REKLAMA

Jabłko

tytuł oryg.: Apple
autor: Michel Faber
przekład: Maciej Świerkocki
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: I, Warszawa
data: 19 lipca 2007
forma: książka, okładka twarda z obwolutą
wymiary: 123 × 195 mm
ISBN: 978-83-7414318-9

Kiedy w 2002 roku Michel Faber wydał "Szkarłatny płatek i biały", obszerną powieść naśladującą dzieła wiktoriańskie czytelnicy, krytycy literaccy wpadli w zachwyt. Książka błyskawicznie stała się bestsellerem na całym świecie, również w Polsce przez wiele tygodni utrzymywała się na listach najchętniej kupowanych tytułów. Autor otrzymał setki gorących próśb o kontynuację opowieści. Jabłko jest jego odpowiedzią na te prośby. Szkarłatnym płatku Faber skoncentrował się na losach atrakcyjnej ulicznicy Sugar oraz jej związku z Williamem Rackhamem, nieudolnym spadkobiercą rodzinnej fabryki perfum. Jabłko to zbiór siedmiu opowiadań, w których główne role grają bohaterowie pojawiający się w powieści. Poznajemy dalsze historie prostytutek z domu pani Castaway, obserwujemy poczynania Rackhama w drugim małżeństwie, dowiadujemy się więcej o Sugar. Podobnie jak Szkarłatny płatek, opowiadania napisane są językiem żywym, pełnym aluzji literackich, skrzą się inteligentnym poczuciem humoru i oczarowują znakomicie zarysowanym tłem historycznym. Każda z opowieści jest jednocześnie osobnym tekstem, sprawiającym przyjemność również tym, którzy Szkarłatnego płatka nie znają.

Fragment

Należy zacząć od tego, że jako siedmioletni chłopiec miałem bardzo mgliste pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi. Moi rodzice rozmawiali o marszu protestacyjnym i jego ogromnym znaczeniu już od kilku miesięcy, ale głównie między sobą, toteż beztrosko używali takich słów i określeń, jak ,,prawo wyborcze", ,,upełnomocnić", ,,Asquith" , ,,postępowy" i ,,emancypacja", chociaż o wiele milsze mojemu sercu były inne słowa, w rodzaju ,,bawić się", ,,jeść", ,,toffi" czy ,,pocałunek". Wydawało mi się wtedy, że ,,emancypacja" oznacza dolegliwości, jakie odczuwa ktoś, komu zbiera się na wymioty albo kogo kopnął koń.

Jeżeli chodzi o marsz, to jako dzieciak sądziłem, że maszerują wyłącznie żołnierze. Mimo to mama i ciocia Primrose odliczały dni do 21 czerwca, kiedy to miały spełnić swój ,,manifestacyjny" obowiązek. Zastanawiałem się, jak będą szły krokiem marszowym w swoich długich spódnicach i czy mama nie potknie się na bruku. (Była niższa od ciotki, chodziła więc w butach na dość wysokim obcasie.)

Ojciec brał czynny udział w przygotowaniach do tego pamiętnego wydarzenia. Pomógł mamie i cioci namalować transparent - i był to, jak mi się zdaje, jedyny w jego karierze artystycznej przypadek. Skończył się wprawdzie tak, że mama wszędzie we włosach miała zieloną farbę, transparent udał się jednak nadzwyczajnie. ,,PRAWO GŁOSU DLA KOBIET" - tak brzmiała jego treść, wymalowana zielonymi, białymi i pupurowymi literami, czyli oficjalnymi barwami Społeczno-Politycznego Związku Kobiet. Kolor zielony oznaczał nadzieję, biały czystość, a purpurowy godność. Po obu stronach tego hasła ojciec przedstawił posągową kobietę w długiej, powłóczystej szacie, w hełmie na głowie i z trąbką w ręku. Dzisiaj mogę powiedzieć, że nie licząc pań, które portretował na zamówienie, te dwie amazonki były chyba jedynymi ubranymi kobietami, jakie ojciec kiedykolwiek namalował.

W czerwcu tamtego roku w odstępie jednego tygodnia odbyły się właściwie dwie demonstracje. Pierwszą zorganizował Narodowy Związek Towarzystw Sufrażystowskich i - o ile mi wiadomo - rodzice ani ciocia nie wzięli w niej udziału. Przeczytałem później w podręcznikach do historii, że NZTS popierał pokojowe reformy konstytucyjne w granicach prawa, nie była to zatem organizacja z bajki moich rodziców. Natomiast marsz protestacyjny z 21 czerwca zwołał Społeczno-Polityczny Związek Kobiet, będący ugrupowaniem daleko bardziej radykalnym. To właśnie ono wydawało ową gazetkę, którą mama sprzedawała na ulicach, i to ono przyjęło zielono-biało-purpurowe barwy. To członkinie SPZK zakłócały wiece polityczne, w których brali udział wyłącznie mężczyźni, i wreszcie to one bywały aresztowane i więzione. Niesłychana historia! Emmeline, Christabel, Sylvię i Adelę Pankhurst uważano w naszym domu za bohaterki, niczym Herkulesa, a chociaż Herkules nie był - ma się rozumieć - kobietą, wiesz chyba, co mam na myśli.

Marsz zapowiadał się dla mnie jako fascynujące wydarzenie. Gdybym wiedział o nim jedynie ze słyszenia i gdybym tylko oglądał ten piękny transparent, który mama i tata namalowali razem, ale ja także miałem wziąć udział w demonstracji! Wiedziałem, że pójdę razem z nimi do Hyde Parku! Wiedziałem, że będę maszerować z ojcem, matką i ciocią Primrose, a premier, zerkający na manifestację zza zasłon w oknach swojego pałacu, najpierw zadrży ze strachu na nasz widok, a potem zmieni prawo. Było to wszystko niezwykle ekscytujące; martwiłem się tylko o to, jak zniosę fizyczne trudy marszu, bo miałem przecież znacznie krótsze nogi niż dorośli.

A teraz - jak obiecałem - nadszedł dzień marszu... Dzień marszu... Przypominający nieco Igrzyska Olimpijskie w 1948 roku, wiesz? To wielka odpowiedzialność pamiętać wszystko ze szczegółami, jeżeli człowiek znalazł się w centrum wydarzeń i uczestniczył w jakimś wyjątkowo ważnym momencie dziejowym. Dla mnie jednak tamta manifestacja była tylko jednym z kilku istotnych epizodów w historii naszej rodziny - a raczej w historii relacji między mną a matką. Och, nie jest to żadna kokieteria z mojej strony: pamiętam całkiem sporo i nie oznajmię nagle i niespodziewanie, że cały tamten dzień zatarł się w mojej pamięci. Ale nie pamiętam już wszystkiego.

Na przykład nie pamiętam, jak byłem wtedy ubrany. To dziwne, bo oczami wyobraźni wciąż widzę wspomniane wcześniej skarpetki, skarpetki biednego chłopca, który dostawał ciągle krwotoków z nosa, ale kiedy próbuję sobie przypomnieć, jak mama ubrała mnie na tamtą cudownie wyjątkową okazję, nie widzę zupełnie nic. Kazała mi założyć mundurek szkolny? Czy odświętne ubranie? Właściwie nie pamiętam, czy w ogóle miałem jakieś odświętne ubranie. Moi rodzice nie chodzili w niedzielę do kościoła, chociaż mama była bardzo przywiązana do Biblii, którą dostała przed laty od swego wujka Henry'ego. Prawdę mówiąc, w niedzielę 21 czerwca 1908 roku po raz pierwszy poszliśmy całą rodziną na ważną uroczystość, odbywającą się w Kościele Ruchu Wyzwolenia Kobiet.

Mama jak zwykle założyła swój długi, czarny, workowaty płaszcz i bezkształtny kapelusz, przypominający poduszkę na stołek od pianina. Ciocia Primrose wystroiła się w barwy SPZK: miała na sobie śnieżnobiałą spódnicę i bluzkę, purpurowy żakiet z białymi guzikami i zielonymi mankietami oraz zielony kapelusik, ozdobiony gałązką lawendy. Kupiła sobie nawet purpurową parasolkę, ale zostawiła ją w domu, ponieważ pogoda tego dnia była bezchmurna i słoneczna. Mój ojciec ubrał się w swój jedyny wyjściowy garnitur, a pod szyją zawiązał chustkę - i nie wiem już, czy była zielona, czy nie. Cieszę się, że nie niósł na sobie biało-zielono-purpurowych barw - wyglądałby w nich niemęsko. Pod pachą trzymał zwinięty transparent, przymocowany do dwóch długich drzewc. Musiał być naprawdę ciężki, ale na twarzy ojca nie malował się nawet ślad wysiłku.

Do skrzyżowania z Gray's Inn Road poszliśmy pieszo, lecz ku mojemu zdziwieniu i zachwytowi w dalszą drogę pojechaliśmy wozem wraz z grupą sufrażystek. Ciągnęły go dwa konie z kolorowymi kitami na łbach, lejce trzymała kobieta (co było prawdziwą sensacją!), a na ławeczce siedziało już chyba z sześć dam. Po bokach trzepotały na wietrze flagi i proporczyki z hasłem: ,,PRAWO GŁOSU DLA KOBIET". Panie uśmiechały się i rozmawiały między sobą z ożywieniem. Jedna z nich wyciągnęła do mnie ręce i pomogła mi wspiąć się na wóz, po czym ruszyliśmy.

Być może nie powinienem był się dziwić, że transport dla uczestników marszu zorganizowano tak sprawnie. Jak dowiedziałem się o wiele później, demonstracja została starannie zaplanowana i była triumfem niesamowicie szczegółowo obmyślonej strategii - jak podczas operacji wojskowej. Na samo rozpropagowanie manifestacji wydano tysiąc funtów, co w tamtych latach stanowiło gigantyczną sumę. Nie było chyba kobiety w Wielkiej Brytanii, która nie została poinformowana, kiedy i gdzie odbędzie się marsz i co należy zrobić, żeby wziąć w nim udział. Demonstrantki zjechały do Londynu z całego kraju trzydziestoma specjalnymi pociągami, a głównymi ulicami miasta ciągnęło w stronę Hyde Parku siedem różnych pochodów - nasz mały wóz z sufrażystkami był więc zaledwie maleńkim oddziałem trzydziestotysięcznej armii.

Oczywiście wielu ludzi przyszło po prostu popatrzeć. Ściśle rzecz biorąc, widzów było ponad ćwierć miliona. Im dalej w głąb miasta posuwał się nasz wóz, tym bardziej wytrzeszczałem oczy na widok tego nieprzebranego tłumu. Gapie tłoczyli się na chodnikach, przepychali na balkonach, wyglądali przez okna, stali na dachach, wspinali się na latarnie i pojawiali się niespodziewanie na tablicach ogłoszeniowych z napisami: ,,My nie, my nie, my nigdy nie poddamy się" albo ,,Musztarda Colman's".

Wprawdzie siedziałem na wozie i nie istniało niebezpieczeństwo, że zostanę stratowany w tłoku, instynktownie zadrżałem jednak ze strachu, a moja mama (wydaje mi się, że to była ona, chociaż niewykluczone, że jakaś inna kobieta) objęła mnie przez pierś i przygarnęła od tyłu do siebie. Siedząca obok sufrażystka powiedziała mi, jak się nazywa, musiała jednak krzyczeć, bo inaczej nie usłyszałbym jej w czynionej przez tłum wrzawie oraz ryku instrumentów orkiestry dętej, która kroczyła przed nami. Nieznajoma przedstawiła się jako Emily, a dzisiaj zastanawiam się, czy nie była to Emily Wilding Davison, która pięć lat później stała się pierwszą męczennicą ruchu wyzwolenia kobiet, kiedy zginęła pod kopytami królewskiego wierzchowca. Jeżeli to była ona tamtego niedzielnego poranka miała bardzo pogodny nastrój.

- Demonstracji nie da się po prostu podrzeć na kawałki i wyrzucić do kosza - powiedziała, machając w stronę tłumu dłonią w białej rękawiczce. Nie zrozumiałem, co ma na myśli, ale jej pewność siebie była zaraźliwa. Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową, a Emily długo i powoli klepała mnie po kolanie.

Nie przypominam sobie, kiedy rozstaliśmy się z nią i innymi kobietami na wozie. Pamiętam tylko, że potem maszerowałem u boku rodziców w ogromnym morzu ludzi. Niepotrzebnie się martwiłem, że nie będę mógł dotrzymać im kroku, bo szliśmy bardzo powoli, znacznie wolniej niż na lekcjach gimnastyki w Szkole Powszechnej Torrington. Był to właściwie raczej spacer niż marsz, ale grająca wciąż orkiestra i wielka wrzawa sprawiały, że doskonale zdawałem sobie sprawę, jak wspaniałym i doniosłym wydarzeniem jest nasza demonstracja. Jaką drogą dotarliśmy do Hyde Parku? Nie mam zielonego pojęcia. Mierzyłem wtedy tylko trzy stopy wzrostu, a otaczały mnie tysiące dorosłych. Mama i papa szli wolnym, zgodnym krokiem, niosąc transparent i przyciskając jego drzewca do piersi, więc napis ,,PRAWO GŁOSU DLA KOBIET" rozciągał się w powietrzu między nimi. Puchłem z dumy - w każdym razie przynajmniej przez pewien czas, bo potem tak bardzo zachciało mi się siusiu, że mało nie pękł mi pęcherz. Wyglądało jednak na to, że nikt poza mną nie musi już już skorzystać z toalety, tłum maszerował więc dalej, a ja razem z nim.

Trudno o coś bardziej niszczącego poczucie historycznej wagi chwili niż pełny pęcherz, bo nawet gdyby sam Jezus Chrystus zstępował akurat z nieba, trzymając pod rękę Helenę Trojańską, ja rozglądałbym się za ustępem.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Znajdź swoje wakacje

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kambukka Olympus
Kambukka Lagoon

REKLAMA

City Break
City Break

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe