REKLAMA

Walc Stulecia

autor: Rafał A. Ziemkiewicz
wydawnictwo: Fabryka Słów
kolekcja: Bestsellery polskiej fantastyki
wydanie: II, Lublin
data: 12 lutego 2010
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 472
ISBN: 978-83-7574177-3

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka, II  2010.02.12

"Walc okazał się książką gęstą, bardzo dobrą i niewesołą... Ślady literackie są dość znamienne. Odpomina się nieco Czarodziejska góra, a w niej postać Naphty, Rok 1984 i pewnie Mistrz i Małgorzata...

Przypomniało mi się, jak Brzozowski ubolewał na przełomie stuleci nad "brakiem wielkiej epiki dziejów". Gdyby nie zmogły go podejrzenia i gruźlica, gdyby pożył jeszcze odrobinę, to by się doczekał tej wielkiej epiki. Wiek dziewiętnasty rzeczywiście wdychał za wojną, uzasadniając to rozmaicie. Czytałem taki druczek Przybyszewskiego, "Tyrteusz". Co on tam wypisuje, że mu ręka nie zadrżała! Wojna jest oczywiście pożądana, czysta, szlachetna, wspaniała, oczyszczająca społeczeństwo. Sto stron komplementów dla wojny. Ziemkiewicz musiał czytać wydawnictwa podobne - zresztą wszyscy je pisali, wielkiego Manna nie wyłączając.

Oczywiście, po publicyście prawicy trzeba się spodziewać wszystkiego najgorszego... A książka naprawdę dobra."

Piotr Kuncewicz

"Przegląd Tygodniowy" nr 30/1999

Fragment

Wejście do hotelu znajdowało się za węgłem. Lady Chatsworth przez chwilę lustrowała wnętrze poprzez grube szkło wypełniające górną część dębowych drzwi; potem pchnęła je i wkroczyła energicznie do środka. Na głębokich fotelach i nad niskim stolikiem do kart zalegał błękitnawy, poranny półmrok, rozjaśniany żółtawym światłem lampy gazowej zawieszonej nad pulpitem recepcjonisty, nad grubą, oprawną w ciemnobrązową skórę księgą hotelową.

Lady Chatsworth przyglądała się zdobiącym ściany stiukom i oprawionym fotografiom, malowanym ręcznie pastelowymi barwami słabo widocznymi w tym śżyła przy tym oczy w sposób, który nadawał jej twarzy szczególny, łobuzerski wyraz.

Wszystko było tutaj tak, jak - najprawdopodobniej - wiosną 1914 roku. Poza jednym drobiazgiem: wielkie, zajmujące prawie całą ścianę lustro zastąpione zostało wziętym z innego hotelu obrazem bitwy pod Wagram.

Programy scenograficzne bardzo nie lubiły luster, zwłaszcza dużych i Orin nie miał innego wyjścia, jak ustąpić przed technicznym ograniczeniem.

- Tak - powiedziała po chwili tak długiej, że niemal już zdążył zapomnieć, o co pytał. - Tak, chciałabym. Zza drzwi zaplecza wyszedł wprost za kontuar recepcjonista w ciemnozielonej kamizelce i koszuli w prążki.

Na pierwszy rzut oka stanowił uosobienie mieszczucha - nalana twarz, druciane okulary, bokobrody. Ale oczy za owalnymi szkłami nie były oczami człowieka ospałego czy mało bystrego. Człowiek ospały lub nie dość bystry nie nadawałby się do roli, jaką miał tutaj spełniać - nie tylko rozdając hotelowe klucze, ale także pamiętając, komu i kiedy je wręczał, albo przeciwnie - w czas o tym zapominając.

Recepcjonista skłonił się Staniewskiemu, witając go grubym, poczciwie brzmiącym głosem, tak zwyczajnie, jakby nie był to blady świt, ale słoneczne popołudnie. Nie dotykając nawet hotelowej księgi, zebrał z drewnianego blatu położony tam przez Staniewskiego banknot. Wkładając pieniądze do szuflady, wydobył z niej pudełko zrobione z cienkich, oklejonych fioletową bibułką płatków drewna. Na jaskrawopomarańczowej etykiecie odznaczały się charakterystyczne, niemieckie litery półkolistego napisu. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście długich na dwa i pół cala zapałek z wielkimi jak krople żywicy, zielonkawymi łebkami. Niektóre były już nadpalone; należała do nich także ta, którą recepcjonista wydobył z pudełka i przytknął do płomienia gazowego nad swym stanowiskiem. Potem zapalił nią niewielką, ozdobną lampę naftową, drugą ręką przytrzymując uchylony klosz.

Z lampą w jednym ręku i pobrzękującymi kluczami w drugim wyszedł zza kontuaru z uprzejmym:

- Proszę za mną, Herr Offizier.

Jeśli nawet jego wzrok spoczął przypadkiem na stojącej obok majora lady Chatsworth, przeniknął ją na wylot, nie zatrzymując się ani na ułamek sekundy. Jak przystało w tym fachu, recepcjonista nie zauważał damy, dopóki nie został poinformowany, że dama życzy sobie być zauważoną.

Damę ta demonstracyjna dyskrecja zdawała się niezwykle bawić. Wspinając się po stromych schodach, uczepiona lewego ramienia towarzysza odrobinę mocniej niż wypadało, zachichotała nagle.

- Czuję się jak duch... Jakbym zwiedzała czyjś sen.

Za zakrętem schodów krąg miodowego światła ogarnął ich całkowicie; szli za milczącym recepcjonistą pośród kładących się na tapety długich cieni.

- Nie wygląda pani na zmęczoną balem - zauważył Staniewskij.

- O, nie. Czuję się wspaniale. Dawno nie byłam w takiej formie.

Ich przewodnik otworzył jeden z pokoi i wszedł pierwszy. Wydobył z kieszeni kamizelki zapałki i powtórzył operację zapalania światła, tym razem odwrotnie, przenosząc płomień z lampy naftowej na gazową. Odwrócił się, upewnił, czy gość go widzi, i zademonstrował działanie pokrętła regulującego siłę światła. Potem skłonił się raz jeszcze i ruszył do drzwi.

- Chwileczkę - powstrzymał go Staniewskij i sięgając ponownie do portfela, bardziej stwierdził do swojej towarzyszki niż zapytał: - Nie zakończymy przecież chyba takiego wieczoru bez szampana, prawda?

Kiedy drzwi się zamknęły, lady Chatsworth ściągnęła z głowy kapelusz i rzuciła go niedbałym ruchem na stół. Powstrzymał ją, kiedy zabrała się do zdejmowania futrzanej etoli:

- Ależ nie, prawdziwa dama nie robi tego bez pomocy.

- Jeśli tylko ma w pobliżu prawdziwego dżentelmena.

Etola była lekka i miękka; prawie nie poczuł, kiedy znalazła się w jego rękach, zsunięta z ramion kobiety, która znowu znalazła się bardzo blisko niego. Odwróciła się powoli, szeleszcząc koronkami sukni i uniosła wzrok z oczekiwaniem.

Był zbyt podniecony, by się zawahać. Wystarczyło pochylić kark, minimalnie, o centymetry. Jej usta, wilgotne i ciepłe, smakowały winem. Nie była bierna; natychmiast poczuł na języku delikatne, regularne muśnięcia, od których przeniknął go całego gorący dreszcz. Wydawało mu się, że trwało to długo; ale w momencie, gdy lady Chatsworth cofnęła głowę i ich usta rozłączyły się, natychmiast zmienił zdanie.

Znowu dostrzegł na jej twarzy ten tajemniczy, koci uśmiech. Odwróciła się do drukowanego w japońskie wzory parawanu, oddzielającego od reszty pokoju wannę z emaliowanej blachy - właściwie coś bardziej przypominającego wysoką, rozciągniętą balię niż wannę - i odszedłszy parę kroków, odwinęła ściągający suknię pod biustem szeroki, jedwabny pas. Przerzuciła go przez poręcz fotela. Wygięła ręce do tyłu, sięgając zapięcia.

- Niech mi pan pomoże - usłyszał w chwili, gdy mozolił się niezgrabnymi palcami ze sprzączkami szabli.

Pomógł jej i znowu się odsunął, by mogła zdjąć suknię.

Zsuwała ją z siebie powoli, świadomie, dając mu czas, by należycie się rozpalił. Wierzchnia, koronkowa warstwa okazała się prawie nie łączyć z ledwie spod niej widocznym nieprzejrzystym materiałem; tylko trójkątny klin na plecach mocował je do siebie, podtrzymując mgłę misternie ułożonych falban na ramionach. Ostrożnie wydobyła z nich ręce i obracając się do niego przodem, zsunęła suknię z piersi i bioder, a potem po prostu wyszła z niej, zostawiając na podłodze biały rozpruty kokon niczym świeżo narodzony motyl.

Uświadomił sobie, że bezwiednie gładzi i podkręca prawy wąs, nie mogąc się doczekać zamówionego szampana.

Lady Chatsworth miała teraz na sobie tylko lekki gorset bez fiszbinów. Odpięła podwiązki, rozplotła ściągnięty na lędźwiach trok i rozluźniła go kilkoma zdecydowanymi szarpnięciami. Chwilę potem gorset spoczął o krok od sukni.

Wyraźnie podobało jej się to, co robiła. Patrzyła mu prosto w oczy, wodząc delikatnie czubkami paznokci po materiale cieniutkiej, sięgającej ledwie ponad pępek koronkowej koszulki w kolorze kości słoniowej, okrywającej piersi. Potem zdjęła ją przez głowę jednym płynnym ruchem, pozostając jedynie w butach, opadających pończochach i uszytych z tego samego co koszulka materiału majteczkach, zapiętych z boku na trzy drobne, obciągnięte błyszczącym jedwabiem guziczki.

Nie próbowała się ukryć ani schować, kiedy rozległo się pukanie do drzwi; dopiero gdy major stawiał odebraną od pokojówki tacę na stole obok kapelusza, zasłoniła się skromnie jedną ręką, wyciągając drugą po kieliszek.

- Obawiam się, że nie będzie taki dobry, jak na balu - rzekł, popisując się jedną z kawaleryjskich sztuczek majora Staniewskiego: odbijaniem korka górną, nieostrzoną częścią głowni szabli, tuż pod rękojeścią. Doceniła ten popis, unosząc wąski, długi kieliszek ku górze, w milczącym toaście.

- Zastanawiam się - powiedziała, rozkoszując się smakiem - czy będę mogła tu zabijać? To znaczy, czy będę musiała tutaj zabijać? - poprawiła się zaraz.

- Być może. - Zdejmowanie wojskowego munduru, zwłaszcza oficerskich butów, trudno było połączyć z dbałością o godną prezencję. - Przecież wszystko zależy od ciebie. Umknęliśmy naszym opiekunom i schowaliśmy się na chwilę, ale tam wszędzie - machnął ręką w nieokreślonym geście - gra się już toczy.

Usiadła bokiem do niego i zaczęła rozsznurowywać buty. Położyła przy tym stopę na oparciu fotela, niemal dotykając kolanem piersi i nie zginając pleców.

- Prawdę mówiąc, nie staram się specjalnie o nasycanie moich systemów jakąś brutalną walką. Oczywiście, czasem to bywa niezbędne, żeby z czegoś wybrnąć, no i niczego nie mogę ludziom zabronić; ta szabla jest ostra, rewolwery strzelają prawdziwymi pociskami...

- Tylko że ktoś, kto tego będzie nadużywać, daleko nie zajedzie?

Skinął głową.

- Raczej nie wróżę mu sukcesów. U mnie trzeba przede wszystkim myśleć, Helen. - Po raz pierwszy użył imienia, które tu nosiła.

- To chyba dość rzadkie podejście. Większość kreatorów stawia raczej na proste zadania.

- Bo ludzie to bardzo lubią: zabijanie. Po prostu.

Dużo potworów albo wrogich żołnierzy i żeby łatwo się dawali uśmiercić. To, co robię ja, to może nie jest recepta na wielki sukces, ale na to, by się jakoś z tego fachu utrzymać, owszem.

Ściągnęła uwodzicielsko jedną po drugiej pończochy, od czasu do czasu upewniając się dyskretnie, czy wciąż na nią patrzy. Potem, zanim ruszyła w stronę łóżka, na parę sekund zastygła oparta o poręcz fotela, prezentując zgrabne uda i łydki. Zwilżyła wargi końcem języka.

- Ja też lubię. Czasem. Po to się gra, prawda?

- Czasem. Niektórzy jeszcze po to, żeby móc się bezpiecznie napić, zapalić... I kochać się.

- Uhmm... Te trzy guziczki są dla pana, majorze.

W pierwszej chwili zdumiało go, że ma tak małe piersi; w porównaniu z Malaspiną wydawała się prawie pozbawiona biustu. Większość kobiet dodawała sobie w tym miejscu przynajmniej parę centymetrów, zwłaszcza przy skanowaniu swojego awataru, kiedy było to prostsze niż mycie zębów. Ale zdziwienie minęło, kiedy położył na tych małych piersiach dłoń.

- Zawsze tak się prężą? - spytał, zakreślając czubkiem palca coraz ciaśniejsze kręgi wokół sterczących dumnie ciemnoróżowych pąków.

- Nie - westchnęła. - Nie zawsze.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe