REKLAMA

Tropiciel duchów

tytuł oryg.: Ghost Hunter
autor: Michelle Paver
przekład: Krzysztof Mazurek
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Kroniki Pradawnego Mroku
wydanie: I, Warszawa
data: 8 września 2010
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 142 × 202 mm
liczba stron: 304
ISBN: 978-83-7414844-3

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami, I  2010.09.08

Zbliża się Noc Dusz. Torak będzie musiał stawić czoła swojemu przeznaczeniu i stanąć do walki z ostatnią, najpotężniejszą przedstawicielką Pożeraczy Dusz, Eostrą. Dla Renn, na której ciąży odpowiedzialność za klan, jest to czas podjęcia decyzji o swojej przyszłości. Natomiast Wilk musi poradzić sobie z ogromnym cierpieniem. Eostra spróbuje rozdzielić przyjaciół i wystawi ich na niejedną próbę w czasie niebezpiecznej wędrówki do wnętrza Góry Duchów. Torak, Renn i Wilk będą musieli dokonać trudnych wyborów i wykazać się ogromną odwagą w walce z groźnym przeciwnikiem. To od nich, a zwłaszcza od Toraka, wiele będzie zależało. Czy młodzi przyjaciele sprostają zadaniu i powstrzymają nadciągające zło? I czy dokonają właściwych wyborów dotyczących własnego życia?

Tropiciel duchów, niezwykła, mądra książka, przenosi czytelnika w świat pełen magii i niebezpieczeństw, ale też odwagi i przyjaźni. To szósta część Kronik Pradawnego Mroku, zamykająca bestsellerową sagę Michelle Paver.

Dla rodziców i dziadków, szukających czegoś, co zastąpi Harrego Pottera, Kroniki Pradawnego Mroku Michelle Paver są darem niebios. Przejmujące, pięknie napisane, z wyrazistymi postaciami, opisujące magiczny, prehistoryczny świat - sprzedały się w milionie egzemplarzy, i to bez promocji, jaką miały inne wiodące książki dla dzieci.

,,The Times"

Ta książka ma wszystko, co powinna mieć ostatnia część. Suspens i naprawdę porywająca akcja będą trzymać fanów tej prehistorycznej opowieści w napięciu do samego końca.

,,Waterstones Books Quarterly"

Fragment

Rozdział 1

Torak nie ma ochoty wchodzić do obozowiska, w którym panuje martwa cisza.

Ognisko wygasło. Topór Fin-Kedinna leży w popiołach. Łuk Renn został wdeptany w błoto. Jedynym śladem po Wilku są przecinające się ścieżki łap.

Topór, łuk i ślady łap są przyprószone czymś, co wygląda jak brudny śnieg. Kiedy Torak podchodzi bliżej, w powietrze wzbija się chmara szarych ciem. Z grymasem na twarzy opędza się od nich dłonią. Kiedy jednak odsuwa się nieco, ćmy znów powracają w to samo miejsce, żeby się pożywić.

U progu szałasu chłopiec się zatrzymuje. Bada dłonią framugę i czuje, że ma pod palcami coś lepkiego. W nozdrza uderza go słodki, duszący odór. Nie waży się wchodzić dalej.

W środku jest ciemno, ale jego wzrok odróżnia chmarę unoszących się i opadających szarych ciem - a pod nią trzy nieruchome kształty. Jego umysł nie chce przyjąć do wiadomości tego, co widzi, ale serce już wie.

Odsuwa się o krok. Upada. Nad nim zamyka się ciemność.

Torak siada nagle wyprostowany i przerażony.

Był w szałasie, skulony w śpiworze. Serce waliło mu w piersi jak szalone. Szczęki bolały od zaciskania zębów. Nie spał. Mięśnie miał napięte do granic wytrzymałości od ciągłego czuwania. A jednak widział przecież te trzy ciała. Czuł się tak, jak gdyby Eostra sięgnęła wprost do jego umysłu i powykrzywiała mu myśli.

Ona chce, żebyś właśnie to zobaczył - mówił sobie w duchu. - To nieprawda. Fin-Kedinn jest tu, obok ciebie, śpi w szałasie. A Wilk i Ciemnofutra, i małe wilczki są bezpieczne w wilczej jamie. Renn nie dzieje się krzywda, jest na terenie Klanu Dzika. To nieprawda.

Coś wpełzło mu na szyję po obojczyku. Zmiażdżył to w dłoni. Szara ćma zostawiła ślad jakby kurzu i ledwo wyczuwalny zapach zgnilizny.

W głębi szałasu inna ćma usiadła na rozchylonych ustach Fin-Kedinna.

Torak rozkopał śpiwór i przysunął się do swojego przybranego ojca. Ćma uniosła się w powietrze, zrobiła koło i trzepocząc skrzydłami, wyfrunęła w ciemność nocy.

Fin-Kedinn jęknął przez sen. Koszmary nocne przenikały już prosto w jego sny. Torak wiedział jednak, że nie może go zbudzić. Gdyby to uczynił, obrazy zła nękałyby przywódcę Klanu Kruka całymi dniami, bez końca.

Własna wizja uczepiła się Toraka jak brudny ślad zabitej ćmy. Założył skórzane spodnie, kurtkę i buty i wyszedł z szałasu.

Księżyc w miesiącu Czarnych Cierni rzucał długie, błękitne blaski na przecinkę. Wokół niej oddech Lasu płynął pośród sosen.

Kilka psów uniosło głowy, kiedy Torak przechodził obok nich, ale w obozowisku panowała cisza. Trzeba było znać Klan Kruka tak dobrze jak on, żeby zrozumieć, że wszystko jest źle, że wszystko jest nie tak. Szałasy skuliły się jak przerażone tury wokół ogniska płonącego całą noc. Saeunn otoczyła przecinkę płonącymi gałęziami jałowca przywiązanymi do kijów, aby odpędzić ćmy.

Usadowione w rozgałęzieniu brzozy Rip i Rek skuliły się, główki ukrywając w skrzydłach. Spały spokojnie. Jak na razie szare ćmy nękały tylko ludzi.

Nic sobie nie robiąc z gardłowych protestów kruków, Torak zdjął ptaki z gałęzi i podszedł do ogniska, czując na ramionach senne, pierzaste ciepło.

Gdzieś w Lesie ryknął jeleń.

Kiedy Torak był mały, uwielbiał słuchać jeleni ryczących w mgliste jesienne noce. Zwinięty w śpiworze, wpatrywał się w pełgające węgle ogniska i wyobrażał sobie, że widzi maleńkie, wyłonione z ognia jelenie, uderzające się porożami w ognistych dolinach. Czuł się bezpieczny, wiedząc, że ojciec nie dopuści do niego ciemności i demonów.

Teraz już wiedział, gdzie leży prawda. Trzy jesienie temu, nocą taką jak ta, siedział skulony w rumowisku, które kiedyś było ich szałasem, i patrzył, jak wraz z krwią uchodzi z jego ojca życie.

Ryk jelenia ucichł. Drzewa jęczały i trzeszczały w nocnym śnie. Torak chciał, żeby ktoś się obudził.

Tęsknił za Wilkiem, ale wiedział, że jeżeli zawyje, żeby go przywołać, zbudzi całe obozowisko. Nie mógł znieść myśli o długim marszu w poszukiwaniu stada.

Jak do tego doszło? - zastanawiał się. - Boję się sam wyjść do Lasu.

- To się zaczyna tak - powiedziała mu Renn pół księżyca wcześniej. - Ona wysyła coś małego, co przychodzi nocą. Coś, czego nie da się odpędzić. A szare ćmy to tylko początek. Lęk będzie narastał. Ona tym się żywi. I z tego czerpie siłę.

Gdzieś w dali usłyszał pohukiwanie sowy - pu-huuu, pu-huuu.

Chwycił kij i z wściekłością dźgnął nim w ogień. Już dłużej tego nie zniesie. Był gotowy - miał kołczan pełen strzał, opuszki palców bolały go od szycia nowego ubrania na zimę. Naostrzył krawędzie toporka i noża tak dokładnie, że mógłby rozdzielać nimi włos na pół.

Szkoda, że nie wie, jak ją znaleźć. Eostra ukryła się gdzieś w swojej jamie na Górze. Jak pająk zarzuciła sieć na cały Las. Jak pająk wyczuwała najmniejsze drżenie w najdalszej pajęczej nici. Wiedziała, że Torak wyruszy, by na nią zapolować. Chciała, żeby spróbował. Ale jeszcze nie teraz.

Torak zmarszczył brwi i próbował zatopić wzrok w rozżarzonych węglach ogniska.

Obudził się, usłyszawszy głos przywołujący go po imieniu.

Ustawione w stos pnie zapadły się w ognisko. Kruki powróciły na swoje drzewo. Ten głos wcale mu się nie przyśnił. Naprawdę go usłyszał. Był mu dobrze znany - tak znany, że nie potrafił tego znieść. Był również całkiem nieprawdopodobny.

Torak wstał i wyciągnął nóż. Kiedy doszedł do gałęzi jałowca, osłaniających kręgiem obozowisko, przystanął. Po chwili spiął mięśnie barków i przeszedł obok ochronnego kręgu, zanurzając się w Las.

Księżyc lśnił jasno. Czubki świerków zatopiły się w białym morzu mgły.

Ponad nim, gdzieś na zboczu, coś się kryło, schodząc z poświaty księżyca w mrok.

Torak poczuł, że oddycha bardzo szybko i płytko. Nie śmiał za tym iść. A jednak musiał. Wspinał się, kalecząc dłonie o krzewy, kiedy podciągał się i przepychał przez poszycie.

Gdy był w połowie drogi na górę, zatrzymał się i nadstawił uszu. Nic, tylko ledwie słyszalne kapanie kropel wody, które rodziła mgła.

Coś połaskotało go w rękę, w której trzymał nóż.

U nasady kciuka chłopca siedziała szara ćma, która pożywiała się strużką krwi.

- Toraku... - usłyszał błagalny szept dochodzący spośród drzew.

Torak poczuł, jak lęk rozpływa się w piersi i ściska mu serce. To jest zupełnie nieprawdopodobne.

Wspiął się wyżej.

W wirującej mgle dostrzegł wysoką postać, stojącą przy olbrzymim głazie.

- Pomóż mi... - usłyszał szept, który niósł się wraz z oddechem.

Niepewnie ruszył w tamtym kierunku.

Postać roztopiła się w cieniach.

Nie znalazł żadnych śladów, tylko gałązkę, która delikatnie kołysała się na wietrze. A jednak tuż obok głazu spostrzegł resztki małego ogniska. Pniaki były zimne, pokryte popiołem. Wpatrywał się w nie. Ułożono je na kształt gwiazdy. To niemożliwe. Tylko on i ten drugi układali pnie na ognisku w ten sposób.

Spójrz za siebie, Toraku.

Odwrócił się gwałtownie.

Dwa kroki od niego ktoś zatopił strzałę w poszyciu.

Torak natychmiast rozpoznał pióra. Wiedział, kto zrobił tę strzałę. Tak bardzo chciał jej dotknąć.

Próbował zwilżyć usta, ale miał suchy język.

- Czy to ty? - zawołał, a jego głos był szorstki ze strachu i tęsknoty.

- Czy to ty? ...Tato?

Rozdział 2

- To nie mógł być on - powiedział Fin-Kedinn.

- To był ojciec - odparł Torak, zwijając śpiwór. - Jego strzała, jego ognisko, jego głos. Jego duch.

Fin-Kedinn dźgnął końcem drewnianej laski w ziemię przed szałasem.

- Głosy da się naśladować. Ci, którzy go znali, wiedzieli, jak buduje ognisko. A co do strzały...

- Wiem - wszedł mu w słowo Torak. - Każdy mógł ją znaleźć. A to dlatego, że zostawiłem go w lesie. Bez gałęzi jarzębiny, bez rytualnych zaśpiewów. Tylko z nieudaną próbą wyrysowania Znaków Śmierci. Nic dziwnego, że nie może zaznać spokoju.

Torak sięgnął po paski suszonego mięsa, wiszące u powały szałasu, i wcisnął je do sakwy na żywność. Suszone mięso jelenia - mówił resztkami sił umierający ojciec. - Zabierz je. Jednak Torak zostawił je w pośpiechu i ruszył z pustymi rękami.

- Miałeś zaledwie dwanaście wiosen - powiedział cicho Fin-Kedinn. - Zrobiłeś to, na co cię było stać.

- Za mało. Teraz ojciec błaga mnie o pomoc.

- Albo Eostra chce, żebyś tak myślał.

Torak zesztywniał. W tych czasach tylko nieliczni ważyli się wypowiadać na głos jej imię.

- Tak właśnie czyni ta kobieta - powiedział przywódca Kruków. - Wkrada się w myśli i sny. Żywi się lękiem.

- Wiem.

- Naprawdę? Wyobrażasz sobie, jaką ona ma władzę? Pstryknięcie palcami i ma pod swoją komendą tokoroty. Ma opal ognia. A pozostali Pożeracze Dusz bali się jej bardziej niż śmierci. I ty chcesz ją odszukać sam, na własną rękę?

Torak zamilkł. Mgły zgęstniały, a w budzącym się obozowisku ludzie pojawiali się i znikali jak duchy. Widział skurczone, przerażone twarze. Zastanawiał się, czy mgły nie zesłała na nich Eostra.

Otworzył mieszek z lekami i znalazł kawałek czarnego korzenia, który wybłagał od Saeunn na wypadek, gdyby miał chodzić z duchami. Ale czy rzeczywiście zda się na coś w konfrontacji z Szamanką Klanu Puchacza?

- Może i masz rację - odparł. - Może to, co widziałem w nocy, to jej sprawka. Ojciec przez jakiś czas należał do Klanu Pożeraczy Dusz. Może ona ma jakąś władzę nad jego duchem. A jednak muszę coś zrobić.

- Jeszcze nie. Ćmy zjawiły się dopiero kilka dni temu. Nawet Saeunn nigdy w życiu nie widziała niczego podobnego. Miałem wieści od Durrain z Klanu Czerwonego Jelenia, która się ze mną zgadza. Musimy zebrać wszystkie klany. Jeśli tego nie uczynimy, jeśli poddamy się lękowi, wpadniemy w szpony Eostry.

- Ja już dłużej nie mogę czekać! - wybuchnął Torak. - Za każdym razem, gdy chciałem wyruszyć, odpowiadałeś: nie! Mówiłeś, że Góry są olbrzymie, że można szukać całe życie i nigdy jej nie znaleźć. Ja jednak wiem, że nas zaatakowała. Kto wie, co na nas ześle? Zrozum, Fin-Kedinnie, stawienie jej czoła to moje przeznaczenie. Czy muszę czekać, aż zaciśnie swoje szpony na całym Lesie?

- Więc co zrobisz? Ruszysz w Góry i zaufasz swojemu szczęściu?

- Nie będę go potrzebował! Ona chce mojej mocy. Kiedy będzie gotowa, sama mi powie, gdzie jest.

- Kiedy będzie gotowa, Toraku! Kiedy będziesz zupełnie sam. Kiedy będzie za późno. Nie, nie pozwolę ci iść.

- Nie zatrzymasz mnie.

Patrzyli sobie prosto w oczy. Fin-Kedinn miał szersze ramiona i był silniejszy, ale Torak już nie musiał go słuchać.

Sięgnął po mieszek z lekami i zacisnął mocno rzemień.

- Kiedy wróci Renn, powiedz jej, że mi przykro. To byłoby zbyt niebezpieczne, gdybym pozwolił jej pójść ze sobą. Przynajmniej jedną moją decyzję pochwalisz - dodał z goryczą.

Odkąd ukończył piętnaście wiosen - a jest to wiek, który zgodnie z prawem klanowym pozwala chłopcu szukać sobie towarzyszki życia - wydawało mu się, że Fin-Kedinn próbuje ich rozdzielić.

Fin-Kedinn odrzucił kostur, zrobił kilka kroków, a później zawrócił.

- Rozumiem nieodpartą chęć skontaktowania się z umarłymi. Naprawdę rozumiem, bo kiedy umarła twoja matka... Ale Toraku. Tę chęć trzeba powstrzymać. Żyjący i umarli nie mogą być razem. Żyjących to nie pocieszy, tylko wtrąci w otchłań szaleństwa!

Przemawiał z taką zapalczywością, że przez chwilę Torak był poruszony. Później założył na ramię kołczan i łuk, a w dłoń chwycił toporek.

- To mój ojciec - powiedział.

- Twój ojciec. Twoje przeznaczenie. Ale to nie jest tylko twoja bitwa! To zagraża nam wszystkim!

- Dlatego właśnie muszę odejść. Tutaj nic więcej nie zdziałam.

Niedługo potem Torak odszedł z obozowiska Kruków. Gęsta mgła ciążyła mu na duszy, ale nie widział już szarych ciem, nie odczuwał bezpośredniego zagrożenia, kiedy kierował się na wschód.

Około południa mgły uniosły się i wyjrzało słońce. Na bursztynowych zaroślach i srebrzystozielonym, brodatym mchu mieniły się różnokolorowo paciorki kropel wody. Resztki wierzbówki połyskiwały purpurowo pod złocistymi brzozami i płonącymi czerwienią jarzębinami - był to ostatni rozbłysk kolorów Lasu, który niebawem spocznie w zimowym śnie. Jesień była hojna, darzyła ich obfitością jagód, a poszycie szeleściło od maleńkich stworzonek, cieszących się dostatkiem pożywienia. Sójki spierały się o żołędzie. Wiewiórki zakopywały orzechy laskowe pod stosami liści.

Rip i Rek przeleciały nad głową Toraka, klekocząc jak dzięcioły i udając, że nic sobie nie robią z jego obecności. Były nadąsane i obrażone, bo musiały odlecieć z obozowiska Kruków, gdzie obrastały tłuszczem od składanych im ofiar, zwłaszcza Rip. Stracił pióro ze skrzydła, walcząc wiosną z Czarownikiem Dębu, a później odrosło ono zupełnie białe. To z kolei było znakiem, że klan musi go czcić.

Torak ledwo co zauważał kruki. Nie znosił zostawiać Renn. Dziewczyna nigdy mu nie wybaczy. A jednak wiedział, że tak właśnie musi być. Jego wizja obozowiska pełnego trupów może się ziścić. Kiedy stanie twarzą w twarz z Szamanką Klanu Puchacza, będzie musiał być sam, bez Renn.

I bez Wilka.

Dlatego właśnie postanowił obrać okrężną, nie prostą drogę w Góry. Najszybciej byłoby przejść rzeczny nurt Popielawy i ruszyć na południowy wschód, w górę Rwącej Rzeki, a później wprost w doliny. Zamiast tego Torak udał się na północny wschód, w górę rzeki zwanej Końskim Skokiem, ku krawędzi, z której widać było miejsce, gdzie Wilk i Ciemnofutra przenieśli niedawno małe wilczki.

Chciał się pożegnać.

Wilki obrały sobie na schronienie skrawek równiejszego terenu na samym szczycie góry, odgrodzone z jednej strony jesionami, a z drugiej krzewów jeżyn. Torak dotarł tam późnym popołudniem. Ciemnofutra i małe wilczki witały go ze szczególną radością, ale Wilka tam nie było - polował.

Chłopiec poczuł ulgę. Teraz będzie musiał zbudować sobie szałas i poczekać na wilczego brata. Może odłożyć pożegnanie na jutro.

Gdy nastał mrok, Torak rozpalił ognisko, zbudował wsparty na jesionie szałas z gałęzi i powiesił rzeczy z dala od zasięgu ciekawskich pyszczków. Teraz tylko dwa wilczki plątały mu się pod nogami. Ten, który miał uszy przypominające kształtem uszy lisa, a którego Renn nazwała Klik, zmarł na jakąś chorobę miesiąc wcześniej.

Kiedy skończył budować szałas i poszedł nazbierać jeżyn, wilczki podążyły za nim. Cień, czarne szczenię, które uwielbiało przeżuwać jego buty, i Kamyczek, który pierwszy wyłonił się z Jamy i powitał Toraka latem.

Jeżyny były tak dojrzałe, że rozpadały się Torakowi w dłoniach, a wilczki zlizywały je z jego rąk. Cień oparła się przednimi łapkami o jego kolano i uniosła na tylnych łapach, po czym obdarzyła go lepkim, wilczym pocałunkiem, podczas gdy Kamyczek z pyszczkiem zabarwionym na purpurowo przypuścił atak na szałas. Chwycił w zęby gałąź, pociągnął tak, że cały szałas się zatrząsł, po czym opadł na grzbiet i potoczył się w kierunku matki.

Kiedy Torak przyglądał się, jak Ciemnofutra oblizuje sierść swoich małych, wiedział, że postępuje właściwie. Wilczęta miały dopiero trzy miesiące - były zbyt małe, by udać się w Góry. A Wilk nigdy by ich nie zostawił.

Rozmyślając o tych wszystkich sprawach, Torak wczołgał się do śpiwora.

Noc była mroźna, więc chłopiec cieszył się ze swojego zimowego ubrania - z bluzy i kalesonów uszytych z kaczej skóry, z kurtki i zewnętrznych spodni zrobionych z ciepłych skór reniferów oraz butów ze skóry bobra. Nie spał długo, gdyż zbudziły go radosne popiskiwania.

Wrócił Wilk. Ciemnofutra i wilczki machały radośnie ogonami, połykając mięso, które przyniósł im w pysku. Rip i Rek krążyły wokół uczty, szukając resztek. Ciemnofutra była dla nich zbyt przebiegła, a wilczki znały już złodziejskie skłonności kruków i odganiały je warczeniem i taranowaniem.

W świetle księżyca na wilczym legowisku migotał szron, a oczy wilków połyskiwały srebrzystym światłem. Wilk podbiegł truchtem do Toraka, toczyli się i przewracali razem, trącali się nosami i obsypywali wilczymi pocałunkami.

- Polowanie jest dobre, a wilczki silne! - powiedział Wilk.

Torak spojrzał w górę i zobaczył, że czarny nieboskłon jest upstrzony białymi, puszystymi śnieżynkami.

To był pierwszy śnieg, jaki małe wilczki widziały, i strasznie im się spodobał. Goniły śnieżynki, łapały je w pyszczki, czaiły się na tę dziwną, milczącą zwierzynę, trącały ją łapami i zlizywały z futer. Torak ukląkł, a wilczki wdrapały się na niego, trącając go małymi, chłodnymi noskami. Wilk i Ciemnofutra przyłączyli się do zabawy i wszyscy gonili się, ścigali po zboczu góry, wokół legowiska, hamując tak blisko grani, że trącane łapami i nogami kamyczki spadały w przepaść.

W końcu Torak przykucnął przy ogniu, a wilki uniosły w górę pyski i zawyły do księżyca. Torak przysłuchiwał się niepewnemu, przerywanemu wyciu małych i silnym, pewnym głosom dorosłych wilków. Myśl, że będzie musiał stąd odejść, wydała mu się nie do zniesienia. A najgorsze było to, że nie mógł nic powiedzieć Wilkowi, bo zmusiłoby go to do okropnej decyzji - albo iść za nim i opuścić rodzinę, albo zostać z małymi i z Ciemnofutrą i opuścić wilczego brata.

Wyczuwając przygnębienie chłopca, Wilk przestał wyć i podbiegł do niego. Jego grube, zimowe futro błyszczało od śniegu, ale język był ciepły, gdy lizał Toraka po policzku.

- Jesteś smutny - powiedział.

- Nie - skłamał Torak.

Wilk nie powtórzył pytania, ale oparł się mocno o niego, ciesząc się i nabierając pewności przy wilczym bracie.

Bezpieczny ze stadem, Torak spał bez lęku, nie śniły mu się szare ćmy Eostry i był wypoczęty o świcie. Wilczki leżały wtulone w siebie i przyprószone śniegiem, a Ciemnofutra i Wilk zwinięte w kłębek tuż obok nich.

Torak cichutko zagasił ognisko, a potem założył na ramię łuk i kołczan.

Łapy Wilka zadrżały przez sen, ale kiedy Torak ukląkł przy nim, otworzył oko i poruszył ogonem.

- Idziesz polować? - spytał, nadstawiając ucha.

- Tak - odparł Torak w wilczej mowie. Zanurzył twarz w sierści swego wilczego brata i z radością wdychał jego ukochany zapach. Po chwili odsunął się od przyjaciela.

Ranek był przejmująco zimny, a pod butami Toraka pękała cienka warstwa lodu, który utworzył się na śniegu. Wyżej w górach wiatr odsłaniał płaskie połacie kosodrzewiny, krzewy niedźwiedzich jagód, które odznaczały się na tle śniegu jak szkarłat wylanej krwi. Już na ścieżce Torak znalazł nieżywą szarą ćmę. Dotknął jej czubkiem buta i zamienił w pył.

Szedł dalej, znajdując coraz więcej martwych ciem, rozsianych po poszyciu. Wykończył je mróz.

A może - pomyślał niepewnie - Eostra już ich nie potrzebuje. Może zrobiły już to, co do nich należało.

Rozdział 3

- Słyszysz je? - szepnął rozgorączkowany chłopiec.

- Kogo? - odparła Renn.

- Demony...

Renn sięgnęła do ogniska, uniosła płonącą gałąź i oświetlała wszystkie kąty szałasu Klanu Dzika.

- Popatrz, Aki. Tu nie ma żadnych demonów.

- Ściągają je ćmy - mruczał pod nosem, kołysząc się w tył i w przód. - Teraz już nigdy mnie nie zostawią.

- Ale przecież tu nic nie ma.

Chwycił ją za ramię i szepnął prosto do ucha:

- Demony są w moim cieniu!

Renn wyprostowała się i otrząsnęła.

Aki rozglądał się wokół oczyma, które nawiedziły duchy.

- Słyszę je cały czas. Słyszę zgrzytanie ich szczęk. Słyszę ich gniewne oddechy. Rano, kiedy mój cień jest długi, widzę je. W środku dnia, kiedy mój cień podpełza do mnie coraz bliżej, są gdzieś pod skórą, wczepione w moje dusze. Ała! Odejdź! - rzucił się z rozczapierzoną dłonią na swój własny cień.

Renn zastanawiała się, co robić. Była wyczerpana. Całymi dniami robiła, co mogła, żeby odpędzić ćmy od obozowiska Klanu Dzika. Szamanka Klanu leżała na posłaniu, zmożona gorączką. A teraz jeszcze to.

Palce Akiego zaczęły krwawić, kiedy wczepiał się nimi w matę. Renn próbowała go powstrzymać, ale był zbyt silny. Zawołała o pomoc. Ojciec Akiego wpadł do środka i objął syna ramionami. Inny mężczyzna, wyczerpany gorączką, uniósł spiralny amulet i uczynił znak dłonią.

- Chłopiec mówi, że widzi w swoim cieniu demony - powiedziała mu Renn.

Czarownik Klanu Dzika skinął głową.

- Widziałem już dwóch takich z podobną chorobą. Renn, jeżeli ta choroba jest tutaj, rozprzestrzeni się też na Kruki. Ja czuję się już dość dobrze. Wracaj do swojego Klanu.

Klan Dzika rozbił obóz nad Rzeką Dudniącej Skały, mniej niż dzień marszu na północ od Kruków, ale gęsta mgła spowalniała Renn. Przedzierając się przez nią, myślała o szarych ćmach i o Eostrze, Zamaskowanej. Wzdrygała się nerwowo na odgłos każdego opadającego liścia. Żałowała teraz, że nie przyjęła propozycji przywódcy Klanu Dzika, który chciał jej towarzyszyć.

Pytania kłębiły się w jej zmęczonym umyśle. Jak powstrzymać te szare ćmy? Jak walczyć z chorobą cienia? Co będzie, jeśli Saeunn okaże się zbyt stara i słaba, by sobie poradzić, co będzie, jeżeli wszystko spadnie na jej barki?

A pośród tych wszystkich myśli, jak podziemny prąd rzeki, gnębił ją lęk o Toraka.

Całymi dniami próbowała wyczytać coś z węgielków w ognisku. Poprzedniej nocy umieściła pod śpiworem gałązkę jarzębiny z lokiem jego włosów, która przynosi sny. Teraz tego żałowała. Wszystko układało się w ten sam sposób, pokazywało ten sam kierunek. Modliła się o to, żeby się mylić.

Wczesnym popołudniem mgły opadły, a Renn zrobiła sobie przerwę i pożywiła się pod bukiem ciastkiem łososiowym. Otwierała mieszek z jedzeniem, kiedy poczuła, że tatuaże w kształcie zygzaka na jej nadgarstkach zaczynają kłuć. W milczeniu zacisnęła rzemień mieszka i przyjrzała się drzewu.

Po drugiej stronie pnia ktoś wyrył dziwny, postrzępiony znak. Miał mniej więcej szerokość dłoni i został gwałtownie wycięty, nie wyrzeźbiony, ale wyrąbany w gładkiej, srebrzystej korze.

Renn nigdy czegoś takiego nie widziała. Znak przypominał olbrzymiego ptaka z rozpostartymi skrzydłami. Albo górę.

I był świeży. Żywica drzewa sączyła się przejrzystymi kroplami z ran. Ten, kto to zrobił, był powodowany nienawiścią i chęcią zadania bólu.

Renn wyjęła nóż i omiotła oczami Las. Nadchodził zmierzch. Pod drzewami zbierały się cienie.

Znała tylko jedno stworzenie, które było zdolne potraktować inne stworzenie z takim okrucieństwem. Tokorot. Demon w ciele dziecka.

Dotknęła blizny na zewnętrznej stronie dłoni, w miejscu, gdzie jeden z nich ugryzł ją dwa lata wcześniej. Przed oczyma ujrzała skłębione, skołtunione, brudne włosy, ohydne, ostre zęby i szpony. Przez chwilę Renn wydawało się, że widzi poruszające się gałęzie i słyszy chichot stworzenia, które przeskakuje z drzewa na drzewo.

Tu nic nie ma - mówiła sobie.

Ale biegła co sił w górę zbocza.

Już niedaleko. Przebiegnę nad granią i będę z powrotem w dolinie Popielawy, a stamtąd już tylko w dół.

Noc skuła ziemię przymrozkiem, gdy dziewczyna dotarła do obozowiska Kruków. Ludzie jej klanu, przytuleni jeden do drugiego, skuleni wokół ogniska, pozdrowili ją stłumionymi słowami. Nikt nie pytał, dlaczego jest wystraszona. W powietrzu zawisł lęk. Czarownik Klanu Dzika miał rację - tutaj też było coraz gorzej.

Zachorowało dwóch młodych łowców - Sialot i Poi; twierdzili, że w ich cieniach czają się demony. Cały dzień ryli dziwne, zaostrzone znaki na wszystkim - na ziemi, drewnie, nawet na własnej skórze. Fin-Kedinn składał ofiarę nad rzeką. A Toraka nie było. Rankiem wyruszył w Góry.

Kiedy Renn usłyszała tę wiadomość, z jej gardła wyrwał się zduszony okrzyk i biegiem ruszyła do swojego szałasu.

Znalazła tam Czarownicę Klanu Kruka, czytającą przepowiednię z pełgających węgli.

- Dlaczego go nie powstrzymałaś? - krzyknęła Renn.

Saeunn nie podniosła wzroku. Siedziała otulona płaszczem ze skóry łosia, karmiła ogień strużynami z olchowej kory, patrzyła, jak zwijają się w ogniu, i usiłowała wychwycić uchem syk dusz.

- Góra Duchów - powiedziała bezgłośnie. - Aha... Tak...

Renn rzuciła rzeczy na ziemię i podeszła bliżej.

- Góra Duchów. Czy to znak, który znalazłam na drzewie?

- Ona zrobiła sobie legowisko na Górze. Pragnie władzy nad umarłymi. Tak... zawsze Tego chciała.

Renn pomyślała o Toraku, który przedziera się przez Las, nie wiedząc, co go czeka. Zaczęła wciskać ciastka łososiowe do mieszka na pożywienie.

- I co, pójdziesz nocą? - szydziła Saeunn. - Kiedy dookoła latają te ćmy, na wszystkich pada choroba cienia, a tokoroty czają się w lesie?

- W takim razie o świcie - Renn zatrzymała się w pół kroku.

- Nie wolno ci opuszczać obozowiska. Jesteś szamanką. Musisz zostać i pomagać swojemu klanowi.

- Ty będziesz im pomagać - rzuciła Renn.

- Jestem stara - odparła Saeunn. - Wkrótce znajdzie mnie śmierć.

Zaniepokojona Renn spojrzała w jej oczy i napotkała kamienny wzrok. Przez ten krótki czas, kiedy jej nie było, Czarownica Klanu Kruka się postarzała. Pod zmierzwionymi włosami jej czaszka wyglądała krucho, jak dmuchawiec - jedno dotknięcie i zamieni się w pył.

Umysł jednak wciąż miała przenikliwy i ostry jak szpony kruka.

- Kiedy umrę - stwierdziła - ty będziesz Szamanką Klanu Kruka.

- Nie - powiedziała Renn.

- Nie masz wyboru.

- Mogą sobie poszukać kogoś innego. To się zdarza. Ludzie przecież wybierają czarowników i szamanki z innych klanów.

- Głupia dziewczyna! - prychnęła Saeunn. - Wiem, dlaczego chcesz odrzucić ten obowiązek! Ale myślisz, że jeśli udało mu się przeżyć tę ostatnią bitwę - jeżeli udało mu się pokonać Pożeracza Dusz i przeżyć po to, żeby nam o tym powiedzieć - uważasz, że zostanie z Krukami? To wędrowiec, ma wędrówkę we krwi! Ty zostaniesz, a on odejdzie. Tak właśnie będzie!

Renn w tej chwili nienawidziła Saeunn z całej duszy. Chciała potrząsnąć nią za te kruche ramiona tak mocno, jak tylko potrafiła.

Saeunn odczytała dobrze jej myśli i zachichotała.

- Nienawidzisz mnie, bo mówię prawdę! Ale ty ją też znasz. Czytałaś przecież znaki.

- Nie - szepnęła Renn.

Saeunn chwyciła ją mocno za nadgarstek.

- Powiedz Saeunn, co widziałaś.

Szpony czarownicy były lekkie i zimne jak szpony ptaka, ale Renn nie potrafiła wyrwać dłoni.

- Kryształowo czysty Las rozpada się na kawałki - jej głos się załamał.

- Powraca cień - dodała Saeunn.

- Biały opiekun kołuje pośród gwiazd...

- ...ale nie potrafi ocalić Słuchającego.

Renn przełknęła ślinę.

- Słuchający leży chłodny na Górze.

- Aha... - powiedziała bezgłośnie Czarownica Klanu Kruka. - Węgielki w ognisku nigdy nie kłamią.

- Na pewno się mylą! - krzyknęła Renn. - Udowodnię, że się mylą!

- Węgielki nigdy nie kłamią. On przeciwstawi się Eostrze sam. Bez ciebie. Bez Wilka.

- Nieprawda! - krzyknęła głośno Renn. - Ona nie potrafi nas od siebie oderwać, nie potrafi nas rozdzielić!

- Mylisz się. Potrafi. Widziałam to w pełgających węgielkach ogniska. Widziałam to w kościach, które rzucałam na ziemię. A one mi mówią - tak, wiesz to w głębi serca - mówią mi, że chodzący z duchami umrze!

Po tej potwornej nocy Renn zapadła w głęboki sen. Kiedy się zbudziła, wpadła w popłoch, bo połowa poranka już umknęła.

Spadł pierwszy śnieg, a biały odblask kazał jej zmrużyć oczy, kiedy wyłoniła się z szałasu z bólem głowy i z ciężkimi ramionami. W obozowisku wrzało. Klan rozbierał szałasy i przy użyciu młodych drzewek i skór reniferów robiono sanie, a psy, które wiedziały, co to dla nich oznacza, szalały i kręciły się w kółko, nie mogąc się doczekać, kiedy założą im uprzęże. Kruki zwijały obozowisko.

Renn znalazła Fin-Kedinna, który rozbierał swój szałas.

- Dokąd? - spytała. - I dlaczego teraz?

- Na wschód, w góry. Tam zbiorą się klany. Będą bezpieczniejsze bliżej Głębokiego Lasu. - Zobaczył wyraz jej twarzy i zatrzymał się w pół kroku. - Idziesz za nim.

- Tak. - Renn spodziewała się, że będzie próbował ją zatrzymać, ale on wrócił do pracy. Miał poszarzałą twarz. Widziała, że nie zmrużył oka.

- Dlaczego teraz zwijamy obozowisko? - spytała jeszcze raz.

- Mówiłem ci. Wszyscy będą bezpieczniejsi bliżej Głębokiego Lasu.

- Będą bezpieczniejsi? Ale czy z nimi nie idziesz?

- Nie. Thull będzie ich prowadził, kiedy mnie nie będzie. Saeunn będzie mu doradzać, gdy zbiorą się klany.

- Co takiego? - Renn patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Ale... Przecież oni potrzebują cię teraz bardziej niż kiedykolwiek! Nie możesz odejść!

Fin-Kedinn spojrzał jej prosto w oczy.

- Uważasz, że zostawiłbym mój lud, gdybym nie był przekonany, że to jedyny sposób? Od wielu dni o niczym innym nie myślę. Teraz jestem pewien.

- Ale dlaczego? Dokąd idziesz?

Zawahał się.

- Muszę znaleźć tę jedną, jedyną osobę, która będzie potrafiła pomóc Torakowi. Która pomoże nam wszystkim.

- A kto to taki?

- Teraz nie mogę ci powiedzieć, Renn.

Wzruszyła ramionami.

- Nie możesz czy nie chcesz?

Milczał.

Renn czuła, że łzy napływają jej do oczu i odwróciła się do niego plecami. Wszystko działo się tak szybko. Najpierw Torak, a teraz Fin-Kedinn.

Poczuła dłonie wuja na ramionach. Delikatnie ją odwracał. Widziała, jak śnieg prószy na białe futro jego kurtki, widziała siwe włosy pobłyskujące w ciemnorudej brodzie.

- Renn. Popatrz na mnie. Spójrz na mnie. Nie mogę ci powiedzieć. Bo przyrzekłem na wszystkie moje dusze, przyrzekłem, że nigdy tego nie wyjawię.

Na brzegach Rzeki Końskiego Skoku wyrosły lodowe kwiaty. Drzewa błyszczały od szronu. W miesiącu Czarnych Cierni było za zimno na księżyc. Coś było nie tak.

Renn zgadywała, że skoro Torak powziął decyzję, że ta wyprawa jest dla niej zbyt niebezpieczna, zechce również pozostawić Wilka; a to oznaczało, że najpierw uda się do jego legowiska, żeby się pożegnać. Żeby oszczędzić na czasie, przeszła przez rzekę i ruszyła łagodniejszym, południowym brzegiem. Nie wyglądało na to, by Torak zrobił to samo. A przynajmniej nie znalazła żadnych jego śladów.

Była zbyt zaniepokojona, żeby się na niego złościć. Chłopak żył z ciężarem przeznaczenia na barkach przez trzy zimy, a całe lato Renn przyglądała się, jak rośnie i potężnieje strach. Nigdy o tym nie mówił, ale czasem, kiedy siedzieli przy ogniu i bawili się z małymi wilczkami, widziała, że coś tężeje wokół jego oczu i ust, wiedziała, że Torak myśli o tym, co przyniesie mu przyszłość.

Żałowała tylko, że jest przekonany, iż wszystko musi robić sam.

Wyruszyła późno, więc gdy przyszedł czas na znalezienie nocnego obozowiska, nie była nawet w zasięgu głosu od legowiska wilków. Poirytowana zaciskała szczęki. Torak miał nad nią dzień przewagi, a potrafił szybko chodzić.

Dzień przewagi, a to już wystarczy.

Rozdział 4

Torak zmarnował cały ranek, szukając miejsca, w którym będzie mógł przejść przez Koński Skok. Północny brzeg rzeki stawał się coraz bardziej stromy, w miarę jak chłopiec podążał w górę jej biegu, więc w końcu musiał zawrócić i iść po własnych śladach.

Był zrozpaczony i wściekły. Przecież dorastał w tych dolinach. Jak mógł je tak szybko zapomnieć?

Już tęsknił za Wilkiem. W przeszłości rozłączali się, ale tym razem było inaczej. Chwilami odczuwał nadzieję, że Wilk go odnajdzie, że lada moment zobaczy ten szary cień, podążający ogromnymi susami w jego kierunku, przemykający między drzewami.

W jedną noc Las pokryła biel. Torak zobaczył ślady przeciągania tam, gdzie borsuki zbierały gałęzie na zimowe leże, i odsłonięte miejsca na trawie, gdzie renifery rozkopywały kopytami śnieg, żeby dostać się do porostów i mchów.

Znak na korze cisu wołał do niego z odległości dziesięciu kroków.

Torak nie był pewien, co oznacza - może górę, w której kierunku leci ptak z rozpostartymi skrzydłami - ale wyczuwał intencje. - Jestem tu - przemawiała Czarownica Klanu Puchacza. - Czekam.

Torak poczuł, że drży z wściekłości. Ktoś wyrąbał znak, rozbijając korę, wdzierając się w miękkie tkanki drzewa. Tak, jak gdyby Eostra groziła całemu Lasowi.

Niewiele myśląc, wytrząsnął z matczynego rożka na leki trochę czerwonej glinki i wklepał ją w ranę drzewa. Proszę. To był szczególny róg, zrobiony z poroża Ducha Świata, więc może ochra, którą zawierał, pomoże drzewu zagoić ranę.

Posłał również niepokorny znak Pożeraczce Dusz. To dzieło Toraka.

Kiedy stamtąd odchodził, usłyszał w oddali pytające szczeknięcia Ciemnofutrej: Gdzie-jesteś? A Wilk odpowiedział z innego miejsca wyciem: Tuuutaj! Wydawało się, że są szczęśliwi. Torak powiedział sobie, że postąpił słusznie, opuszczając także ich.

Jednak wciąż brakowało mu Wilka.

Wilk przespał całe Światło, ale kiedy przyszła Ciemność, wyruszył na polowanie. Zostawił swoją współtowarzyszkę uczącą szczenięta, jak unikać rogów tura. Znalazła stary róg i podrzucała go w górę i w dół, a wilczki robiły resztę: skakały, żeby go złapać, i obrywały ostrym końcem po nosie.

Kiedy Wilk biegł przez Las, złapał zapach zwierzyny, ucztującej na orzeszkach leśnych i pożywiającej się grzybami. Widział, że jakiś czas temu renifer ocierał się o świerk swoimi gałęziami wyrastającymi z głowy. Wilk uniósł się na tylne łapy i zlizywał przepyszne, krwawe ślady z kory.

Coś jednak go zaniepokoiło.

Było tak zimno, że ziemia pod jego łapami wiała chłodem jakby była skałą, nawet drzewa drżały. Ten chłód był dziwaczny. Niebezpieczny.

A Wysoki Bezogon coś przed nim ukrywał. Powiedział, że idzie na polowanie, ale Wilk wyczuł, że nie chodzi wcale o zwierzynę łowną. Dlaczego więc Wysoki Bezogon mu nie powiedział? Jak mógł ukrywać takie rzeczy przed wilczym bratem?

Najgorsze ze wszystkiego było to, że Wilkowi we śnie pokazała się Ta o Kamiennej Twarzy. Przyszła przez syczącą Ciemność, a Wilk czuł przerażenie, które chwyta go za futro pod gardłem. Jej przenikliwe wycie gryzło go w uszy i raniło jak strzaskana kość. Jej zapach był zapachem Bez Oddechu. Jej okropna twarz była zesztywniała - oczy to nie oczy, ale puste otwory, a jej pysk nie poruszył się ani na moment. Kiedy Wilk cofał się przed nią przerażony, ona wsadziła przednią łapę do Jasnej Bestii, Która Kąsa Gorącem - wyjęła ją i łapa nie była pogryziona.

Kiedy się obudził, już jej nie było. Teraz jednak, kiedy Wilk szedł za tropem młodego jelenia przez wierzbówkę, zastanawiał się, czy to właśnie dlatego Wysoki Bezogon odszedł. Poszedł polować na Tę o Kamiennej Twarzy?

Jeżeli to prawda, to nie mógł przecież pójść bez swojego wilczego brata. A jednak... Jakże Wilk mógł iść z nim, kiedy musi opiekować się młodymi?

Wilk próbował to jakoś rozgryźć, gdy nagle poczuł w nozdrzach niedobry zapach. Złapał woń Tej o Kamiennej Twarzy i zapach potężnego głodu zabijania. I zapach puchacza.

Wilk poczuł, że jeży się na nim sierść.

Zapomniał o jelonku i ruszył w pościg.

Była to pora, gdy światło zaczyna przygasać - klany nazywają ją porą demonów.

Rip i Rek przez jakiś czas nie mogły sobie znaleźć miejsca, ale Torak nie wiedział dlaczego. Może tak jak on tęskniły za Renn i Wilkiem. Może chodziło o ten dziwny, bezwietrzny chłód.

Był głodny, więc zatrzymał się na skale ponad rzeką, rozpalił niewielkie ognisko i zaczął żuć pasek wysuszonego końskiego mięsa. Tutaj brzegi nadal były zbyt strome. Żeby zejść do rzeki, musiałby wrócić niemal dwie trzecie drogi do wilczego legowiska. Nie był z siebie zadowolony.

Rzucił kilka skrawków mięsa w kierunku Ripa i Reka, ale ku jego zdziwieniu nie zareagowały. Pofrunęły na szczyt sosny i wydawały z siebie długie, przenikliwe krakanie - kra-kra-kra. Intruz.

Torak rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł.

Rip i Rek były czymś podekscytowane, odleciały, kłapiąc dziobami i furkocząc w powietrzu skrzydłami.

Kiedy ma się za towarzyszy podróży kruki, mądrze jest słuchać ich ostrzeżeń. Torak wyciągnął nóż z pochwy i po raz drugi, tym razem dokładniej i ostrożniej, zaczął rozglądać się dookoła.

U podnóży głazów, niedaleko ogniska znalazł knot puchacza. Odchody puchacza są małe, lecz ten był wielki - dłuższy niż jego dłoń i trzy razy grubszy niż kciuk. Przyglądał się, ale nie chciał tego dotykać; zobaczył, że w odchodach jest sierść i kości, w większości łasicy i zająca. Nic dziwnego, że kruki odfrunęły. Tak jak wiele innych stworzeń, i one bały się puchacza.

Torak wyobraził sobie olbrzymiego ptaka lądującego na skałach ze zdobyczą w szponach. Wyobraził sobie, jak rozrywa na strzępy małe zwierzę i połyka mięso, a później zrzuca kości na kamienie.

Wstał i przyjrzał się uważnie skałom powyżej. Już po chwili zobaczył, jak wielki puchacz unosi zakończone pędzelkami uszy i syczy w jego kierunku.

Ptak był tak blisko, że Torak mógł go dotknąć. Poczuł przerażenie w sercu, gdy przed oczyma mignęły mu olbrzymie szpony i okrutny, zagięty dziób. Patrzył w nigdy niemrużące się, pomarańczowe oczy. Cofnął się o krok. Źrenice ptaka były jak czarne dziury nicości. Nic oprócz przemożnej chęci niszczenia.

Puchacz krzyknął przenikliwie, rozpostarł olbrzymie skrzydła i odleciał, zmuszając Toraka do przykucnięcia.

Patrzył, jak ptak znika w Lesie. Poczuł, że jego dłonie są lepkie od potu.

Szybko zgasił ognisko i zabrał swoje rzeczy.

Nieopodal znalazł rozszarpaną kunę. Puchacz nie był głodny. Zabił dla przyjemności.

Torak dostrzegł pióro z jego skrzydła, zabrudzone czymś ciemnym. Było czarne, pokryte nieczystym pyłem, śmierdziało zgnilizną. Takie właśnie znalazł, kiedy Pożeracze Dusz porwali Wilka.

I wtedy wszystko zrozumiał.

Puchacz poleciał na zachód.

W kierunku legowiska.

W kierunku młodych wilczków.

Rozdział 5

Torak nie mógł dotrzeć do legowiska, drogę zagradzały mu krzaki jerzyn.

Ciął na oślep nożem, rozsuwał kłujące krzewy gołymi dłońmi. Nie widział, co się dzieje, ale słyszał przenikliwe krakanie i powarkiwanie rozwścieczonej wilczycy. Ciemnofutra sama broniła młodych. Wilk był wciąż na polowaniu.

W końcu Torak przedarł się i wpadł, niemal się wywracając, do legowiska. Zobaczył Kamyczka kulącego się pod krzakiem jałowca na samym skraju skały; Cień leżała przy jesionie na końcu legowiska - znieruchomiała, bezładnie rzucona kupka czarnego futra. Widział, jak Rip i Rek przeszkadzają puchaczowi próbującemu łukiem podobnym do półksiężyca opaść w kierunku ziemi i porwać wilcze szczenię. Zobaczył, jak Ciemnofutra wykonuje skok, by bronić młodego.

Torak wyrwał toporek zza pasa i pospieszył jej z pomocą. Puchacz zatrzepotał skrzydłami i odfrunął poza jego zasięg. Torak poczuł w nozdrzach odór, kiedy ptak zawrócił i leciał w jego kierunku. Uderzył wyciągniętym ramieniem. Puchacz zadał mu potężny cios w czoło. Kiedy oszołomiony Torak upadał na kolana, zobaczył kątem oka jak ptak, z wyciągniętymi do przodu szponami, leci w kierunku miejsca, w którym ukrył się Kamyczek.

Wycierając krew z czoła i z oczu, Torak z trudem wstał na równe nogi i pobiegł odpędzić wielkiego ptaka. Był już prawie na miejscu, kiedy Ciemnofutra skoczyła, rozpaczliwie usiłując ocalić wilcze szczenię. Puchacz zawrócił w powietrzu z oszałamiającą prędkością, a szczęki wilczycy chwyciły tylko powietrze. Ku przerażeniu Toraka Ciemnofutra znalazła się nagle na samej krawędzi skały. Próbowała wbić pazury w kamień i zahamować. Szorowała łapami po zamarzniętej ziemi. Spadła.

Torak zobaczył, jak wpada do wody pod skałą. Zniknęła pod powierzchnią. Po chwili wynurzyła się, walcząc o życie, ale prąd rzeki był zbyt silny. Znów znalazła się pod wodą.

Puchacz atakował krzak jałowca, pod którym ukrył się Kamyczek, a kruki dzielnie broniły młodego wilczka. Wrzeszcząc na całe gardło i wymachując toporkiem, Torak rzucił się do ataku. Kątem oka dostrzegł Wilka, który wypadł z Lasu i skoczył ku napastnikowi. Puchacz zatoczył koło, unikając toporka, kła i pazura. Zawracał. Już dziś zabijał i znów chciał zabić.

Torak zobaczył Kamyczka, trzęsącego się ze strachu pod krzakiem jałowca. Jeżeli pozostanie w ukryciu, ma szansę, ale na otwartej przestrzeni...

Torak warknął komendę: - Zostań - ale w tym momencie Kamyczek nagle poczuł w sobie odwagę. Ruszył pędem z ukrycia w kierunku krzaków jerzyn. Puchacz chwycił wilczka w szpony i uniósł się w górę.

Torak rzucił toporek na ziemię i szybko zdjął z ramienia kołczan i strzały. Miał śliskie od potu i krwi palce, nie potrafił nałożyć strzały na cięciwę.

Z niewiarygodną siłą puchacz wzbił się ku niebu i już był poza jego zasięgiem. Kamyczek zwisał bezwładnie w jego szponach. Ptak, jakby szydząc z nich, krążył nad ich głowami. Po chwili szerokim, leniwym łukiem skierował się na południe.

Rip i Rek ruszyły w pościg, kracząc jak opętane.

Wilk zniknął za skrajem skały.

Torak stał osłabiony, kołysząc się z nogi na nogę, i widział, jak jego wilczy brat pędzi po kamieniach w dół, w kierunku rzeki, węsząc zapamiętale i próbując złapać zapach swojej współtowarzyszki. Po chwili, nie mogąc złapać tropu, Wilk pobiegł po pniu zwalonej sosny na drugą stronę rzeki i zniknął w Lesie, podejmując skazaną na klęskę próbę uratowania małego wilczka.

Rozdział 6

Puchacz wciąż szydził z Wilka. Wrócił na chwilę z małym wilczkiem zwisającym ze szponów, żeby sprawdzić, czy Wilk za nim biegnie, a później poszybował i zniknął w oddali. Łapy Wilka niemal nie dotykały ziemi, kiedy biegł za ptakiem.

Pędził długimi skokami w górę zbocza, później w dół, ku dolinie, gdzie kiedyś był jego Początek. Stukał pazurami w biegu po Jasnym Twardym Chłodnym, które kiedyś było Szybkim Mokrym.

Puchacz szybował tak nisko, że Wilk słyszał szum jego skrzydeł. Po chwili uniósł się nad szczyty drzew i zniknął.

Wilk biegł bez wytchnienia, tak jak tylko wilki potrafią biec. W końcu jednak się zatrzymał. Wiatr miał za ogonem, nie potrafił złapać tropu, nie widział Góry, bo zasłaniały ją drzewa. Już nie słyszał krakania kruków.

Wilk czuł w głębi futra, że tym razem puchacz nie wróci.

Otworzyła się w nim wielka pustka.

Ciemnofutrej nie było. Małych wilczków nie było. To niemożliwe.

Wilczki były jak część jego ciała i duszy. Wolałby stracić łapę niż młode. A on i Ciemnofutra byli jak jeden oddech, jak jeden wilk, kiedy polowali w Lesie. Jak jeden wilk wyczuwali, które z młodych za bardzo się oddala, a które utknęło w krzakach. Kiedy on i Ciemnofutra wyli, ich głosy razem wznosiły się ku Górze.

To niemożliwe.

Wilk uniósł pysk i zawył.

Wycie Wilka przyniosło Torakowi wszechogarniającą pustkę i ciemność, kiedy chłopak klęczał u szczytu skały. Taka rozpacz. Żal bez dna.

Doszedł do wniosku, że jego wilczy brat nie poradzi sobie z tym sam. Postanowił pójść za nim i odnaleźć sposób, by go pocieszyć.

Ale kiedy wstał, legowisko zaczęło wirować. Dotknął czoła. Na palcach ujrzał kolor szkarłatu. - Muszę coś z tym zrobić - pomyślał zamroczony. A jednak nie sięgnął do woreczka z lekami.

Legowisko było jednym wielkim chaosem rozjątrzonego śniegu. Cień leżała przy jesionie, jak gdyby spała. Nie było widać krwi. Puchacz pewnie porwał ją do góry, a później zrzucił na ziemię. Upadek zabił ją natychmiast.

Klęcząc przy maleńkim ciele, Torak wyobraził sobie jej małe duszyczki, które tupią wokół niego, szukają Wilka, Ciemnofutrej i swego wilczego brata. Nie mógł już jej pomóc. Pomyślał, że wilki pewnie nie mają rytuału śmierci i nie trzeba im nakładać na czoła Znaków Śmierci. Kiedyś spytał o to Renn, a ona odparła, że wilki ich nie potrzebują. Uszy i nosy wilków są tak czułe, że ich dusze zawsze są razem, nigdy nie zmieniają się w demony, dlatego Torak po prostu pomodlił się do przewodnika wszystkich wilków, prosząc, żeby ten przyszedł i szybko zabrał ducha Cień, zanim mała się wystraszy.

Ciało małego wilczka zaniósł pod krzak jerzyn i ułożył na legowisku z paproci. Zostawił je tam, by pilnowały go księżyc i gwiazdy. Za jakiś czas to ciało, jak wszystkich innych stworzeń, stanie się pożywieniem innych mieszkańców Lasu.

Było ciemno. Wokół księżyca widniała obręcz, co znaczyło, że może się zrobić jeszcze zimniej. Dziś w nocy nie będzie mógł pójść za Wilkiem. Będzie musiał się tu przespać. Wyruszy o świcie.

Nieczuły na chłód, niemal przez sen zebrał swoje rozrzucone na śniegu rzeczy, a później rozniecił ognisko tuż przed szałasem, w którym spał zeszłej nocy. Z woreczka z lekami wyjął kawałek suszonego krwawnika i przycisnął sobie do czoła, a później zabandażował opaską ze skóry jelenia, którą nosił na głowie, kiedy był wyrzutkiem.

Ciężki zapach krwawnika przypomniał mu dzień, w którym uderzył czołem o kamień, spadając w dół wodospadu, i chwilę, kiedy Renn opatrywała mu ranę. Brakowało mu jej. Zastanawiał się, czy nie postąpił źle, odchodząc z obozowiska Kruków bez dziewczyny. Był wtedy przekonany, że musi być sam. Może jednak była to sztuczka Eostry. Może chciała, żeby był sam? A teraz w brutalny sposób zapewniła sobie jego samotność, wysyłając swojego skrzydlatego stwora, by dokonał rzezi na stadzie i odciągnął od niego Wilka.

Z południa dochodziło wycie jego wilczego brata. Torak jednak nie zawył w odpowiedzi. Wiedział, że jedyne wycie, które Wilk chce usłyszeć, było tym, którego już nigdy nie usłyszy.

O świcie Torak odnalazł ścieżkę wiodącą stromo w dół zbocza i to czepiając się kamieni, to spadając, zszedł do brzegu rzeki. Ślady Wilka prowadziły przez pień sosny, która upadła i połączyła oba brzegi rzeki, ale Torak nie poszedł tym tropem. Zamiast tego ruszył w dół rzeki i przeszukał grunt pod skałą. Może - może - Ciemnofutra nie zginęła, spadając do wody. Może udało jej się wyczołgać na brzeg i leży gdzieś potłuczona, ale żywa...

Śnieg był dziewiczy, na płyciznach świecił niespękany lód.

Torak przeszedł na drugi brzeg Końskiego Skoku po pniu sosny. I znów nic. Ani śladu Ciemnofutrej. Nie ma jej.

Nie ma jej, nie ma jej - słyszał echo wycia osamotnionego Wilka.

Torak ruszył śladem swojego wilczego brata. Tam, gdzie zmarznięty na lód śnieg jest zbyt twardy, by zostawić ślady łap, wilk nie zostawia niemal żadnego śladu - zaledwie kilka płatków szronu, które w biegu strąca z gałęzi, gałązka krzaka, która jest zgięta w inną stronę - ale Torak tropił Wilka bezwiednie, nie musiał tego analizować. Jego ślad prowadził na południe jedną stroną doliny, zboczem w górę, później w dół, do następnej - do jaru o stromych brzegach.

Torak natychmiast rozpoznał, gdzie jest - w dolinie Rwącej Rzeki. Gdy był mały, on i ojciec rozbili tu kiedyś obóz na początku lata i zbierali lipową korę na liny.

Rzeka była teraz zamarznięta, ale trzy lata temu pędziła rwącym nurtem. Torak rozpoznał olbrzymią czerwoną skałę, wyglądającą jak śpiący tur. Pod nią znalazł stado wilków leżących w błocie, zatopione przez rzekę. I małego, mokrego, trzęsącego się z zimna wilczka.

Przeszedł przez zamarzniętą rzekę i zaczął się wspinać.

Nagle zamarł.

Ktoś wbił strzałę w pień brzozy jakieś dziesięć kroków nad skałą tura. Wskazywała na wschód, ku Wysokim Górom.

Wstrzymując oddech, Torak wspiął się wyżej. Przyglądał się piórom strzały, ale nie odważył się jej dotknąć. Strzała należała do jego ojca.

To było tak, jak gdyby ojciec mówił głośno, bo Torak usłyszał w głowie jego głos. Pomóż mi. Uwolnij mojego ducha.

Może Fin-Kedinn miał rację, może to Eostra posługiwała się strzałami ojca? Torak jednak nie mógł zapomnieć tego zagubionego ducha, który wołał w noc. Jeżeli Eostra wzywała go do swojego górskiego legowiska, wzywał go również ojciec.

A jednak - gdyby ruszył na wschód, w kierunku, który błagalnie wskazywała strzała ojca, zostawiłby Wilka na pastwę losu.

Torak wstał i nie potrafił się zdecydować, zaciskał mocno pięści w rękawiczkach. Ma iść za umarłym czy szukać żywego?

Wiedział, co zrobiłby Fin-Kedinn.

Odwrócił się w kierunku niewidocznych teraz Gór, uniósł głowę i krzyknął do Czarownicy Klanu Puchacza:

- Próbowałaś mnie rozdzielić z moim wilczym bratem! Nie uda ci się. Nie pozwolę ci na to!

Odwrócił się plecami do strzały ojca i ruszył na południe.

Odszukać Wilka.

Rozdział 7

Im dalej na północ szedł Fin-Kedinn, tym było zimniej.

Poprzedniej nocy zauważył pierścień dookoła księżyca, a gwiazdy błyskały z intensywnością, którą rzadko się widuje. Nadciąga burza. Klan będzie musiał wcześniej rozbić obóz. On musi postąpić tak samo.

Przestąpił Rzekę Dudniącej Skały niedaleko obozowiska Klanu Dzika, a następnie ruszył doliną Bystrzycy. Był teraz mniej niż dzień marszu od Rzeki Wiatrów, gdzie Kruki obozowały w czasach, gdy wszystkich prześladował demon niedźwiedzia. Przypomniał sobie dzień, w którym Renn i jej brat przyprowadzili dwoje jeńców - pojmanego młodego wilczka, który wił się w worku ze skóry jelenia, i obszarpanego, obdartego, rozwścieczonego chłopca...

Rzeka dudniła, zwielokrotnione echo odbijało się od skutych lodem brzegów, ale w Lesie panowała dziwna, przesycona oczekiwaniem cisza. Fin-Kedinn zdał sobie sprawę, że cały dzień nie widział ptaków, z wyjątkiem kilku ostatnich samotnych łabędzi, odlatujących na południe.

Nie było też ludzi. Przymrozki zabiły pozostałe szare ćmy, ale ofiary choroby cienia wciąż były przerażone, a ich lęk był potwornie zaraźliwy. Większość ludzi nie opuszczała obozowiska, tylko co odważniejsi wychodzili do Lasu, kiedy zmuszał ich do tego głód.

Poczuł się lepiej, kiedy spotkał niewielką grupę myśliwych z Klanu Żmii - trzech mężczyzn i chłopca - spieszących na zachód, ku obozowisku. Upolowali dwie wiewiórki i trzy leśne gołębie. Nie było tego wiele, ale serdecznie zaprosili Fin-Kedinna do wspólnego posiłku.

- Idzie fatalna pogoda - powiedział jeden z nich. - Niebezpiecznie chodzić samemu po Lesie. - Z szacunku dla niego nie zapytał, co przywódca Klanu Kruka robi tak daleko od swoich ludzi.

Fin-Kedinn podziękował za zaproszenie i pominął milczeniem niewypowiedziane pytanie. Powiedział im natomiast o zebraniu wszystkich klanów.

- Kruki już wyruszyły. Rozmawiałem z Klanem Dzika, kiedy mijałem ich obóz, pewnie też już wyruszyli, a Durrain posłała wiadomość do Głębokiego Lasu. Wracajcie do swoich ludzi i powiedzcie o tym swojemu przywódcy. Jeżeli klany będą się trzymać razem, nie stracimy siły. Będziemy potrafili stawić czoło nawet Eostrze.

Fakt, że odważył się na głos wymówić jej imię, dodał im odwagi. A jednak myśliwy, który odezwał się do niego pierwszy, chwycił Fin-Kedinna za ramię.

- Chodź z nami, Fin-Kedinnie. Potrzebujemy cię. Nie możesz nas teraz opuszczać.

- Inni będą wam przewodzić - odparł Fin-Kedinn. - Ja muszę szukać tego, który potrafi pokonać Pożeraczkę Dusz. Tego, który zna ciemne miejsca pod ziemią.

- Kogo? Dokąd zmierzasz?

- Na północ. - Tylko tyle Fin-Kedinn mógł im zdradzić.

Nim zyskali sposobność do zadania kolejnych pytań, Fin-Kedinn już wyruszył. Walczył z upływającym czasem. Żeby znaleźć tego, którego szukał, musi oprzeć się na starej wiedzy, która ma już wiele zim.

Nie zaszedł daleko, gdy dogonił go chłopiec.

- Mój ojciec kazał to przynieść - powiedział zdyszany, wyciągając ku niemu dłonie z upolowaną wiewiórką.

Fin-Kedinn podziękował i kazał mu ją zatrzymać. Chłopiec spojrzał na niego nieśmiało.

- Mogę iść z tobą? Znam ziemie na północy, mogę ci służyć za przewodnika.

Przywódca Klanu Kruków powstrzymał uśmiech. Polował w tej części Lasu jeszcze przed narodzinami tego chłopca.

Mały miał dwanaście wiosen, długie ręce i nogi, inteligentny uśmiech i oczy; wyglądał trochę jak Torak, gdy był w jego wieku.

- Ludzie mówią, że chodziłeś dalej niż ktokolwiek inny - odezwał się śmielej chłopiec. - Na Daleką Północ, na Wyspy Focze i w Wysokie Góry. Mógłbym z tobą pójść?

- Nie - odparł Fin-Kedinn. - Wracaj do ojca.

Podążał wzrokiem za chłopcem, który noga za nogą szedł w kierunku swoich, a po chwili zaczął się uważnie rozglądać. Dźwięk, który wydawały buty chłopca, łamiące cienką warstwę lodu na śniegu, był zbyt kruchy, za głośno roznosił się między drzewami. Śnieg wyglądał nie tak, jak powinien, mienił się na zielono.

Fin-Kedinn chwycił mocniej kostur. Nic dziwnego, że Las zwiera szeregi.

- Powiedz swojemu ojcu, żeby się pospieszył - krzyknął w kierunku chłopca. - Wracajcie do obozowiska najszybciej, jak będziecie mogli!

Chłopiec odwrócił się.

- Wiemy! Idzie burza śnieżna.

- Nie! Gradobicie - to znacznie gorsze! Powiedz swojemu ojcu! Pędź!

Fin-Kedinn patrzył za chłopcem, aż ten bezpiecznie dobiegł do swoich. Wtedy zaczął szukać wzrokiem odpowiedniego miejsca do postawienia szałasu. Jednocześnie modlił się do Ducha Świata, żeby Torak i Renn - gdziekolwiek byli - zrozumieli znaki i schronili się w bezpiecznym miejscu.

Rozdział 8

Od chwili, gdy się przebudziła, Renn dręczyło jakieś przeczucie. Było zimno. Za zimno na śnieg. Poprzedniej nocy wokół księżyca utworzył się pierścień. Tanugeak, Czarownik Klanu Białego Lisa, powiedział jej kiedyś, że to oznacza, iż księżyc opatula twarz ciaśniej kołnierzem kurtki, bo nadchodzi zła pogoda.

Co gorsza, Renn słyszała w nocy wycie Wilka. Nigdy wcześniej nie wył tak, jak tym razem.

Rzeka Końskiego Skoku zaczynała zamarzać. Na płyciznach tworzyły się gęste, kruche, jasnozielone wiry. Przy dopływie Renn znalazła pokruszony lód i ślad łapy, a trochę dalej ślady butów na śniegu, z pewnością należące do Toraka. Nie mogła wyjść ze zdziwienia. Torak szedł w dół rzeki, a później z powrotem po własnych śladach. Dlaczego?

Niedługo potem zrównała się z legowiskiem po drugiej stronie rzeki i zadarła głowę do góry, przyglądając się skale. Zawyła, ale zza grani nie wychynęły wilcze pyski. Powiedziała sobie, że pewnie dorosłe zabrały młode na jakąś wyprawę. A jednak jej niepewność rosła.

Jej humor poprawił się dopiero wtedy, kiedy znalazła zwalony pień sosny, po którym Torak przeszedł przez rzekę. Te ślady były świeższe, niż sądziła, szedł jak zwykle długimi krokami, więc na pewno nie jest ranny, a to znaczyło, że Wilk z pewnością nie wył z jego powodu.

Szła tym tropem aż do doliny Rwącej Rzeki. Znała ją tylko z opisu Toraka. Opowiadał jej wtedy, gdzie pierwszy raz zobaczył Wilka. W połowie drogi pod górę Renn zauważyła strzałę przywiązaną do brzozy, wskazującą na wschód. To było bardzo dziwne. Pewnie Torak zostawił ją tu jako znak dla niej. Ale jeżeli jednak chciał, żeby podążyła za nim w tym kierunku, dlaczego po prostu nie poczekał?

Sama nie wiedząc dlaczego, przeszła obok strzały, nie przyglądając jej się z bliska, i pospiesznie podążyła dalej. Ku swojemu zdziwieniu nie znalazła więcej śladów. Torak tędy nie przechodził.

Wróciła do brzozy i stanęła jak wryta. Ktoś przewiązał strzałę wilczą jagodą - trującą rośliną, którą uwielbiali Pożeracze Dusz, a zwłaszcza Seshru, jej matka. Torak nigdy by po nią nie sięgnął. To nie był jego znak. To nie była jego strzała.

Powiew wiatru odrzucił jej kaptur na plecy. Zadrżała z zimna. Kiedy szła po śladach Toraka, wiatr wzmógł się, a niebo złowieszczo pociemniało. Idzie burza. Powinna natychmiast poszukać miejsca na obozowisko.

Ale wtedy jeszcze bardziej oddali się od Toraka.

Walcząc z falą paniki, postanowiła zapomnieć o wszystkim, czego kiedykolwiek się uczyła, i iść dalej.

Wiatr się wzmagał, a ona znalazła ślady Toraka, które prowadziły do następnej doliny. Przystanęła pod olbrzymim, patrzącym na wszystko ostrokrzewem, żeby złapać oddech. Poczucie niepokoju jeszcze bardziej się wzmogło. Było przecież dopiero wczesne popołudnie, a zrobiło się ciemno jak o zmierzchu. Śnieg miał dziwaczny, zielonkawy kolor. Cały dzień nie widziała żywego stworzenia.

Fin-Kedinn już dawno kazałby się zatrzymać. - Pierwsza reguła przeżycia - powiedział jej kiedyś - brzmi tak: nigdy nie odkładaj zbudowania szałasu na ostatnią chwilę.

A było to dobre miejsce na obozowisko - kawałek płaskiego terenu niedaleko ostrokrzewu, nieważne, że trochę daleko do rzeki.

Renn zagryzła wargę.

- Torak? - krzyknęła. - Torak!

Z wściekłością rzuciła swoje rzeczy na ziemię. Dlaczego poszedł bez niej? I dlaczego nie mogła go dogonić?

Kiedy już się zatrzymała, zdała sobie sprawę, jak mało ma czasu.

Pospiesz się, Renn. Wiesz, co robić. Najpierw ognisko. Rozpal je teraz, zanim się zmęczysz łupaniem drewna toporkiem, i zbuduj wokół niego szałas. Masz w woreczku dużo podpałki, trzymasz ją pod kurtką, żeby nie zmokła; masz kawałek podbiału, który złapie iskrę z kawałka zwiniętej kory, więc nie trzeba się długo trudzić z krzesaniem.

Wszystko jedno. Drzewa jęczały, wiatr szarpał jej ubranie i uderzał gałązkami po twarzy. Był złośliwy i złowieszczy. Chciał, żeby jej się nie udało.

Renn zacisnęła zęby, rozpaliła ognisko, a później wyrwała zza paska toporek. Teraz trzeba zbudować szałas. Powyginać młode drzewka i związać gałązkami wierzby, zostawiając na górze otwór na dym. Szałas musi być długi i niski, żeby wytrzymał burzę, trzeba odciąć końcówki młodych drzewek, żeby wiatr ich nie powyrywał. - Przykro mi, duchy drzew, lepiej sobie znajdźcie nowy dom. - Wypełnić boki, przeplatając je gałązkami świerkowymi, pozaklejać dziury poszyciem i przywalić tyloma młodymi drzewkami, ile da się znaleźć.

Pomimo chłodu poczuła, że pot spływa jej po żebrach. Za dużo do zrobienia, drzewa już trzeszczały i chwiały się na wietrze. Miała wrażenie, że są przerażone.

Kuląc się przed lodowatym wiatrem, uplotła naprędce drzwi wejściowe z leszczyny i świerkowych gałązek, później wczołgała się do środka, wciągając za sobą drewno na opał i świerkowe gałęzie na legowisko. W szałasie było gęsto od dymu, płynął tuż nad ziemi

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe