REKLAMA

Powiew ciepłego wiatru. Spacer Aleją Róż, t. 5

autor: Edyta Świętek
wydawnictwo: Replika
wydanie: Zakrzewo
data: 15 maja 2018
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 130 × 200 mm
liczba stron: 496
ISBN: 978-83-7674700-2

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami  2018.05.15

W powieści Powiew ciepłego wiatru Edyta Świętek po raz ostatni zabiera czytelników na Spacer Aleją Róż. Tym razem udajemy się na przechadzkę trwającą od końca lat 70 po upadek władzy ludowej. Obywatele zmagają się z uciążliwościami stanu wojennego. W najmłodszej dzielnicy Krakowa regularnie dochodzi do brutalnych starć mieszkańców z jednostkami ZOMO. Rodziny Szymczaków i Pawłowskich płacą wysoką cenę za pragnienie wolności, lecz ich nadzieje i walka w końcu znajdują oczekiwany finał. Pod koniec 1989 roku z alei Róż znika znienawidzony pomnik Lenina, a młodzi ludzie po raz ostatni wciągają w płuca powietrze przesycone gazem łzawiącym. Na tle historycznych wydarzeń płynie codzienne życie obfitujące w zaskakujące wydarzenia. Miłość i nienawiść, narodziny oraz śmierć splatają się mocno ze sobą, tworząc wiarygodny obraz przeciętnej polskiej rodziny.

Jak bohaterowie powieści przetrwają kolejne zawirowania historii? Kto poniesie krwawą ofiarę za marzenia o wolności? Czy w końcu nastanie dla nich czas szczęścia i spokoju?

Lektura piątej części sagi przywiodła mnie w czasy mojego dzieciństwa. Żywność na kartki, wyroby czekoladopodobne, oddziały ZOMO oraz mieszaninę strachu i buntu Polaków wobec otaczającej ich rzeczywistości - pamiętam jak przez mgłę, ale dzięki tej książce wspomnienia te odżyły we mnie na nowo. Smak tamtych czasów plus barwnie opisane skomplikowane losy wielopokoleniowych rodzin Pawłowskich i Szymczaków wystarczą, by zachęcić do sięgnięcia po tę książkę. Polecam ją Państwa uwadze.

Magdalena Kumorek, aktorka

Właśnie o takim zakończeniu sagi marzyłam! Piąty tom stanowi doskonałe uzupełnienie całości, a jego ostatnie sceny sprawiają, że saga zostaje w głowie długo po odłożeniu lektury na półkę. To jeden z najważniejszych i najlepszych cykli ostatnich lat.

Magdalena Majcher, pisarka

Fragment

Rozdział 1

Wiatr w żagle

Rok 1977

- Zośka! No pospiesz się! - jęczała Marta, której pil­no było na stok. Od pół godziny czekała na siostrę, lecz ta zamiast po prostu złapać narty i włożyć kombinezon, musiała oczywiście robić się na bóstwo.

- Już, już! A cóżeś ty taka niecierpliwa? - żachnę­ła się dziewiętnastolatka, pieczołowicie poprawiając szczoteczką tusz na rzęsach. Jak na złość oporny ko­smetyk był już na wyczerpaniu, więc co chwilę robiły się w nim grudki, a to sprawiało, że makijaż daleki był od ideału. Przynajmniej zdaniem zainteresowanej.

- I po co się tak pacykujesz? Myślisz, że ktoś cię tam będzie podziwiał?

Wzruszyła ramionami i poprawiła włóczkową czap­kę. Mama wydziergała ją dla niej z moheru nabytego za ciężkie pieniądze w Peweksie. Pod koniec roku tato dostał jakąś gigantyczną premię za zgłaszane w pracy

wnioski racjonalizatorskie i postanowił uszczęśliwić swoje trzy kobiety. Do sklepu pojechali w czwórkę, aby panie mogły wspólnie wybrać kolor, który będzie im wszystkim odpowiadał. Ależ to była radość w czasach, gdy w sklepach straszyły mało atrakcyjne, ponure bar­wy, a mniej zamożne modnisie musiały się zadowalać własnym rękodziełem sporządzonym ze sprutych sta­rych swetrów lub z taniego anitexu, który szybko się kosmacił i rozciągał. Czapki i szaliki pań Pawłowskich odznaczały się pięknym, żywym kolorem ciemnej czer­wieni, który mama określiła jako wiśniowy, a tato jako burgund. Chichotu było wówczas mnóstwo, gdyż ojciec nieszczególnie znał się na odcieniach i dla niego takie niuanse jak przykładowo łosoś, karmazyn czy amarant miały jedno określenie: różowy.

- Głuptasy z was - fuknął wtedy na córki, udając obrażonego. - Wy mi tu fiu-bździu o kolorach, a mnie chodzi o to, że ten wasz kudłacz jest w kolorze wybor­nego trunku. Ach! Pamiętam, jak mój świętej pamięci ojciec pijał przed okupacją burgunda! - westchnął roz­marzony. - Zawsze nalewał sobie z kryształowej karaf­ki do kieliszka, oglądał pod światło barwę, a potem się delektował. Jeszcze do niedawna przy odrobinie szczę­ścia można było kupić jakieś lepsze alkohole. A teraz co nam zostało? Kryzys i kartki na cukier. Tak nas Gierek załatwił.

Dzięki głowie rodziny pani i panny Pawłowskie mo­gły się poszczycić pięknymi szalami oraz czapkami, które przyciągały łakome spojrzenia. Zośka puszyła się z tego powodu. Martę irytowało, że wyłazi z niej taka próżność. Przecież nie ich zasługą była posada ojca,

więc z czym się tutaj obnosić? Czasami, gdy siostra strasznie ją tym drażniła, lubiła jej dogryźć. Przewraca­ła wtedy oczami, przedrzeźniała intonację chwalipięty i, parafrazując zabawną scenę z filmu Rejs, mówiła:

- Mój ojciec jest z zawodu dyrektorem.

Tatko też miewał czasami ubaw z tego powodu, bo i jemu raz czy dwa się wyrwało:

- Bardzo mi przykro, inżynier Pawłowski jestem. Magister, żeby nie było! - uzupełniał z przekąsem.

Zocha zwykle obrażała się za docinki, gdyż nie lubiła tego filmu. Rejs uwielbiali za to i ojciec, i Marta. Obej­rzeli go kilkakrotnie, za każdym razem dobrze się przy tym bawiąc, choć pierwsze zetknięcie z komedią było dla nastolatki nudne. Oceniła wtedy, że to takie ględze­nie o niczym, i dopiero rok lub dwa lata temu odkryła ją na nowo.

W końcu doczekała się na guzdrałę.

Dziewczęta złapały narty i kijki.

- Lecimy, tatku! - Młodsza z córek cmoknęła szorst­ki od zarostu policzek Wawrzyńca.

- Uważajcie na siebie, sroki! - odparł. - Dołączę do was później z chłopcami.

Tegoroczne ferie zimowe spędzali w krynickim Wal­cowniku, czyli malowniczo położonym, nowoczesnym ośrodku wypoczynkowym przeznaczonym dla pracow­ników kombinatu. Na dwutygodniowy turnus przyje­chali w aż siedem osób, gdyż rodzice postanowili zabrać ze sobą również Adriana, Marka i Wiolkę, czyli pocie­chy Karola. Ojciec wytłumaczył swoją decyzję tym, że on i tak niewiele jeździ z uwagi na dokuczliwy ból w le­wej ręce, a Gabrysi należy się choć chwila wytchnienia.

Z dzieciakami było trochę zamieszania, ponieważ mała liczyła niecałe cztery lata i wymagała nieustannego doglądu. Z tej przyczyny na stok wyprawiali się na zmia­nę, ktoś musiał dyżurować przy dziewczynce. Marta so­bie nie krzywdowała, gdy wypadała jej kolej. Zabierała bratanicę na sanki, lepiła dla niej bałwany, razem zrobi­ły sobie fotkę z ogromnym włochatym niedźwiedziem, choć to ostatnie przeraziło maleńką.

Kiedy mężczyzna przebrany w kostium wziął Wio­lę na ręce, ta najpierw uderzyła w płacz, a potem, po usilnych zabiegach cioci, która uspokajała ją wszelkimi sposobami, pozwoliła, by ją chwilkę potrzymał. Przez ten czas spoglądała jednak podejrzliwie na białego ku­dłacza, więc można się było spodziewać, że zdjęcie nie będzie najlepsze. Fotograf obiecał, że jak je wywoła, to prześle odbitki na ich nowohucki adres.

W przeciwieństwie do młodszej siostry Zocha nie lubiła wychodzić z bratanicą na deptak.

- Jeszcze kto pomyśli, że to moje dziecko - fuczała z zażenowaniem.

- Ha, ha, ha! Boisz się, że cię kawalerowie odejdą?

- Może tak, może nie! Nie twój interes.

Niby dzieliły je tylko dwa lata, ale jakoś nie mogły się ze sobą porozumieć.

Ach... Do kitu z takim rodzeństwem. Karol dużo starszy, Zośka ma w głowie tylko chłopaków. Z Ewą łatwiej się dogadać niż z nią. Albo z Danusią - pomyślała o rówieśnicy, którą kochała najmocniej spośród całego kuzynostwa.

Kiedy kupili moher, uprosiła mamę, aby nie robiła dla niej rękawiczek i nie ozdabiała szalika frędzlami, lecz z zaoszczędzonego w ten sposób skarbu wydziergała

choć po opasce na uszy dla kuzynek. A jeśli miałoby za­braknąć włóczki, to lepiej żeby jej szalik był ciut krótszy. Bo ani Dusia, ani Ewcia nie dostaną od swoich mam czegoś równie ładnego.

Marta znała już życie wystarczająco dobrze, by wie­dzieć, że sieroty bez ojców mają znacznie trudniej. Cio­cia Krysia piła zdecydowanie za dużo alkoholu, przez co w ich domu wciąż brakowało na wszystko pieniędzy. A ciocia Sabinka pracowała w barze mlecznym, gdzie też nie zarabiała kokosów. Z tegoż powodu Paweł, zamiast zdawać maturę, wybrał trzyletnią szkołę zasadniczą i już od paru lat zarabiał - przynajmniej częściowo - na swo­je utrzymanie praktykami zawodowymi, odciążając tym samym matkę. Niedawno upomniało się o niego woj­sko, wyrywając biedakowi aż dwa lata z życiorysu. Mar­ta spotkała go w Boże Narodzenie, gdy przyjechał na przepustkę, i wydał jej się jakiś taki odmieniony. Zmęż­niał, dojrzał, wydoroślał.

Kiedy mama usłyszała jej prośbę, pogładziła ją po policzku.

- Moje kochane kociątko. Oczywiście, że zrobię opa­ski dla dziewczyn. I wiesz co? Ja też nie muszę mieć rę­kawiczek z moheru. Mam ładne, skórzane, z barankiem w środku. Te, co kupiłam w ubiegłym roku na Krupów­kach. Wystarczą mi na długo. Sobie też zrobię krótszy szalik. Bo przecież i Gabrysia chciałaby pewnie ładnie wyglądać, więc dla niej będzie trzecia opaska, a dla małej Wiolki-Fasolki zrobimy czapeczkę. Może wystarczy mi włóczki.

Marta ucieszyła się z jej słów. Ale właściwie nie spo­dziewała się innej odpowiedzi. Zdawała sobie sprawę

z tego, że jest kryzys i każdemu trudniej teraz związać koniec z końcem. Im wiodło się nieźle, co było zasłu­gą tatki. Mama twierdziła, że szczęście podzielone po­między innych robi się jeszcze większe i bardziej cieszy. I trzeba się dzielić, ponieważ dobro zawsze wraca do dobrego, podobnie jak zło wróci do złego.

Wyciąg na Jaworzynie przeżywał prawdziwe oblę­żenie. Aura sprzyjała miłośnikom zimowych rekreacji, więc dziewczyny z przyjemnością szusowały po stoku, każda z osobna.

Marta szybko straciła z oczu starszą siostrę, którą momentalnie otoczył wianuszek adoratorów. Gibka sylwetka dziewczyny i fryzura w stylu Poli Raksy przy­ciągały wzrok mężczyzn. Szczęściara miała włosy, które naturalnie wywijały się w pożądany sposób. Młodszą z sióstr matka natura wyposażyła w gęstą czuprynę, lecz jej pasma były grube i ciężko opadały na ramiona oraz plecy, nie poddając się żadnym próbom kręcenia.

Przed oczami Pawłowskiej kilkakrotnie mignęły w oddali to piękna czapka, to skrawek granatowego kombinezonu. Zawsze obok siostry znajdował się jakiś narciarz, więc uwaga Zochy była skupiona na zachowa­niu gracji w ruchach.

Marta przewróciła oczami i solidnie się odepchnęła. Uwielbiała szusowanie. Mogłaby nie schodzić ze stoku. Wiedziała jednak, że mama także przepada za sportem i też pewnie chciałaby skorzystać z zimowych atrakcji. Pomyślała, że odkąd przyjechali do Krynicy, rodzice mało czasu spędzają razem. Może więc trzeba byłoby im sprawić przyjemność i zabrać bratanków na sanki? A oni niech się choć trochę sobą nacieszą i razem pojeż­dżą na nartach. Należałoby im też przypomnieć o orga­nizowanych w bawialni dansingach.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA