REKLAMA

Świadek mimo woli

tytuł oryg.: Testimone inconsapevole
autor: Gianrico Carofiglio
przekład: Joanna Ugniewska
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Mroczna seria
wydanie: I, Warszawa
data: 25 września 2008
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
liczba stron: 264
ISBN: 978-83-7414494-0

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami, I  2008.09.25

Południowe Włochy, schyłek XX wieku. W jednej z nadmorskich miejscowości zostaje zamordowany dziewięcioletni chłopiec - prawdopodobnie zbrodni dokonano na tle seksualnym. Dla prokuratury jedynym podejrzanym jest Senegalczyk Thiam Abdou, handlarz obwoźny. Na podstawie poszlak i zeznań świadków można zrekonstruować historię: czarnoskóry imigrant uprowadził, zgwałcił, a następnie udusił ofiarę, ciało zaś wrzucił do studni. Wyrok właściwie już zapadł. Obrony oskarżonego podejmuje się mecenas Guerrieri. Zaczyna wertować akta prokuratury. Stwierdza, że w trakcie śledztwa z premedytacją nie przestrzegano procedur prawnych. Najwyraźniej komuś zależało na znalezieniu, a właściwie wykreowaniu zabójcy - tego ,,innego", przybysza z Afryki o wątpliwym źródle dochodów, wykluczonego ze społeczności. Świadek mimo woli to znakomicie napisany kryminał. Jest aktem oskarżenia przeciw wymiarowi sprawiedliwości, który działa jako narzędzie propagandy. Carofiglio stworzył przy tym studium myślenia stereotypami.

Trzysta znakomitych stron thrillera prawniczego.

La Stampa

Powieść intensywna i niepokojąca.

Il Giornale di Sicilia

Autor wypełnia niszę podobną do tej, jaką w Ameryce zajmują Gardner i Grisham.

Times Literary Supplement

Każda postać Carofiglia ma do opowiedzenia historię wartą wysłuchania.

Daily Mail

Fragment

3

Wiosna przeszła szybko w lato, lecz dni upływały mi jednakowo.

Również noce były jednakowe. Ciemne.

Aż do pewnego czerwcowego poranka.

Po powrocie z sądu jechałem windą na ósme piętro, do swojej kancelarii, kiedy nagle, bez żadnego określonego powodu, ogarnęła mnie panika.

Wysiadłem z windy i nie wiem, jak długo stałem na klatce schodowej, ciężko dysząc i oblewając się potem; mdliło mnie, wpatrywałem się tępo w gaśnicę. I czułem straszliwy lęk.

- Dobrze się pan czuje, mecenasie? - Ton pana Strisciuglia, emerytowanego księgowego, właściciela drugiego lokalu na tym samym piętrze, wyrażał w równej mierze zaskoczenie, co troskę.

- Czuje się dobrze, dziękuję. Nie bardzo wiem, co mi jest, ale nie sądzę, aby to był jakiś problem. A jak pan się czuje?

Nieprawda. Powiedziałem, że zakręciło mi się trochę w głowie, ale teraz już wszystko w porządku, dziękuję, do widzenia.

Niestety, nie wszystko było w porządku, o czym miałem się niebawem dotkliwie przekonać.

Przed wszystkim, nie wiedząc, co mi się przydarzyło tamtego ranka w windzie, zacząłem się obsesyjnie dręczyć myślą, że może się to powtórzyć.

Przestałem więc jeździć windą. To była głupia decyzja, która pogorszyła tylko sytuację.

Po kilku dniach, zamiast poczuć się lepiej, zacząłem się obawiać, że panika może mnie ogarnąć wszędzie, w każdej chwili.

Kiedy udało mi się już wystarczająco zamartwić, sprowokowałem nowy atak, tym razem na ulicy. Był mniej gwałtowny niż pierwszy, lecz jego skutki okazały się jeszcze bardziej niszczące.

Przez co najmniej miesiąc żyłem w ciągłej obawie, że znowu ogarnie mnie panika. Teraz kiedy o tym myślę, wydaje mi się to śmieszne, ale wówczas żyłem w strachu przed strachem.

Myślałem, że kiedy znowu powróci, mogę oszaleć, a nawet ewentualnie umrzeć. Umrzeć jako obłąkany.

Z zabobonną grozą przypomniałem sobie pewne zdarzenie sprzed wielu lat.

Studiowałem wówczas na uniwersytecie i pewnego dnia otrzymałem list, napisany na kartce papieru w kratkę, okrągłym, niemal dziecinnym pismem:

Drogi przyjacielu, kiedy przeczytasz ten list, przepisz go dziesięć razy własnoręcznie i wyślij do dziesięciorga przyjaciół. To jest prawdziwy łańcuszek św. Antoniego: jeśli będziesz go kontynuować, spotka cię w życiu szczęście, bogactwo, miłość, spokój i radość, jeśli go przerwiesz, mogą ci się przydarzyć straszne tragedie. Pewna młoda mężatka, która od dwóch lat pragnęła mieć dziecko, lecz nie mogła zajść w ciążę, przepisała list i wysłała go do dziesięciorga przyjciół. Trzy dni później dowiedziała się, że jest w stanie błogosławionym. Skromny urzędnik pocztowy przepisał list, wysłał do dziesięciorga przyjaciół i krewnych, i tydzień później wygrał dużą sumę w totolotka. Natomiast pewien nauczyciel po otrzymaniu listu roześmiał się tylko podarł go. Kilka dni później miał wypadek, złamał nogę, a na dodatek został wyrzucony z mieszkania.

Pewna gospodyni domowa otrzymała list i postanowiła nie przerywać łańcuszka. Niestety, zgubiła list i, chcąc niechcąc, przerwała łańcuszek. Już po kilku dniach zachorowała na zapalenie opon mózgowych i chociaż wyzdrowiała, została inwalidką do końca życia.

Pewien lekarz po otrzymaniu listu podarł go, wykrzykując pogardliwie, że nie należy wierzyć w podobne przesądy. Kilka miesięcy później został zwolniony z kliniki, w której pracował, opuściła go żona, zachorował i umarł jako obłąkany.

Nie przerywaj łańcuszka!

Przeczytałem wówczas list kolegom, którzy uznali, że jest bardzo śmieszny. Kiedy już przestali się śmiać, spytali mnie, czy zamierzam go podrzeć i umrzeć jako obłąkany, czy może zabrać się pilnie do przepisywania starannym pismem dziesięciu egzemplarzy, co będą mi wypominać - jak się domyślałem, niezbyt delikatnie - przynajmniej przez następne dziesięć lat.

Zdenerwowało mnie to, pomyślałem, że nie byliby takimi niedowiarkami, gdyby list przyszedł do nich, i oświadczyłem, że oczywiście go podrę. Zażądali, abym zrobił to na ich oczach, bo inaczej mógłbym się rozmyślić i w tajemnicy przed nimi przepisać list dziesięć razy, i tak dalej.

Krótko mówiąc, zostałem zmuszony do podarcia listu i kiedy to zrobiłem, najdowcipniejszy z całej trójki oznajmił, że nie powinienem się martwić: w odpowiednim momencie zatroszczą się o to, aby umieścić mnie w jakiejś przytulnej klinice psychiatrycznej.

Teraz, po osiemnastu latach, pomyślałem - całkiem serio - że przepowiednia właśnie się spełnia.

Strach przed nowym atakiem paniki i przed obłędem nie był moim jedynym probemem.

Zacząłem cierpieć na bezsenność. Całymi nocami nie mogłem zmrużyć oka, zasypiałem dopiero o świcie.

Niekiedy zdarzało się, że zasypiałem o bardziej normalnej porze. W takich wypadkach jednak budziłem się nieuchronnie po dwóch godzinach i nie mogłem wytrzymać w łóżku. Kiedy próbowałem leżeć dalej, nachodziły mnie dokuczliwe, smutne myśli. O moim zmarnowanym życiu, o dzieciństwie. I o Sarze.

Wstawałem z łóżka i zaczynałem krążyć po mieszkaniu. Paliłem, piłem, oglądałem telewizję, włączałem komórkę w absurdalnej nadziei, że ktoś zadzwoni do mnie w środku nocy.

Zacząłem się martwić, że ludzie zauważą, w jakim jestem stanie, Przede wszystkim zaś doskwierała mi myśl, że mogę stracić kontrolę nad sytuacją.

W takim nastroju spędziłem całe lato.

Kiedy nadszedł sierpień, nie znalazłem nikogo, kto chciałby ze mną wyjechać na urlop - prawdę mówiąc, nie bardzo kogoś takiego szukałem - a nie miałem odwagi wyjechać sam. Koczowałem więc po willach i daczach przyjaciół, nad morzem albo na wsi. Nie sądzę, abym w czasie tych odwiedzin zaskarbił sobie szczególną sympatię gospodarzy.

Ludzie pytali, czy źle się czuję, a ja odpowiadałem, że tak, trochę, i na ogół rozmowa wkrótce się urywała. Po kilku dniach uświadomiłem sobie, że nadeszła pora, abym spakował walizki i poszukał sobie nowego miejsca, za wszelką cenę bowiem pragnąłem odwlec powrót do miasta.

We wrześniu, ponieważ nadal czułem się źle, a przede wszystkim nie miałem już sił dłużej walczyć z bezsennością, poszedłem do lekarza, który był zresztą moim przyjacielem. Chciałem, aby przepisał mi jakiś środek nasenny.

Zbadał mnie, spytał o objawy, zmierzył mi ciśnienie, zajrzał do oczu, przyświecając sobie lampką, kazał mi wykonać nieco dziwaczne ćwiczenia na równowagę i w końcu orzekł, że zrobiłbym lepiej, gdybym udał się do specjalisty.

- Co masz na myśli? Jakiego specjalisty?

- No, cóż, specjalisty od podobnych problemów.

- Jakich problemów? Daj mi coś na sen i nie mówmy o tym więcej.

- Guido, sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Wyglądasz na bardzo wyczerpanego. Nie podoba mi się sposób, w jaki rozglądasz się wokół. Nie podobają mi się twoje ruchy, gesty, nie podoba mi się, jak oddychasz. Muszę ci to powiedzieć: jesteś chory. Masz iść do specjalisty.

- Chcesz powiedzieć, do... - Miałem sucho w ustach. Przez głowę przemykały mi chaotyczne myśli. Może chce powiedzieć, że mam iść do internisty. Albo do homeopaty. Do masażysty rehabilitanta. Nawet do uzdrowiciela praktykującego medycynę ajurwedyjską.

Cóż, zgoda, skoro mam pójść do internisty, masażysty, ajurwedysty, homeopaty i nie wiem, do kogo jeszcze, nie ma problemu, pójdę. Nie zamierzam się wymigiwać od leczenia.

Wcale się nie boję, przecież...

- PSYCHIATRA? Powiedziałeś psychiatra?

Miałem ochotę się rozpłakać. Zwariowałem, teraz mówi mi to nawet lekarz. Przepowiednia się spełnia.

Powiedziałem, że w porządku, na razie niech mi zapisze ten cholerny środek nasenny, a potem się zastanowię. Tak, oczywiście, wcale nie mam zamiaru lekceważyć mojego stanu, zobaczymy, nie, nie, nie ma potrzeby, abyś mi polecał - suchość w ustach - któregoś z nich. Zadzwonię do ciebie i podasz mi nazwisko przez telefon.

Uciekłem, z dala omijając windę.

4

Mój lekarz zgodził się przepisać mi coś na sen i dzięki tym proszkom uznałem, że sytuacja się poprawiła, przynajmniej trochę.

W dalszym ciągu byłem przygnębiony, ale przynajmniej nie snułem się jak widmo, dręczony bezsennością.

Niemniej rezultaty mojej pracy i umiejętności zawodowe znacznie się pogorszyły. Od mojej pracy i zdolności koncentracji zależała wolność wielu osób i pewnie zainteresowałoby je, jak spędzam popołudnia: że nieuważnie przeglądam akta, że nie obchodzi mnie ich zawartość, że idę na rozprawę zupełnie nieprzygotowany, że wynik procesów jest w gruncie rzeczy kwestią przypadku, i że, krótko mówiąc, los tych ludzi spoczywa w rękach kogoś nieodpowiedzialnego, kto w dodatku cierpi na zaburzenia psychiczne.

Kiedy musiałem przyjmować klientów, sytuacja stawała się wręcz surrealistyczna.

Klienci mówili, do mnie nie docierało ani jedno słowo, przytakiwałem jednak, kiwając głową. Oni dalej mówili, przekonani, że w ten sposób dodaję im otuchy. W końcu, podawałem im rękę na pożegnanie i uśmiechałem się ze zrozumieniem.

Zdawali się doceniać fakt, że adwokat pozwala im się wygadać, nie przerywa i najwyraźniej rozumie ich problem oraz ich potrzeby.

Mecenas to naprawdę porządny człowiek, oświadczyła w obecności mojej sekretarki pewna emerytka, która chciała pozwać do sądu sąsiada, ponieważ ten wrzucał jej do skrzynki nieprzyzwoite liściki. Nawet nie wygląda na adwokata, dodała. To akurat była prawda.

Klienci zatem byli zadowoleni, ja zaś, co najwyżej, miałem niejasne wyobrażenie o ich sprawach. Razem zmierzaliśmy ku katastrofie.

Na tym właśnie etapie - kiedy już udało mi się przespać kilka nocy - wystąpił nowy objaw. Zacząłem płakać. Początkowo zdarzało się to w domu, wieczorem, zaraz po powrocie, albo rano, po wstaniu z łóżka. Potem również poza domem. Szedłem ulicą o niczym nie myśląc i nagle zaczynałem płakać. Potrafiłem się jednak kontrolować, zarówno w domu, jak i (przede wszystkim) na ulicy, chociaż za każdym razem przychodziło mi to z większym trudem. Koncentrowałem się na butach albo na tablicach rejestracyjnych samochodów, przede wszystkim jednak unikałem patrzenia prosto w twarz przechodniom, którzy - byłem o tym przekonany - zauważyliby od razu, co się ze mną dzieje.

W końcu przydarzyło mi się to w kancelarii. Po południu rozmawiałem o czymś z sekretarką, kiedy nagle poczułem, że łzy napływają mi do oczu i ściska mnie w gardle.

Zacząłem się tępo wpatrywać w małą plamkę wilgoci na ścianie, a jednocześnie odpowiadałem, kiwając głową, przerażony, że Maria Teresa odgadnie, co się ze mną dzieje.

Rzeczywiście odgadła, przypomniała sobie nagle, że musi zrobić jakieś fotokopie, i dyskretnie wyszła z pokoju.

Natychmiast wybuchnąłem płaczem, a potem długo nie mogłem się uspokoić.

Uznałem, że nie mogę czekać, aż coś takiego się powtórzy na przykład podczas rozprawy.

Następnego dnia zadzwoniłem do mojego lekarza i poprosiłem o nazwisko specjalisty.

5

Psychiatra był wysoki, solidnie zbudowany, o imponującej sylwetce, miał brodę i dłonie jak łopaty. Wyobraziłem go sobie, jak obezwładnia wariata w ataku szału, bijąc go po twarzy i zakładając mu kaftan bezpieczeństwa.

Był dość miły, mimo tej brody i potężnej postury. Poprosił, żebym wszystko mu opowiedział, i cały czas potakująco kiwał głową. Uspokoiło mnie to. Potem pomyślałem, że ja też tak kiwam głową, kiedy klienci opowiadają mi o swoich sprawach, i poczułem się trochę mniej spokojnie.

Powiedział, że cierpię na szczególną formę zaburzenia procesu adaptacyjnego. Separacja zadziałała w mojej psychice jak bomba z opóźnionym zapłonem i w pewnym momencie wywołała efekt radykalnej zmiany. A raczej serię zmian następujących jedna po drugiej. Źle zrobiłem, lekceważąc problem przez tyle miesięcy, zaburzenie procesu adaptacyjnego tylko się pogłębiło i teraz grozi mi, że popadnę w ciężką depresję. Nie powinienem się jednak martwić, ponieważ fakt, że przyszedłem do psychiatry, stanowi pozytywny dowód samoświadomości i niezbędny warunek wyzdrowienia. Z pewnością będzie konieczna kuracja farmakologiczna, lecz w ciągu kilku miesięcy mój stan powinien się zdecydowanie poprawić.

Pauza i uważne spojrzenie. Musiały być częścią terapii.

Potem zaczął pisać, zapełniając receptę nazwami anksjolityków i antydepresantów.

Miałem brać te paskudztwa przez dwa miesiące. Miałem próbować się rozerwać. Miałem unikać skupiania się na sobie samym. Miałem dostrzegać pozytywne aspekty wszystkiego i nie dopuszczać myśli, że nie ma dla mnie ratunku. Miałem mu zapłacić trzysta tysięcy lirów, o pokwitowaniu ani słowa, zobaczymy się za dwa miesiące, proszę przyjść na wizytę kontrolną.

Żegnając się ze mną w drzwiach, odradził mi czytanie ulotek dołączonych do lekarstw. Prawdziwy znawca ludzkiej psychiki.

Udałem się do apteki odległej od centrum, aby nie spotkać nikogo znajomego. Chciałem uniknąć sytuacji, w której, w obecności jakiegoś mojego kolegi albo klienta, farmaceuta wykrzyknie do swojego pomocnika na zapleczu: ,,Sprawdź w dziale psychotropów, czy mamy walium ekstraforte dla tego pana".

Pojeździłem trochę w tę i z powrotem, aż znalazłem aptekę w dzielnicy Japigia, na rogatkach miasta. Farmaceutka, koścista dziewczyna, nie wyglądała na rozmowną. Podałem receptę, nie patrząc jej w twarz. Czułem się równie swobodnie jak seminarzysta w pornoshopie.

Koścista farmaceutka już miała mi podać sumę, kiedy wyrecytowałem przygotowaną wcześniej kwestię: ,,Skoro już tu jestem, wezmę też coś dla siebie. Czy ma pani rozpuszczalną witaminę C?".

Przyjrzała mi się przez sekundę bez słowa. Znała ten scenariusz. Dała mi witaminę C razem z całą resztą. Zapłaciłem i uciekłem jak złodziej.

W domu rozpakowałem lekarstwa i przeczytałem dołączone do nich ulotki. Wszystkie były interesujące, ale moją uwagę przykuły wręcz hipnotycznie skutki uboczne leku antydepresyjnego o nazwie Trittico na bazie trazodonu.

Zaczynały się od zwykłych zawrotów głowy, a kończyły na suchości w ustach, kłopotach ze wzrokiem, obstrukcji, zatrzymaniu moczu, drgawkach i zaburzeniach libido.

Pomyślałem, że zaburzeń libido doświadczam i bez tego, czytałem więc dalej. Dowiedziałem się, że niewielka liczba osób przyjmujących trazodon miewa długie i bolesne erekcje, czyli cierpi na tak zwany priapizm.

Problem ten wymagał czasami nawet niezwłocznego zabiegu chirurgicznego, który, z kolei, mógł spowodować trwałe upośledzenie aktywności seksualnej.

Podsumowanie było jednak uspakajające: ryzyko śmiertelnego przedawkowania trazodonu było niższe niż ryzyko związane z podawaniem antydepresantów trójcyklicznych.

Skończywszy czytać, zacząłem rozmyślać. Co robić w wypadku długotrwałej i bolesnej erekcji? Udać się do szpitala, trzymając członek w ręce? Włożyć bardzo wygodne slipki? Co powiedzieć lekarzowi? Co to jest trwałe upośledzenie aktywności seksualnej?

I jeszcze: ile to jest śmiertelna dawka trazodonu? Wystarczą dwie pigułki? Czy trzeba połknąć całe opakowanie?

Nie znalazłem odpowiedzi na te pytania, ale Trittico powędrował do kibla razem z innymi lekarstwami, które przepisał mi mój psychiatra. Mój były psychiatra.

Pozbyłem się skrupulatnie wszystkiego i nacisnąłem spłuczkę. Potem wyrzuciłem do śmieci pudełka, buteleczki, fiolki i ulotki.

Następnie nalałem sobie dobre pół szklaneczki whisky - unikać alkoholu - i włożyłem do magnetowidu kasetę z Rydwanami ognia. Jedną z nielicznych, które zabrałem ze sobą z domu.

Kiedy pojawiły się pierwsze obrazy, zapaliłem marlboro - unikać nikotyny, przynajmniej wieczorem - i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem, że prawie wraca mi dobry humor.

6

Jako nastolatek uprawiałem boks.

Do szkoły boksu zaprowadził mnie dziadek, po tym, jak wróciłem kiedyś do domu pobity, z opuchniętą twarzą. Dostałem od jednego takiego, który był ode mnie starszy i bardziej agresywny.

Miałem czternaście lat, byłem okropnie chudy, miałem czerwony, świecący się z powodu trądziku nos, chodziłem do czwartej klasy gimnazjum i byłem przekonany, że szczęście nie istnieje. Przynajmniej dla mnie.

Szkoła mieściła się w wilgotnej piwnicy, trenerem był chudy facet koło sześćdziesiątki, z umięśnionymi jeszcze, mocnymi ramionami i twarzą Bustera Keatona. Był przyjacielem dziadka.

Pamiętam dokładnie, jak zeszliśmy po wąskich i słabo oświetlonych schodach. Nikt nic nie mówił, słychać było tylko lekkie, głuche uderzenia pięści w worek, drganie lin, rytm kroków. Wszędzie unosił się zapach, którego nie potrafię opisać, ale czuję go w nozdrzach teraz, kiedy piszę, i przyprawia mnie on o dreszcz.

Fakt, że uprawiam boks, długo utrzymywaliśmy w tajemnicy przed moją matką. Dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy, w wieku lat siedemnastu i pół zdobyłem srebrny medal na regionalnych zawodach juniorów, w kategorii wagi półśredniej.

Dziadek nie zdążył jednak zobaczyć mnie na podium ze sklejki.

Trzy miesiące wcześniej, spacerując w lasku piniowym ze swoim niemieckim owczarkiem, w pewnej chwili przystanął i usiadł na ławce.

Przechodzący tamtędy chłopak opowiedział później, że po kilku chwilach dziadek jakoś dziwnie odchylił głowę na oparcie, a przedtem pogłaskał psa.

Karabinierzy musieli zastrzelić owczarka, by móc podejść do zmarłego i zidentyfikować go jako Guida Guerrieri, emerytowanego profesora zwyczajnego historii filozofii średniowiecznej.

Mojego dziadka.

Po tych zawodach regionalnych zdobyłem jeszcze inne medale. Nawet medal brązowy na uniwersyteckich zawodach krajowych, w wadze średniej.

Nie miałem nigdy mocnego ciosu, ale opanowałem dobrze technikę, byłem chudy, wysoki i miałem ręce dłuższe niż zawodnicy tej samej wagi.

Tuż przed dyplomem zarzuciłem treningi, ponieważ boks można uprawiać długo tylko wtedy, kiedy się jest mistrzem albo kiedy się chce coś udowodnić.

Ja nie byłem mistrzem i wydawało mi się, że udowodniłem, co miałem do udowodnienia.

Postanowiwszy, że obejdę się bez nowoczesnej psychiatrii, usiłowałem znaleźć coś, co mogłoby stanowić jej alternatywę, i odkryłem, że znowu chcę boksować.

Zastanawiając się nad tym, doszedłem do wniosku, że była to jedna z niewielu realnych rzeczy w moim życiu. Zapach skórzanych rękawic, ciosy - inkasowane i zadawane - i ciepły prysznic na koniec, kiedy spostrzegałeś, że przez dwie godziny nie pojawiła się w twojej glowie ani jedna myśl.

Strach, kiedy idziesz na ring, strach w twoich oczach bez wyrazu, w oczach bez wyrazu twojego przeciwnika. Podskakujesz, uderzasz, próbujesz uniknąć ciosu, otrzymujesz go, sam zadajesz, twoje ręce ze zmęczenia nie potrafią utrzymać gardy, oddychasz ustami, modlisz się, aby to się wreszcie skończyło, bo nie masz już sił, chcesz uderzyć i nie możesz - tak ci się przynajmniej wydaje - myślisz, że nie obchodzi cię wcale, czy wygrasz, czy przegrasz, byle tylko już się to skończyło, masz ochotę rzucić się na ziemię, ale nie robisz tego, chociaż nie wiesz dlaczego i co każe ci się jeszcze trzymać na nogach, a potem gong i sądzisz, że przegrałeś, lecz gwiżdżesz na to, a tymczasem sędzia podnosi twoją rękę i nagle rozumiesz, że wygrałeś, i nic innego w tej chwili nie istnieje, nic innego. Nikt ci tego nie będzie mógł odebrać. Już nigdy.

Poszukiwałem miejsca, gdzie mógłbym trenować boks. Stara piwnica sprzed niemal dwudziestu pięciu lat już dawno nie istniała. Trener nie żył. Zajrzałem na żółte strony i przekonałem się, że w całym mieście można trenować sztuki walki: japońską, tajską, koreańską, chińską, nawet wietnamską. Wybór był ogromny: dżudo, dżiu-dżitsu, aikido, karate, thai boxing, taekwondo, thai chi, chuan, wing chun, kendo, viet vo dao.

Wyglądało na to, że boks zniknął, ale ja się nie poddawałem. Zadzwoniłem do regionalnej sekcji Narodowego Komitetu Olimpijskiego i zapytałem, czy są w Bari miejsca, gdzie trenuje się boks. Urzędnik był uprzejmy i kompetentny. Tak, w Bari istnieją dwie szkoły boksu: jedna działa w pobliżu nowego stadionu, w pomieszczeniu wynajętym przez gminę, druga zaś przy szkole średniej, dosłownie dwa kroki od mojego domu.

Wstąpiłem tam i odkryłem, że trenerem jest ktoś, kogo znam z dawnej szkoły, niejaki Pino. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. Zaczął przychodzić do piwnicy na krótko przedtem, zanim ja przestałem trenować. Był w wadze ciężkiej; słaba technika, lecz naprawdę mocne ciosy. Stoczył nawet kilka walk jako zawodowiec, jednak bez większych sukcesów. Teraz miał wiele zajęć. Nauczyciel boksu, ochroniarz w dyskotece, szef służby porządkowej na koncertach, spektaklach.

Ucieszył się na mój widok. Oczywiście, że mogę się zapisać, jestem jego gościem, wykluczone, abym miał płacić. A zresztą, adwokat zawsze może się przydać.

I tak, począwszy od następnego tygodnia, w poniedziałki i czwartki wychodziłem z kancelarii o wpół do siódmej, o siódmej byłem już w siłowni i przez prawie dwie godziny boksowałem.

Dzięki temu poczułem się trochę lepiej. Nie całkiem dobrze, ale lepiej. Skakałem przez skakankę, robiłem skłony, pompki, waliłem w worek i staczałem walki z chłopakami młodszymi ode mnie o dwadzieścia lat.

W niektóre noce potrafiłem zasnąć bez proszków, w inne nie.

Czasami udawało mi się nawet przespać pięć albo sześć godzin.

W niektóre wieczory wychodziłem z przyjaciółmi i czułem się prawie zdrowy.

Zbierało mi się jeszcze na płacz, lecz rzadziej, i przynajmniej potrafiłem się kontrolować.

W dalszym ciągu nie jeździłem windą, nie stanowiło to jednak wielkiego problemu, a w dodatku nikt nie zwracał na to uwagi.

Udało mi się przetrwać niemal bez szwanku okres Bożego Narodzenia, chociaż pewnego dnia, chyba dwudziestego dziewiątego albo trzydziestego grudnia, zobaczyłem Sarę na ulicy w centrum. Była ze swoją przyjaciółką i jakimś mężczyzną, którego nigdy przedtem nie widziałem. Jak nic mógł być narzeczonym przyjaciółki albo jej wujkiem, albo gejem, nie miałem przecież pojęcia, uznałem jednak od razu, że jest nowym narzeczonym Sary.

Pomachaliśmy do siebie z przeciwnych stron ulicy. Przeszedłem jeszcze dziesięć metrów i zauważyłem, że wstrzymuję oddech. Przeponę miałem zablokowaną. Poczułem falę ciepła oblewającą mi twarz aż po korzonki włosów. Mózg na kilka minut przestał działać.

Potem przez cały dzień miałem trudności z oddychaniem, a w nocy nie mogłem zasnąć.

Po jakimś czasie również i to minęło.

Po Bożym Narodzeniu zacząłem znowu pracować, przynajmniej trochę. Zdałem sobie sprawę z katastrofy grożącej mojej kancelarii, a przede wszystkim nieświadomym niczego klientom, więc, dokładałem wszelkich starań, by choć w minimalnym stopniu zapanować nad sytuacją.

Zacząłem znowu przygotowywać się do procesów, zacząłem znowu słuchać - trochę - tego, co mówią klienci, zacząłem znowu słuchać, co mówi moja sekretarka.

Powoli, zrywami, jak zdezelowany samochód, moje życie znowu ruszyło naprzód.

CZĘŚĆ DRUGA

1

Nadeszło pewne lutowe popołudnie, dość ciepłe. Zima w ogóle była raczej ciepła.

Przeszedłem przed barem mieszczącym się w tym samym budynku, co kancelaria, nie wstąpiłem jednak do środka. Wstydziłem się poprosić o kawę bezkofeinową, toteż chodziłem do obskurnego baru pięć budynków dalej.

Odkąd zacząłem cierpieć na bezsenność, nie piłem po południu zwykłej kawy. Próbowałem kilkakrotnie kawy zbożowej, ale wydała mi się obrzydliwa. Kawa bezkofeinowa natomiast jest jak prawdziwa. Ważne, aby nikt cię nie zauważył, kiedy ją zamawiasz.

Zawsze z pewnego rodzaju politowaniem spoglądałem na osoby zamawiające kawę bezkofeinową i nie chciałem, aby teraz w ten sam sposób patrzono na mnie. Przynajmniej nie ci, którzy mnie znają. Dlatego unikałem popołudniami zaprzyjaźnionego baru.

Wypiłem kawę przy starym stoliku z laminowanym blatem, wypaliłem marlboro... Potem minąłem znowu pięć budynków i wszedłem do kancelarii.

O ile pamiętam, musiało to być dość spokojne popołudnie: tylko jedno umówione spotkanie. Z panią Cassano, która nazajutrz miała stanąć przed sądem za maltretowanie własnego męża.

Według prokuratora przez całe lata, ten pan, wracając do domu, słyszał w najlepszym razie wyzwiska typu: obszarpaniec, niedojda, dupa. Przez całe lata był zmuszony oddawać całą swoją pensję i mógł zachować tylko parę lirów na papierosy i inne drobne wydatki. Przez całe lata znosił upokorzenia poczas rodzinnych spotkań i w obecności swoich nielicznych przyjaciół. Żona często go biła, a nawet pluła mu w twarz.

Pewnego dnia nie wytrzymał. Zdobył się na odwagę, wyprowadził z domu, zlożył doniesienie i wniósł o separację z jej winy.

Żona wybrała mnie jako swojego adwokata i tamtego popołudnia czekałem na nią, aby uzgodnić szczegóły obrony.

Kiedy przyszedłem, Maria Teresa oznajmiła mi, że megiera jeszcze się nie pojawiła. Za to od co najmniej pół godziny czeka na mnie jakaś czarnoskóra kobieta. Nie była umówiona, ale - jak twierdziła - chodziło o bardzo ważną sprawę. Jak zwykle.

Czekała w małym pokoju. Zajrzałem do środka przez niedomknięte drzwi i ujrzałem kobietę o majestatycznej sylwetce i pięknej, surowej twarzy. Nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat.

Poleciłem Marii Teresie, aby wprowadziła ją do gabinetu za dwie minuty. Zdążyłem zdjąć marynarkę, podejść do biurka, zapalić papierosa, kiedy klientka weszła.

Zaczekała, aż poproszę, by usiadła, i powiedziała niemal bez akcentu: ,,Dziękuję, panie mecenasie". Nigdy nie byłem pewny, czy do klientów obcokrajowców należy się zwracać w drugiej czy w trzeciej osobie. Wielu nie rozumie tej ostatniej i rozmowa robi się surrealistyczna.

Ze sposobu, w jaki kobieta powiedziała ,,dziękuję, panie mecenasie", odgadłem od razu, że mogę śmiało mówić do niej pani, bez obawy, że nie zostanę zrozumiany.

Kiedy spytałem, na czym polega jej problem, podała mi plik papierów z nagłówkiem: ,,Sędzia śledczy, nakaz aresztu tymczasowego".

Narkotyki, pomyślałem od razu. Jej partner jest handlarzem narkotyków. Ale już w następnej chwili wydało mi się to niemożliwe.

Wszyscy myślimy stereotypami. Kto twierdzi, że to nieprawda, ten kłamie. Pierwszy stereotyp podpowiedział mi następującą sekwencję: Afrykanin, areszt tymczasowy, narkotyki. Afrykanie trafiają do aresztu głównie z tego powodu.

Zaraz potem jednak pojawił się drugi stereotyp. Kobieta miała nobliwy wygląd i nie wyglądała na kochankę handlarza narkotyków.

Miałem rację. Jej przyjaciel nie został aresztowany z powodu narkotyków, lecz porwania i zabicia dziewięcioletniego chłopca.

Główne punkty oskarżenia brzmiały zwięźle, biurokratycznie i przerażająco.

Abdou Thiam, obywatel Senegalu, był oskarżony o:

a) Przestępstwo z art. 605 k.k. polegające na celowym pozbawieniu wolności osobistej małoletniego Rubina Francesca; skłonił go za podstępem do pójścia z nim, a następnie przetrzymywał wbrew jego woli.

b) Przestępstwo z art. 575 k.k. polegające na spowodowaniu śmierci małoletniego Rubina Francesca; dokonał na nim bliżej nieokreślonych aktów gwałtu, a następnie udusił w sposób równie trudny do określenia

Oba przestępstwa miały miejsce w okolicy Monopoli, między 5 a 7 sierpnia 1999 r.

Francesco, lat dziewięć, zniknął pewnego popołudnia, kiedy grał sam w piłkę na placu przed willą dziadków, położoną nad morzem, w dzielnicy Monopoli, na południu Apulii.

Dwa dni później znaleziono jego ciało w studni, dwadzieścia kilometrów na północ, w okolicy Polignano.

Lekarz sądowy, który wykonał sekcję zwłok, nie był w stanie ani potwierdzić, ani wykluczyć, że chłopiec został zgwałcony.

Znałem tego lekarza. Nie byłby w stanie stwierdzić, czy chłopiec - podobnie zresztą jak dorosły czy starzec - został zgwałcony, nawet gdyby widział gwałt na własne oczy.

Śledczy od początku przyjęli tezę, że chodzi o zabójstwo na tle seksualnym. Podejrzewali pedofilię.

Cztery dni po znalezieniu ciała karabinierzy i prokurator oznajmili triumfalnie podczas konferencji prasowej, że już znaleziono winnego.

Był nim Abdou Thiam, trzydziestojednoletni Senegalczyk, parający się handlem obnośnym, mający oficjalne zezwolenie na pobyt we Włoszech. W przeszłości wszedł w konflikt z prawem, handlując podrobionymi markami: oprócz legalnego towaru sprzedawał podróbki Vuittona, Hogana, Cartiera. Latem na plażach, zimą na targach i na ulicach.

Zdaniem śledczych, dowody przemawiające przeciwko niemu były miażdżące. Liczni świadkowie zeznali, że widzieli go, jak wielokrotnie i długo rozmawiał z małym Franceskiem na plaży. Właściciel baru położonego tuż obok domu dziadków chłopczyka na kilka minut przed zniknięciem dziecka widział Abdou idącego bez swego zwykłego worka z towarem.

Senegalczyk, który dzielił mieszkanie z Abdou, przesłuchiwany przez karabinierów, zeznał, że w tamtych dniach - nie potrafił powiedzieć, którego dnia - podejrzany odstawił samochód do myjni. O ile pamiętał, zdarzyło się to po raz pierwszy. Oczywiście fakt ten przemawiał na jego niekorzyść; Abdou umył samochód, aby usunąć wszelkie ślady i skierować śledztwo na fałszywe tory.

Inny Senegalczyk, również obnośny handlarz, powiedział, że nazajutrz po zniknięciu chłopca Abdou nie pokazał się na plaży. Również ten fakt uznano za dowód jego winy.

Abdou na przesłuchaniu u prokuratora plątał się w zeznaniach, zatrzymano go więc pod zarzutem porwania i zabójstwa. Nie oskarżono o gwałt, ponieważ nie było dowodów na to, że chłopiec został zgwałcony.

Karabinierzy zrobili rewizję w pokoju Abdou i znaleźli książki dla dzieci, wszystkie w oryginale. Harry'ego Pottera, Małego księcia, Pinokia, Doktora Dolittle i inne. A co najważniejsze, wraz z książkami znaleźli i zabezpieczyli zdjęcie chłopca na plaży, w kąpielówkach.

W nakazie aresztowania, który klientka podała mi przez biurko, książki i zdjęcie zostały uznane za ,,istotne elementy uzupełniające materiał poszlakowy".

Kiedy podniosłem wzrok znad papierów, Abagiage Deheba - tak brzmiało jej nazwisko - zaczęła mówić.

W swoim kraju - Senegalu - Abdou był nauczycielem, zarabiał równowartość około dwustu tysięcy lirów miesięcznie. Sprzedając torby, buty i portfele, zarabiał dziesięciokrotnie więcej. Znał biegle trzy języki, chciał studiować psychologię i chciał zostać we Włoszech.

Ona była agronomem i pochodziła z Asuanu. Nubii. Egiptu na granicy z Sudanem.

Mieszkała w Bari od półtora roku i kończyła specjalistyczny kurs zarządzania terenami i zasobami wodnymi. Po powrocie do swojego kraju miała się zająć z ramienia rządu doprowadzeniem wody na Saharę, aby przemienić wydmy w pola uprawne.

Spytałem, co ma wspólnego Bari z doprowadzaniem wody na pustynię.

W Bari - wyjaśniła mi - mieści się instytut agronomii. Nazywa się Centre International Hautes Etudes Agronomiques Mediterraneennes i absolwenci ze wszystkich krajów śródziemnomorskich przyjeżdżają tutaj, aby zrobić specjalizację. Z Libanu, Tunezji, Maroka, Malty, Jordanii, Syrii, Turcji, Egiptu, Palestyny. Mieszkają w bursie przy instytucie, mają zajęcia przez cały dzień, a wieczorami wychodzą, aby się zabawić.

Poznała Abdou na koncercie. W jednym z lokali na starym mieście - wymieniła nazwę, której nie znałem - gdzie spotykali się wieczorami Grecy, czarni, Azjaci, mieszkańcy Magrebu, a także Włosi.

To był koncert wolof, tradycyjnej muzyki senegalskiej. Abdou grał w zespole swoich rodaków na perkusji.

Przerwała na chwilę, wybiegła wzrokiem gdzieś poza mój gabinet, w przestrzeń.

Abdou był nauczycielem, powiedziała, nie patrząc na mnie.

Był nauczycielem, chociaż ostatnio sprzedawał torby. Kochał dzieci i nie potrafiłby żadnemu zrobić krzywdy.

Nie potrafiłby zrobić krzywdy nikomu.

W tym momencie opanowany głos Abagiage Deheby załamał się. Na jej twarzy nubijskiej księżniczki pojawił się grymas, jak gdyby powstrzymywała się od płaczu.

Udało się jej, ale przez dłuższą chwilę milczała.

Zaraz po aresztowaniu wzięli innego adwokata; wymieniła nazwisko kogoś, kogo znałem aż za dobrze. Pewnego razu w rozmowie chwalił się, że w zeznaniu podatkowym deklaruje tylko osiemnaście milionów dochodu rocznie.

Zażądał dziesięciu milionów jedynie za to, że wystąpi o zwolnienie za kaucją. Przyjaciele Abdou zorganizowali zbiórkę i zgromadzili niemal całą sumę. Mój - nazwijmy go tak - kolega wsadził pieniądze do kieszeni. Zapłacone z góry i gotówką. Oczywiście, bez pokwitowania.

Nie udało mu się uzyskać zwolnienia. Na założenie kasacji potrzeba było dwudziestu milionów. Nie mieli dwudziestu milionów i Abdou pozostał w więzieniu.

Teraz, kiedy zbliżał się proces, postanowili przyjść do mojej kancelarii. Jeden z młodych Senegalczyków znał mnie - kobieta wymieniła nazwisko, którego w ogóle nie pamiętałem. Wiedzieli, że nie jestem z tych, co chcą tylko wyciągnąć pieniądze, i na razie mogą mi dać dwa miliony, bo tyle udało im się zebrać.

Abagiage Deheba otworzyła torebkę, wyciągnęła plik banknotów ściągniętych gumką, położyła je na biurku i przesunęła w moją stronę. Nie wypadało odmówić czy zakwestionować wysokości sumy. Powiedziałem, że polecę mojej sekretarce przygotować pokwitowanie. Nie, dziękuje, nie chce pokwitowania, nie wiedziałaby, co z nim zrobić. Chce, abym natychmiast pojechał odwiedzić Abdou w więzieniu.

Wytłumaczyłem jej, że nie mogę, że pan Thiam musi mnie wyznaczyć na swojego adwokata, choćby tylko składając oświadczenie w więziennej księdze wpisowej. Odparła, że zgoda, powie mu podczas najbliższego widzenia. Wstała, podała mi rękę - nie zrobiła tego wchodząc - i spojrzała w oczy.

- Abdou tego nie zrobił.

Uścisk jej dłoni był mocny, taki, jakiego się spodziewałem.

Otwierając drzwi, usłyszałem, jak sekretarka próbuje wytłumaczyć pani Cassano, bardzo zdenerwowanej długim oczekiwaniem, że mecenas miał nieoczekiwanie pilną sprawę i że zaraz ją przyjmie.

Wyobraziłem sobie, co pomyślała moja klientka, kiedy - widząc wychodzącą Abagiage Dehebę - uświadomiła sobie, że musiała czekać przez jakąś Murzynkę.

Weszła do gabinetu i spojrzała na mnie z naganą. Jestem pewien, że gdyby mogła, plunęłaby mi w twarz.

Dzień później została skazana i przed wniesieniem apelacji wybrała sobie innego adwokata. Oczywiście, nie zapłaciła mi honorarium, ale może miała rację: nie postarałem się wystarczająco, aby uzyskać uniewinnienie.

2

Zaparkowałem w miejscu niedozwolonym, jak zwykle w piątek. W dniach odwiedzin w więzieniu w całej okolicy nie sposób zaparkować prawidłowo.

Piątek jest dniem odwiedzin.

Tak czy owak, nie ma to większego znaczenia, bo rzadko wlepiają mandaty. Żaden policjant nie ma ochoty wykłócać się z rodzinami przyjeżdżąjącymi na widzenie; w ogóle żaden policjant nie ma ochoty pełnić służby w okolicy więzienia.

Zaparkowałem więc w miejscu niedozwolonym, na chodniku, wysiadłem z samochodu, poprawiłem krawat, wyjąłem papierosa z paczki, włożyłem go do ust, ale nie zapaliłem, i skierowałem się w stronę bramy.

Policjant przy wejściu poznał mnie, więc nie musiałem mu pokazywać legitymacji adwokackiej.

Przeszedłem przez metalowe bramki, potem przez zakratowane drzwi, potem znowu przez bramki i wreszcie dotarłem do pokoju przeznaczonego na spotkania więźniów z adwokatami.

Jestem pewien, że we wszystkich więzieniach celowo wybiera się pomieszczenie najchłodniejsze zimą i najgorętsze latem.

Mimo zimy na dworze było dość ciepło, ale w tym pokoju, z dwoma krzesłami, stołem i zniszczonym fotelem, panował upokarzający chłód.

Adwokaci nie są zbyt lubiani w więzieniach.

Adwokaci w ogóle nie są zbyt lubiani.

Czekając na Abdou Thiama, zapaliłem papierosa i, aby czymś się zająć, wyjąłem z teczki nakaz tymczasowego aresztowania.

Przeczytałem ponownie, że ,,obszerny materiał dowodowy, obciążający Thiama Abdou, stanowi nie tylko wystarczające uzasadnienie ograniczenia jego wolności osobistej na obecnym etapie postępowania, lecz również pozwala przypuszczać, że proces zakończy się wyrokiem skazującym".

Mówiąc po prostu: przeciwko Abdou przemawiała masa dowodów, musiał być aresztowany i osadzony w więzieniu, a na procesie z pewnością zostanie skazany.

Kiedy ponownie czytałem nakaz, otworzyły się drzwi i kapral karabinbierów wprowadził mojego klienta.

Abdou Thiam był bardzo przystojnym mężczyzną o twarzy aktora filmowego i głębokim spojrzeniu. Smutnym i obojętnym.

Zatrzymał się przy drzwiach i stał tam, aż podszedłem do niego, podałem mu rękę i oznajmiłem, że jestem jego adwokatem.

Uścisk dłoni mówi wiele o człowieku, jeśli tylko mamy ochotę zwracać na coś takiego uwagę. Uścisk dłoni Abdou mówił, że mi nie ufa i chyba nie ufa nikomu.

Usiedliśmy na dwóch krzesłach i niemal od razu zdałem sobie sprawę, że nie będzie to łatwa rozmowa.

Abdou mówił dobrze po włosku, chociaż nie tak znakomicie i bez akcentu jak Abigage. Wydawało mi się czymś naturalnym mówić mu per ty i on też tak się do mnie zwracał.

Omówiliśmy szybko dwie kwestie: jak jest traktowany w więzieniu i czy czegoś potrzebuje. Następnie usiłowałem się dowiedzieć, jaka jest jego wersja zdarzeń, aby móc wyrobić sobie zdanie na ten temat, ponieważ nie zdążyłem jeszcze przejrzeć akt.

Nie był skłonny do współpracy. Mówił z nieobecnym wyrazem twarzy, nie patrząc na mnie, i niedokładnie odpowiadał na moje pytania. Wyglądało na to, że cała ta sprawa mało go obchodzi.

Zdenerwowało mnie to, również dlatego, że za tą absurdalną niechęcią do udzielania dokładnych odpowiedzi kryła się wyraźna wrogość Wobec mnie, ale udało mi się ukryć irytację.

- A więc, Abdou, spróbujmy się zrozumieć. Jestem twoim adwokatem. To ty mnie wybrałeś. - Wyjąłem telegram, który przyszedł do mnie z więzienia poprzedniego dnia, i pomachałem nim. - Jestem tutaj, aby ci pomóc albo chociaż spróbować. Dlatego potrzebuję twojej pomocy. W przeciwnym razie nic nie będę mógł zrobić. Rozumiesz?

Aż do tej chwili siedział zgarbiony, z lekko pochyloną głową. Teraz wyprostował się i spojrzał mi prosto w twarz.

- Wysłałem telegram tylko dlatego, że prosiła mnie o to Abigage. Może spróbujesz coś zrobić, jak tamten adwokat, a może nie. Ale ja i tak będę siedział w więzieniu. Kiedy skończy się proces, zostanę skazany. Wszyscy dobrze o tym wiemy. Abigage wierzy, że jesteś inny od tamtego adwokata i możesz coś poradzić. Ja w to nie wierzę.

- Posłuchaj mnie, Abdou - powiedziałem, w dalszym ciągu usiłując zachować spokój. - Kiedy się skaleczysz i rana okaże się głęboka i będzie krwawić, co wtedy robisz? - Nie czekałem na odpowiedź. - Idziesz do lekarza, który założy ci szwy. Prawda? Sam nie wiesz, jak założyć szwy, bo nie jesteś lekarzem.

Wydawało mi się, że metafora jest trafna, i dobrze wyjaśnia, kiedy trzeba się uciec do pomocy specjalisty, a w tym wypadku specjalistą byłem ja.

- Wiem, jak założyć szwy, ponieważ w wojsku byłem sanitariuszem.

Przestałem się silić na spokój. Najwyraźniej na nic się to nie zdało.

- Posłuchaj mnie uważnie. Posłuchaj mnie bardzo uważnie, bo jeśli odpowiesz mi jeszcze raz w równie kretyński sposób, wyjdę stąd, zadzwonię do twojej znajomej i oddam jej pieniądze - drobną zresztą sumę - które mi wręczyła, a ty będziesz musiał sobie znaleźć innego adwokata. Jeśli tego nie zrobisz, wyznaczą ci adwokata z urzędu, który nawet nie kiwnie palcem, jeśli mu nie zapłacisz. I prawdopodobnie nie kiwnie również palcem, kiedy mu zapłacisz, zważywszy na sumę, jaką możesz wydać. Jeśli zachowujesz się w tak idiotyczny sposób, bo naprawdę zabiłeś chłopca i chcesz odpokutować za swój czyn, to cóż, wtedy tym bardziej powinienem się stąd zabierać...

Cisza.

Po chwili, po raz pierwszy odkąd znaleźliśmy się w tym pokoju, Abdou Thiam spojrzał na mnie, jak gdybym rzeczywiście istniał, i powiedział cichym głosem:

- Nie zabiłem Ciccia*. Był moim przyjacielem.

Milczałem przez moment, zaskoczony.

Było tak, jakbym rzucił się na zamknięte drzwi, aby je wyważyć, a tymczasem ktoś po drugiej stronie spokojnie je otworzył. Odetchnąłem głęboko i ogarnęła mnie chęć zapalenia papierosa. Wyciągnąłem z kieszeni marynarki miękką paczkę i podałem ją Abdou. Nie odezwał się, wziął jednego i zaczekał, aż mu podam ogień. Ja też zapaliłem.

- Dobrze, Abdou. Muszę przeczytać akta sprawy, ale przedtem muszę dowiedzieć się dokładnie, co pamiętasz z tamtych dni. Możemy o tym porozmawiać?

Milczał przez kilka sekund, potem kiwnął potakująco głową.

- Kiedy dowiedziałeś się o zaginięciu chłopca?

Zaciągnął się głęboko dymem.

- Dowiedziałem się, że chłopiec zaginął, w momencie aresztowania.

- Pamiętasz, co robiłeś w dniu, w którym chłopiec zaginął?

- Pojechałem do Neapolu po towar. Powiedziałem to w czasie przesłuchania. To znaczy, powiedziałem, że pojechałem do Neapolu, ale nie, że pojechałem kupić torby, aby nie wkopać tych, którzy mi je sprzedają.

- Pojechałeś sam?

- Tak.

- Kiedy wróciłeś?

- Po południu, pod wieczór. Nie pamiętam dokładnie.

- A następnego dnia?

- Nie pamiętam. Poszedłem na plażę, ale nie pamiętam, na którą.

- Pamiętasz, kogo spotkałeś? Zarówno piątego sierpnia, jak i dzień później? Kogoś, kto może zeznać, że cię widział, i kogo moglibyśmy wezwać na świadka.

- A ty, gdzie wtedy byłeś, mecenasie?

Byłem po uszy w gównie, chciałem odpowiedzieć. Byłem w gównie również dzień wcześniej i dzień później. Jeszcze dziś w nim jestem. Tylko odrobinę mniej.

Abdou to jednak z pewnością nie interesowało. Potarłem dłonią czoło, potem przesunąłem nią po twarzy i na koniec zapaliłem kolejnego papierosa.

- Zgoda. Masz rację. Nie jest łatwo przypomnieć sobie jakieś popołudnie, ranek albo dzień, taki sam jak wszystkie inne. Musimy się jednak postarać i spróbować odtworzyć tamte dni. Powiedz mi teraz coś o chłopcu. Znałeś go?

- Oczywiście, że go znałem. Od zeszłego roku, to znaczy odkąd zacząłem przychodzić na tamtą plażę.

- Pamiętasz, kiedy spotkałeś go po raz ostatni?

- Nie, dokładnie nie. Spotykałem go codziennie, kiedy przychodziłem na plażę. Był tam zawsze, albo z dziadkami, albo z mamą. Czasami z wujostwem.

- Widziałeś się z nim kiedyś w pobliżu domu dziadków albo w innym miejscu niż na plaży? Byłeś kiedyś w domu dziadków?

- Nie wiem nawet, gdzie jest dom dziadków, a chłopca spotykałem tylko na plaży.

- Właściciel baru Maracaibo twierdzi, że widział cię tamtego popołudnia, kiedy zaginął chłopiec, że nie miałeś worka z towarem i że szedłeś w kierunku domu dziadków Francesca.

- Nie wiem, który to jest dom dziadków - powtórzył rozdrażniony. - A tamtego popołudnia nie byłem w Monopoli, zostałem w Bari. Nie pamiętam, co robiłem, ale nie byłem w Monopoli.

Ze złością sięgnął po paczkę papierosów i pudełko szwedzkich zapałek leżące na stole, i zapalił następnego papierosa.

Pozwoliłem mu zaciągnąć się kilka razy i wróciłem do tematu.

- Jak to się stało, że miałeś w domu zdjęcie chłopca?

- Ciccio uparł się, aby mi je dać. Dziadek miał polaroid i robił na plaży sporo zdjęć. Chłopiec dał mi jedno. Byliśmy przecież przyjaciółmi. Za każdym razem, kiedy przechodziłem, przystawałem, aby z nim pogadać. Chciał, żeby mu opowiadać o Afryce, o zwierzętach, czy widziałem kiedyś lwy. Tego typu rzeczy. Ucieszyłem się, kiedy dał mi zdjęcie, bo byliśmy przyjaciółmi. A poza tym w domu miałem mnóstwo fotografii, także z osobami spotkanymi na plaży, ponieważ zaprzyjaźniłem się z wieloma klientami. Karabinierzy zabrali tylko tę jedną. Jasne, że wygląda to na dowód. Dlaczego nie zabrali wszystkich fotografii? Dlaczego zabrali tylko niektóre książki? Nie miałem przecież tylko książek dla dzieci. Miałem podręczniki, prace z dziedziny historii, psychologii, oni jednak wzięli tylko książki dla dzieci. Jasne, że w ten sposób wyszedłem na maniaka, jak to mówicie: pedofila.

- Powiedziałeś to wszystko sędziemu?

- Mecenasie, wiesz, jak się czułem, kiedy zaprowadzono mnie do sędziego? Nie mogłem złapać tchu, tak byłem pobity, ogłuchłem na jedno ucho. Najpierw bili mnie karabinierzy, potem strażnicy więzienni, kiedy już znalazłem się w celi. Właśnie strażnicy więzienni twierdzili, że będzie dla mnie dużo lepiej, jeśli nic nie powiem sędziemu. Potem adwokat uznał, że nie powinienem zeznawać, bo to tylko wszystko skomplikuje, i że już i tak źle zrobiłem, odpowiadając na pytania prokuratora. On powinien najpierw uważnie przeczytać akta sprawy. Zgłosiłem się więc do sędziego i oznajmiłem mu, że nie chcę zeznawać. Ale nawet gdybym zeznawał, i tak nic by to nie zmieniło, bo sędziego nie obchodziło nic z tego, co mogłem powiedzieć. Tak czy owak, czekało mnie więzienie.

Milczałem kilka sekund.

- Gdzie są te twoje rzeczy, o których wspominałeś, książki, zdjęcia, wszystko?

- Nie wiem. Opróżnili mój pokój, a właściciel wynajął go komuś innemu. Musisz spytać Abigage.

Znów umilkliśmy na kilka minut. Ja próbowałem uporządkować informacje, które udało mi się od niego wyciągnąć, on przebywał myślami nie wiadomo gdzie.

Wróciłem do rozmowy.

- Dobrze, na dziś wystarczy. Jutro, a raczej w poniedziałek, pójdę do prokuratury i dowiem się, kiedy będę mógł zrobić kserokopie akt. Przestudiuję je i kiedy tylko dojdę do jakichś wniosków, przyjdę znowu do ciebie i spróbujemy przygotować linię obrony, która miałaby jakiś sens.

Zawiesiłem głos, jak gdyby można było jeszcze coś do niego dodać.

Abdou zauważył to i spojrzał na mnie pytająco. Potem kiwnął głową. Zawahał się na moment i pierwszy podał mi rękę. Uścisk jego dłoni odrobinę, ale tylko odrobinę różnił się od tego sprzed godziny.

Następnie otworzył drzwi i zawołał kaprala karbinierów, który miał go odprowadzić do celi w specjalnym sektorze dla gwałcicieli, pedofilów i tych, którzy zgodzili się na współpracę. Żaden z nich nie miałby wielkich szans na przeżycie w towarzystwie innych więźniów.

Zabrałem ze stołu paczkę papierosów i spostrzegłem, że jest pusta.

3

W poniedziałek obudziłem się jak zwykle o wpół do szóstej.

Kiedyś próbowałem leżeć dalej, w nadziei, że uda mi się jeszcze zasnąć. Ale nie zaspypiałem. W końcu nachodziły mnie obsesyjne i smutne myśli.

Zdałem sobie sprawę, że lepiej jednak wstać i zadowolić się czterema, pięcioma godzinami snu. O ile zdołałem tyle przespać.

Nabrałem więc zwyczaju wstawania zaraz po przebudzeniu. Gimnastykowałem się, brałem prysznic, goliłem się, przygotowywałem sobie śniadanie, sprzątałem mieszkanie. I tak mijało co najmniej półtorej godziny, w czasie której udawało mi się nie myśleć prawie o niczym.

Potem wychodziłem, był już dzień i robiłem długi spacer. Również i to pomagało mi nie myśleć.

Tak właśnie uczyniłem tamtego ranka. Przyszedłem do kancelarii około ósmej, rzuciłem okiem na kalendarz i włożyłem go do teczki razem z kilkoma długopisami, papierem stemplowym i komórką. Napisałem liścik do sekretarki i zostawiłem go na jej biurku.

Potem wyruszyłem do sądu. Tak wczesne zjawienie się w sądzie miało swoje zalety. Wydziały były jeszcze niemal puste i można było załatwić szybko wszystkie sprawy w kancelarii.

Miałem tego dnia rozprawę, ale najpierw musiałem porozmawiać z radcą Cervellatim, prokuratorem, który zajmował się sprawą Abdou.

Nie był to z pewnością najsympatyczniejszy spośród urzędników sądowych - ani wysoki, ani niski, ani chudy, ani szczególnie gruby. W każdym razie zawsze, latem i zimą, brzuch zakrywały mu okropne brązowe kamizelki. Miał grube okulary, niewiele włosów, nieco przydługich, szare marynarki, szare skarpetki, szarą cerę.

Kiedyś pewna moja sympatyczna koleżanka, mówiąc o Cervellatim, nazwała go facetem w podkoszulku. Spytałem, co to znaczy, a ona wyjaśniła, że chodzi o kategorię ludzi, którą sama wyodrębniła.

Facet w podkoszulku - metaforycznym - to mężczyzna, który w pełni lata, przy trzydziestu pięciu stopniach, wkłada podkoszulek - prawdziwy - pod koszulę, ,,ponieważ wchłania pot i nie przeziębię się przy tych wszystkich przeciągach". Skrajnym wariantem tej kategorii są mężczyźni, wkładający podkoszulek pod T-shirt.

Facet w podkoszulku ma futerał na komórkę ze sztucznej skóry, przyczepiany do paska, po południu wraca do domu i wkłada piżamę, przechowuje stary telefon komórkowy e-tacs, ponieważ ten typ działa najlepiej. Używa miętowych pastylek, odświeżających oddech, talku kosmetycznego i płynu do płukania ust.

Czasami ma w portfelu prezerwatywę. Nigdy jej wprawdzie nie używa, ale wcześniej czy później żona ją znajduje i robi mu awanturę.

Facet w podkoszulku wygłasza zdania w rodzaju: wdepnięcie w gówno przynosi szczęście; w dzisiejszych czasach nie można zaparkować w centrum; dzisiejsza młodzież nie interesuje się niczym poza dyskoteką i grami wideo; nie mam nic przeciwko homoseksualistom/gejom/ciotom/pedałom, byle dali mi spokój; jeśli ktoś jest homoseksualistą/gejem/ciotą/pedałem, to jego sprawa, ale nie może przecież uczyć w szkole; moje najszczersze kondolencje; prawica i lewica niczym się nie różnią, wszyscy tak samo kradną; wiem z góry, kiedy zmieni się pogoda: boli mnie łokieć/kolano/kostka u nogi/odcisk; uczymy się na błędach; dziękuję, postaram się zrewanżować; nie obmawiam nikogo za plecami, mówię wszystko prosto w oczy; praca nic nie daje; trzeba wstawać od stołu trochę głodnym; nadzieja umiera ostatnia; wydaje mi się, że to było wczoraj; muszę opanować internet/ pójść na siłownię/ przejść na dietę/zreperować rower/przestać palić, itd., itd.

Oczywiście, facet w podkoszulku powiada, że nie ma już przejściowych pór roku, że suchy upał/chłód nie stanowi problemu, że nieznośny jest upał/chłód wilgotny.

Wulgaryzmy faceta w podkoszulku: kurka wodna, kurna, do jasnej Anielki, kurza dupa, jak rany koguta, skurczybyk, pierniczyć.

Ktokolwiek by go spotkał, musiałby się z tym zgodzić. Cervellati był facetem w podkoszulku.

Jedną z jego licznych zalet stanowiło też to, że można go było zastać w pracy już o wpół do dziewiątej. W odróżnieniu od niemal wszystkich jego kolegów.

Zastukałem do drzwi, nie usłyszałem wprawdzie, aby ktoś zapraszał mnie do środka, otworzyłem jednak i wszedłem.

Cervellati podniósł wzrok znad teczki rozłożonej na biurku, gdzie walały się jeszcze inne teczki, nieco wytłuszczone, a także kodeksy, akta, i gdzie stała popielniczka ze zgaszonym toskańskim cygarem. Pokój cuchnął jak zwykle kurzem i wczorajszym dymem z cygara.

- Dzień dobry, panie prokuratorze - przywitałem go z całą udaną uprzejmością, do jakiej byłem zdolny.

- Dzień dobry, panie mecenasie.

Nie poprosił, bym wszedł. Jego twarz za okularami i barierą, jaką tworzyły prozrzucane teczki, wydawała się pozbawiona wszelkiego wyrazu.

Wszedłem, pytając, czy mogę, i nie czekając na odpowiedź, która oczywiście nie nastąpiła.

- Panie prokuratorze, zostałem zaangażowany przez pana Thiama, z pewnością pamięta go pan...

- Murzyn, który zabił chłopca w Monopoli.

Oczywiście, pamiętał. W ciągu kilku dni poleci zamknąć śledztwo i będę mógł obejrzeć akta oraz zrobić kserokopie. Był przekonany, że wystąpię o tryb przyspieszony; w ten sposób żaden z nas nie zmarnuje niepotrzebnie czasu. Jak pewnie zauważyłem, z powodu zwykłego niedopatrzenia nie została uwzględniona jeszcze jedna okoliczność obciążająca, a mianowicie, zabójstwo z premedytacją, co doprowadziłoby niechybnie do skazania na dożywocie. Jeśli zgodzimy się na postępowanie przyspieszone i bez dodatkowych okoliczności obciążających, mój klient może się spodziewać dwudziestu lat. Jeśli doprowadzę do rozprawy przed sądem przysięgłych, on - Cervellati - może sobie przypomnieć ową okoliczność obciążającą i Abdou Thiama czeka wówczas dożywocie.

Mówi, że jest niewinny? Wszyscy tak mówią.

Uważa mnie za człowieka poważnego, któremu nie przyjdą do głowy żadne bezsensowne pomysły, na przykład rozprawa przed sądem przysięgłych, w absurdalnej nadziei uzyskania uniewinnienia. Abdou Thiam zostanie skazany tak czy owak i sąd przysięgłych rozszarpie go na strzępy. Z drugiej strony, on - Cervellati - nie ma najmniejszego zamiaru tracić całych tygodni albo wręcz miesięcy na przygotowania do rozprawy.

Procedurę przyspieszoną nazywa się w sądowym żargonie postępowaniem specjalnym. Na ogół, kiedy prokurator zamyka dochodzenie w sprawie o zabójstwo, prosi sędziego śledczego o zwołanie posiedzenia wstępnego.

Posiedzenie wstępne służy do tego, aby stwierdzić, czy istnieją warunki do wytoczenia procesu, który, w wypadku zabójstwa, należy do kompetencji sądu przysięgłych. Kiedy sędzia śledczy uzna, że takie warunki istnieją, wydaje decyzję o procesie.

Oskarżony ma jednak możliwość uniknięcia rozprawy przed sądem przysięgłych i przysługuje mu prawo do procedury przyspieszonej.

Na rozprawie wstępnej może poprosić, bezpośrednio albo przez swojego obrońcę, aby proces odbył się - tak to się nazywa - zgodnie ze stanem akt. Znaczy to, że sędzia na rozprawie wstępnej, opierając się na aktach śledztwa prokuratorskiego, orzeka, czy istnieją wystarczające dowody na to, aby oskarżonego skazać. Jeśli takie dowody istnieją, skazuje go.

To jest proces o wiele szybszy od zwykłego. Nie przesłuchuje się świadków i, z wyjątkiem szczególnych przypadków, nie szuka się nowych dowodów. Toczy się przy drzwiach zamkniętych i sędzia decyduje sam. Jednym słowem, jest to proces skrócony, na którym państwo oszczędza masę czasu i pieniędzy.

Naturalnie, również oskarżony ma interes w zabieganiu o taki proces. Jeśli zostanie skazany, ma prawo do znacznego zmniejszenia kary. Krótko mówiąc: państwo oszczędza czas i pieniądze, oskarżony zaś lata więzienia.

Postępowanie przyspieszone ma jeszcze jedną zaletę. Jest idealnym rozwiązaniem, kiedy oskarżony ma mało pieniędzy i nie może sobie pozwolić na opłacenie długiego procesu, z przesłuchaniami świadków obu stron, biegłymi, mowami oskarżycielskimi, długimi mowami obrończymi i tak dalej.

Jasne, że wybierając postępowanie przyspieszone, oskarżony traci w znacznej mierze szansę na uniewinnienie, ponieważ wszystko opiera się na aktach śledczych prokuratora i policji, którym, z reguły, zależy na skazaniu podejrzanego, nie zaś na jego uniewinnieniu.

Kiedy jednak, również w wypadku normalnego procesu, szansa na uniewinnienie jest minimalna albo zerowa, wówczas zmniejszenie kary staje się naprawdę kuszącą perspektywą.

Z każdego punktu widzenia zatem postępowanie przyspieszone byłoby idealne dla Abdou Thiama, który miał rzeczywiście nikłe szanse na uniknięcie wyroku skazującego.

- Proszę przeczytać akta i przekona się pan, że będzie lepiej dla wszystkich zdecydować się na postępowanie przyspieszone - podsumował Cervellati, żegnając się ze mną.

Na dworze zaczęło padać. Gęsty deszcz, drobny, nieprzyjemny.

Już wstawałem, kiedy Cervellati powiedział:

- Co za paskudna pogoda. Kiedy jest zimno, sucho i wieje tramontana, wcale mi to nie przeszkadza. Ale ten wilgotny chłód, który przenika aż do kości...

Spojrzał na mnie. Mógłbym powiedzieć różne rzeczy, także zabawne z mojego punktu widzenia. Zamiast tego westchnąłem:

- Zupełnie jak upał, drogi panie prokuratorze, suchy znosi się znacznie lepiej.

4

Po spotkaniu z Cervellatim poszedłem na rozprawę i zawarłem ugodę w imieniu pewnej kobiety oskarżonej o bankructwo umyślne.

Prawdę mówiąc, kobieta nie miała nic wspólnego z bankructwem, upadłością, firmą ani z wymiarem sprawiedliwości. Prawdziwym właścicielem firmy był jej mąż, który już raz zbankrutował, odpowiadał też za oszustwo, bezprawne zagarnięcie cudzej własności, czyny lubieżne.

Przepisał firmę - handlującą nawozami - na żonę, podsuwał jej do podpisu całe góry weksli, nie płacił pracownikom, nie regulował rachunków za elektryczność, telefon, zwinął kasę.

Oczywiście, firma upadła i właścicielka została oskrażona o bankructwo umyślne. Mąż, z właściwą sobie rycerskością, pozwolił, aby sprawiedliwości stało się zadość, i aby żona została skazana, choćby tylko w formie ugody co do wysokości kary.

Dostałem pieniądze tydzień wcześniej, bez pokwitowania. Pochodziły z kasy, która zniknęła, albo z nie wiadomo jakiego kolejnego oszustwa pana De Carne.

Jedną z rzeczy, jakich człowiek uczy się najszybciej, wykonując zawód adwokata karnisty, jest to, że, szczególnie w wypadku takich osobników jak De Carne, należy żądać zapłaty z góry.

Oczywiście niemal zawsze, albo przynajmniej bardzo często, płacą pieniędzmi pochodzącymi z jakiegoś przestępstwa.

Nie należy tego mówić głośno, lecz kiedy broni się handlarza narkotyków, zawodowca, który płaci ci dziesięć, dwadzieścia, nawet trzydzieści milionów, abyś tylko ocalił go przed więzieniem, nie sposób nie zastanawiać się nad pochodzeniem tych sum.

Kiedy bronisz faceta, oskarżonego o systematyczne wymuszanie pieniędzy przy współudziale nieznanych sprawców, a jego przyjaciele przychodzą do ciebie i mówią, byś się nie martwił o honorarium, już oni się tym zajmą, również możesz przypuszczać, że te pieniądze nie będą całkiem czyste.

Jedno niech będzie jasne: nie byłem lepszy od innych, chociaż czasami starałem się zachować trochę godności. Ale nie wobec typów w rodzaju De Carnego.

Krótko mówiąc, zapłacił mi z góry pieniędzmi nieznanego - wątpliwego - pochodzenia, doprowadziłem do korzystnej ugody, która zagwarantowała nieszczęsnej kobiecie przynajmniej warunkowe zawieszenie kary i tego ranka mogłem już pójść do domu.

Korzystając z tego, że deszcz przestał na chwilę padać, zrobiłem zakupy, wróciłem do domu i kiedy przygotowywałem sobie sałatę, zadzwonił telefon komórkowy.

Tak, tu Guido. Oczywiście, że ją sobie przypominam. Melissa. Tak, na kolacji u Renata. To był bardzo miły wieczór. Kłamca. Nie, nie jestem zły, że zdobyła numer mojej komórki, wprost przeciwnie. Czy wiem, kim są Acid Steel? Nie, bardzo mi przykro. Aha, Acid Steel dają dziś wieczór koncert w Bari, powiedzmy, w okolicy Bari. Czy chcę pójść z nią na koncert? Tak, ale co z biletami? Aha, ma dwa bilety, właściwie dwa zaproszenia. Zgoda. Jesteśmy umówieni, podaj mi swój adres, przyjadę po ciebie. Ty przyjedziesz? Dobrze. Aha, już wiesz, gdzie mieszkam. Dobrze, dziś wieczór, o ósmej, tak, nie obaw

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Zapraszamy na zakupy

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024