REKLAMA

Dom kości

tytuł oryg.: House of Bones
autor: Graham Masterton
przekład: Paweł Wieczorek
wydawnictwo: Replika
wydanie: Poznań
data: 9 listopada 2021
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 145 × 205 mm
liczba stron: 232
ISBN: 978-83-6698939-9

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami  2021.11.09

Stare domostwa, tajemnica i strach. Graham Masterton w najlepszej formie!

John, młody chłopak marzący o tym by zostać gwiazdą rocka, rozpoczyna pracę w agencji nieruchomości pana Vane'a w Streatham. Właściciel to dziwny i tajemniczy osobnik, skrywający mroczny i niebezpieczny sekret. Bohater szybko odkrywa, że pan Vane posiada specjalną listę domów, których sprzedażą nie pozwala się zajmować nikomu. Okazuje się, że ludzie odwiedzający te domy znikają w tajemniczych okolicznościach. Tymczasem w jednym z budynków robotnicy natrafiają na dziesiątki szkieletów. John wraz z grupką przyjaciół odkrywa przerażającą prawdę na temat potężnych mocy zagnieżdżonych w ścianach domostw.

Rozpęta się koszmar, jakiego nawet nie śnili.

Książka zawiera wstęp Grahama Mastertona, napisany specjalnie do niniejszego wydania.

Fragment

DOM KOŚCI

(fragment)

Rozdział 1

Pędzili nieoznakowaną omegą przez południowe

przedmieścia Londynu, wyprzedzając, zajeżdżając autobusy

i ciężarówki, wymanewrowując każdy pojazd, którego

kierowca choć na ułamek sekundy się zawahał.

Prowadzący samochód inspektor detektyw Carter

raz za razem rzucał niecierpliwie:

-- Dawaj, kochany! Pospiesz się, kolego! Na Boga,

masz zielone światło... Ruszaj się!

Siedzący obok sierżant detektyw Bynoe pochłonięty

był kończeniem pizzy z pepperoni.

-- Co w końcu powiedzieli? -- spytał, oblizując

palce.--

Że znaleźli szkielety. Mnóstwo szkieletów.

Sierżant detektyw Bynoe pokręcił głową.

-- Myślę, że przesadzają. Szkielety! Założę się, że

były przeznaczone do użytku jakiejś uczelni medycznej

albo coś w tym stylu.

Zjechali z głównej ulicy w pełen zieleni kwartał

wielkich ceglanych domów z epoki edwardiańskiej.

Przed laty okolica musiała być bardzo bogata i ekskluzywna,

z czasem jednak domy podzielono na mieszkania

i teraz duża część budynków wyglądała na porzuconą

i podupadłą. Brakowało dachówek, wiele bram

powyrywano z zawiasów, a porośnięte niepielęgnowaną

roślinnością frontowe trawniki były zasłane papierkami

po lodach.

Carter skierował się ku południowemu skrajowi

kwartału, gdzie stały dwie żółte ciężarówki do wywozu

śmieci. Płot ze sklejki otaczał resztki niegdyś imponującej

rodzinnej rezydencji. Stało tam siedmiu albo ośmiu

robotników w kaskach, paląc i pogadując.

-- Znajdę tu pana Garretta? -- spytał Carter, pokazując

legitymację.

-- Jest tam. To ten facet w białej koszuli.

-- Pan Garrett? -- spytał Carter, podchodząc do

potężnego, szerokiego w barach mężczyzny w białej koszuli

z krótkimi rękawami i w krawacie klubu krykietowego.

-- Inspektor detektyw Carter, Wydział Kryminalny

Streatham. Pokaże mi pan, co znaleźliście?

-- Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem --

oświadczył Garrett. -- Czasem znajdujemy szkielety,

głównie ptasie i kocie. Raz, kiedy burzyliśmy dom

w Clapham, znaleźliśmy trzy dziecięce... Mieszkająca

tam kobieta po każdym kolejnym porodzie wsadzała

niemowlaka do komina. Ale czegoś takiego jak to jeszcze

nigdy nie widziałem.

Weszli we trójkę przez drzwi w otaczającym rozbierany

dom płocie i ruszyli w kierunku ruin. Przy każdym

kroku pod ich nogami chrzęściły kawałki cegieł i okruchy

szkła. Zburzono już dwa górne piętra budynku, ale

mury parteru pozostały praktycznie nietknięte -- wyjęto

jedynie drzwi i okna i poustawiano je starannie jedno

obok drugiego pod płotem.

Przez okna dało się bez trudu dostrzec ogród za domem,

w którym stała dziecięca huśtawka -- milcząca

pamiątka po kimś, kto tu kiedyś mieszkał.

Weszli do holu wejściowego. Zdążono już wyrwać

część posadzki, musieli więc ostrożnie balansować na

pełnych gwoździ legarach. Garrett zaprowadził policjantów

do szerokiego otworu (jeszcze niedawno musiały

się tu znajdować podwójne drzwi), przez który weszli

do wielkiego, mocno zakurzonego salonu.

W ścianie na wprost wejścia mieścił się ogromny

metalowy kominek. Zburzono kawał ściany obok niego,

tworząc ziejącą dziurę, otoczoną brązową tapetą

w kwiaty.

-- Normalnie rozwalilibyśmy to wszystko żelazną

kulą -- wyjaśnił Garrett. -- Ale tutaj kazałem ludziom

wymontować kominek. Takie jak ten są w dzisiejszych

czasach warte parę groszy. Wystarczy zdrapać czarną

farbę, a spod spodu wyjdzie oryginalny Arts & Crafts.

Carter podszedł do dziury i zajrzał do środka, było

tam jednak zbyt ciemno, by cokolwiek dostrzec. Od razu

uderzył go jednak zapach. Poza typowym dla rozbiórki

duszącym zapachem pękających cegieł i kruszonego

betonu w powietrzu unosił się dziwny aromat, przypominający

zapach, jaki wydobywał się z torebek z mieszaniną

ziół i kwiatów, które jego babcia zwykła wkładać do

szaf z ubraniami. Zapach ten na chwilę przywołał coś

w jego pamięci i choć Carter nie był w stanie dokładnie

określić co, odniósł wrażenie kontaktu z czymś bardzo

starym i zapomnianym.

-- Proszę -- powiedział Garrett i podał inspektorowi

lampę na długim przewodzie z zabezpieczoną metalowym

koszykiem żarówką.

Carter podniósł lampę wysoko w górę i znów zajrzał

w dziurę. Bynoe podszedł, stanął tuż za jego plecami

i mruknął:

-- Niech mnie cholera, szefie...

Między po części wybitą ścianą salonu a zewnętrzną

ścianą budynku znajdowała się spora jama o powierzchni

przynajmniej czterech metrów kwadratowych -- pełna

ludzkich kości. Wystarczył jeden rzut okiem, by stwierdzić,

że muszą tu leżeć setki klatek piersiowych, łopatek,

miednic, kości udowych i czaszek. Niektóre były brązowawe

i wyraźnie stare, inne tak świeże i białe, że aż jarzyły

się w świetle. Kiedy Carter opuścił lampę, któraś

z czaszek rzuciła na ceglany mur wielki zniekształcony

cień, poruszający się niczym żywa istota.

Carter widział już wiele zwłok -- ludzi zabitych

w wypadkach samochodowych, zarżniętych nożem, tru-

py oblepione zastygłą krwią, wisielców na drzewach --

ale w tej ogromnej stercie kości było coś, co napełniało

go strachem, jakiego nie czuł nigdy w życiu. Ten widok

przypominał dawne pole bitwy.

-- Jak sądzicie, sierżancie, ilu tu jest ludzi? -- spytał

Bynoe'a.

-- Nie wiem, szefie. Trudno powiedzieć, póki ich

nie wyciągniemy, a sądówka nie złoży do kupy głów,

korpusów i nóg. Dwudziestu. Może trzydziestu. Może

więcej.

Carter jeszcze raz zajrzał w dziurę.

-- Było tu jakieś wejście inspekcyjne? -- Popatrzył

w górę. -- Ukryta klapa w suficie?

-- Nie -- odparł Garrett. -- Komora była dokładnie

zamurowana.

-- Były świeże cegły?

-- No jak? Sam pan widzi. Zaprawa jest tak stara,

że w niektórych miejscach przydałoby się ją uzupełnić.

A tapeta pochodzi chyba z czasów wojny.

-- Cóż... -- westchnął Carter. -- Wygląda na to, że

musimy wykonać pełen program. Sprowadzić jednostkę

wypadkową, techników od zabezpieczania śladów, fotografów.

Chyba zadzwonię do Barnetta i powiem mu, że

natknęliśmy się na Armageddon.

Pracowali do późnej nocy, rozbierając ścianę cegła po

cegle w świetle silnych lamp łukowych. Carter siedział

na stołku, który znalazł w kuchni, i pił gorącą jak piekło,

ale pozbawioną smaku kawę. Bynoe poszedł ustalić, kto

mieszkał w domu, zanim został wykupiony przez radę

miejską, i skompletować listę właścicieli od dnia, kiedy

go zbudowano.

Sześciu funkcjonariuszy ostrożnie wynosiło kości

z ponurej krypty i opatrywało je karteczkami, by patolodzy

mogli odtworzyć układ, w jakim zostały znalezione

przez robotników Garretta.

Doktor George Bott, ubrany w ochronny biały

kombinezon i zielone kalosze, wyszedł z ,,komory szkieletów"

z czaszką w rękach.

-- Popatrz na to -- zwrócił się do Cartera. -- Musi

mieć siedemdziesiąt albo i osiemdziesiąt lat. Plomby są

późnowiktoriańskie. Są tam jednak także czaszki, które

nie mogą mieć więcej niż pięć albo sześć miesięcy. Jak się

tam znalazły?

-- Wygląda na to, że mamy Wielką Tajemnicę

Zamurowanego Pokoju z Norbury -- stwierdził Carter,

kończąc kawę. -- Prawdopodobnie będzie się o niej

mówić jeszcze wtedy, kiedy my obaj znajdziemy się na

cmentarzu. -- Wstał i popatrzył na zegarek. -- Wrócę

rano i zobaczę, jak ci idzie. Dopóki nie skończysz, niewielki

tu ze mnie pożytek.

Właśnie zamierzał odejść, kiedy w ich kierunku ruszył

komisarz Green. Trzymał w rękach cegłę.

-- Szefie, chyba powinien pan rzucić na to okiem

-- powiedział, podchodząc, i położył przyniesiony okaz

na stołku.

Była to standardowa cegła, ale z obu jej stron wy-

stawała ludzka kość, najprawdopodobniej piszczelowa.

Tkwiła w cegle niczym bełt kuszy w kawałku drewna.

Doktor Bott podniósł znalezisko i dokładnie je

obejrzał.

-- To niemożliwe. Nie da się przebić cegły ludzką

kością. Kość jest zbyt krucha, a cegła zbyt twarda.

-- Może włożono kość przed wypaleniem?

-- To też niemożliwe. W piecu kość by się spopieliła.

-- Mamy jeszcze jedną podobną -- powiedział pracujący

przy stercie kości komisarz Wright.

Po chwili przyniósł cegłę, z której wystawały cztery

palce, wyglądające jak ostatnie, rozpaczliwe błaganie

o ratunek. Zaraz potem kolejny policjant znalazł trzy

połączone ze sobą cegły, w których tkwiła czaszka.

-- Co to oznacza, George? -- spytał Carter doktora

Botta. -- Wszędzie pełno śladów i dowodów zbrodni,

ale żadnego z nich nie rozumiem. Kim byli ci ludzie

i dlaczego zamurowano ich w ścianie?

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Znajdź swoje wakacje

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

Butelki dla dzieci Kambukka
Kambukka Reno

REKLAMA