótce mogłem sam to zaobserwować. Z każdą publikacją pojawiało się kilku chętnych, mówiących: ,,Chcemy wesprzeć WikiLeaks", kiedy jednak zlecało im się konkretną pracę, z mniej więcej stu chętnych wracał może jeden - jeśli w ogóle. Niektóre zadania zlecałem ludziom ponad sto razy, sto razy tłumaczyłem to samo i nic z tego nigdy nie wynikło.

Sądzę, że Julian często tego doświadczał i cieszył się, że znalazł sojusznika. WikiLeaks szybko ściśle nas związało, mieliśmy bowiem takie same ideały. Byliśmy sobie równi - przynajmniej tak to odczuwałem. Nawet jeśli to on założył WikiLeaks i miał więcej doświadczenia.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA