REKLAMA

Bez powrotu

tytuł oryg.: Exiled
autor: Shireen Jilla
wydawnictwo: Prószyński Media
wydanie: 1, Warszawa
data: 12 lipca 2012
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 360
ISBN: 978-83-7839247-7

Książka na pograniczu thrillera i dramatu psychologicznego - historia dysfunkcyjnej rodziny rozgrywająca się pośród elit manhattańskiego Upper East Side.

Anna Wietzman wyjeżdża z ukochanym mężem Jessiem, ambitnym brytyjskim dyplomatą, do Nowego Jorku. Życie na placówce okazuje się znacznie ciekawsze niż to, które pozostawili w Londynie. Nieodłącznym elementem nowojorskiej rzeczywistości Anny staje się Nancy, wiecznie snująca intrygi macocha Jessiego, znana bywalczyni salonów i filantropka. Pewnego dnia w domu Wietzmanów dochodzi do pozornie niegroźnego incydentu z udziałem ich syna. Im bardziej zacieśniają się stosunki Nancy i Jessiego, tym gorsze rzeczy przytrafiają się jego żonie...

Współczesna wersja "Dziecka Rosemary" - trzymająca w napięciu fabuła z punktem kulminacyjnym, który rzuci was na kolana.

Daily Mail

Historia kobiety, której wyśnione życie zamieniło się w mroczną walkę o wszystko, co kochała.

,,The Times"

Shireen Jilla jest dziennikarką ,,Evening Standard" i ,,The Sunday Times". Jej imię oznacza po persku słodycz. Podobnie jak jej bohaterka, Jilla spędziła wiele lat na emigracji. Obecnie mieszka w Londynie, gdzie pracuje nad drugą książką.

Fragment

Rozdział 1.

Portier Darren stał pod markizą osłaniającą wejście do przedwojennego apartamentowca znajdującego się w pobliżu naszego budynku na West 82nd Street. Jego rozstawione szeroko nogi przypominały kształtem odwróconą literę V.

- Co słychać? - zapytał.

Gdy się tu wprowadzaliśmy pięć miesięcy temu, stał dokładnie w tym samym miejscu i powiedział dokładnie to samo.

Na schodach sąsiedniego budynku mignęła jasna czupryna Eliota. O tej porze nocy zawsze wychodził na dwór, aby uciec przez skwarem panującym w jego nieklimatyzowanym studiu. Zamknął Dostojewskiego i zbliżył się niespiesznie, po czym wolną dłonią otworzył drzwi naszej taksówki.

- Hej, Anna. Hej, Josh. Wróciliście!

Ucieszyłam się na jego widok.

- Eliot - uśmiechnęłam się. - Witaj. Dobrze cię widzieć.

Szeroki uśmiech nie schodził mi z twarzy. Byłam wolna od ograniczeń małego świata hrabstwa Kent, w którym dorastałam. Mogłam się włóczyć, gdzie tylko chciałam, poznawać świat, dopasowywać do niego, przyjaźnić się i bawić, z kim tylko chciałam.

Josh też to czuł. Bez żadnych oporów powiedział do taksówkarza: ,,Proszę pana, mieszkamy tutaj, na 82 Ulicy, między alejami Columbus i Amsterdam. Mieszkam w Ameryce".

Kierowca go zignorował.

Eliot otworzył szeroko drzwi, a mimo to mieliśmy wrażenie, że cały czas pozostają zamknięte. Po pięciodniowych wakacjach w Londynie nie mogliśmy oddychać w potwornym sierpniowym upale. Gdy odklejałam się od plastikowego siedzenia w samochodzie i wydostawałam się - a w każdym razie próbowałam się wydostać - z taksówki, na mojej bladej skórze pojawiły się czerwone plamki. Wraz z każdą kolejną próbą moje ciało zdawało się gęstnieć. Nawet Josh, zwykle żwawy i kipiący energią, pod wpływem gorąca stracił zapał. Cieszył się na myśl o powrocie do domu, ale jeszcze przez chwilę krążył po ulicy, nie mogąc zdobyć się na wysiłek niezbędny do pokonania kilku stopni prowadzących do frontowych drzwi budynku.

Zapytałam naszego chorobliwie niemrawego taksówkarza, czy mógłby otworzyć bagażnik. Użyłam amerykańskiego słowa trunk. Kierowca otworzył bagażnik ze swojego siedzenia, nie wykazując przy tym najmniejszego zamiaru wyjścia z samochodu i wyjęcia moich walizek.

Po przyjeździe do Nowego Jorku przez pewien czas dochowywałam wierności brytyjskiej wersji angielszczyzny. Uparcie mówiłam boot, a nie trunk, bill, a nie check, cash point, a nie ATM, pavement, a nie sidewalk, rubbish, a nie garbage , przyjmując trwanie przy własnym słownictwie za punkt honoru. Po pewnym czasie musiałam jednak ulec. Joshua radośnie naśladował tutejsze wyrażenia i akcent, a ja niechętnie szłam jego śladem.

Wtapianie się w otoczenie to kwestia słownictwa, czyż nie?

Niepotrzebnie jednak przyspieszam bieg tej historii.

Wróćmy do tamtej chwili na ulicy. W nocy wzdłuż chodnika wyrósł prawdziwy mur. Od schodów do naszego budynku dzieliły nas dziesiątki niebieskich worków ze śmieciami, dwuosobowa sofa, średniej wielkości materac, dwa krzesła stołowe i chodzik dziecięcy. Eliot musiał przenieść nasze torby spory kawałek wzdłuż ulicy, przepchnąć się z nimi między samochodami i przytaszczyć je z powrotem, tym razem chodnikiem. Zadanie mogło się wydawać trywialne, ale gdy dotarł do naszych schodów, pot ściekał mu po karku.

Odwróciłam się do taksówkarza, automatycznie mu dziękując i podając zwitek dolarów.

- Hej! - Wyprostował się gwałtownym ruchem. - Hej. A gdzie mój napiwek? Czekałem tyle czasu.

Normalnie nie potrafiłabym oprzeć się pokusie, żeby powiedzieć coś na temat symbiotycznej zależności między napiwkiem a zakresem udzielonej pomocy i - do jasnej anielki - uprzejmością. Cała sytuacja wydawała mi się jednak surrealistyczna, zacierała mi się granica między dniem a nocą. Dałam kierowcy dodatkowe pięć dolarów. Zrobiłam to zupełnie bez słowa, pragnąc milczeniem wyrazić swój protest. Londyński taksówkarz by się zawstydził, ale ten po prostu chwycił pieniądze i odjechał, jeszcze zanim zdążyłam odsunąć się od samochodu.

Odwróciłam się do Eliota, który zbywał moje kolejne podziękowania jako całkowicie zbędne, choć jednocześnie przyciskał sobie chusteczkę do czoła, żeby pot nie spływał mu do oczu.

Gdy tylko weszliśmy na schody prowadzące na drugie piętro, gdzie znajdowało się nasze mieszkanie, otoczyło nas stęchłe gęste powietrze. Mijaliśmy kolejne klimatyzatory, potężne urządzenia starego typu wciśnięte między szybę a gzyms, groźnie zwieszające swoje cielska nad ulicą. Wydawały z siebie równie dużo hałasu co powietrza.

Powrót do domu podziałał na Josha jak dodatkowy zastrzyk energii. Pędem pobiegł do swojego pokoju. Słyszałam, jak wysypuje na podłogę klocki lego. Po chwili znowu był w ruchu. Zatupotał na schodach, a potem na podłodze w kuchni. Otworzył drzwi lodówki, zatrzasnął je i ponownie wbiegł na górę.

- Czy możemy iść do parku?! - krzyknął ze swojego pokoju.

- Josh, jest środek nocy!

- I co z tego?! - stwierdził, niebezpiecznie wychylając się między sztachetkami balustrady.

Z wysiłkiem wniosłam walizki do sypialni, bezceremonialnie opierając je o ścianę z odsłoniętych cegieł. Umierałam z pragnienia. Pochłonęłam całą zawartość butelki wody, która stała przy naszym podwójnym łóżku. Z każdej strony łóżka do ściany pozostawało zaledwie kilkanaście centymetrów. Poza tym wolną przestrzeń pokoju stanowił tylko mały prostokątny kawałek podłogi. W tę przestrzeń wcisnęłam nasze dwie walizki. Nie miałam głowy do tego, żeby zajmować się stertą brudnych ubrań.

Pokój Joshuy urządziliśmy w pomieszczeniu, które można określić jako przedpokój naszej sypialni albo jako korytarz prowadzący na taras. Gdy znalazł się w łóżku ze szklanką wody, kubkiem mleka i pluszowym Kubusiem Puchatkiem, poczułam, jak ogarnia mnie nieodparta potrzeba snu.

- Nie jestem zmęczony. - Josh usiadł w łóżku, miał zamiar wstać.

- Owszem, jesteś.

Mogłam się tego spodziewać. Josh spał w samolocie, więc teraz tryskał energią. Zawsze miał w sobie niespożyte pokłady energii, jak zresztą chyba każdy czterolatek. Gdy w końcu wyszłam, Josh rozmawiał jeszcze sam ze sobą. Rozebrałam się i wsunęłam w pościel. Moje ciało domagało się snu w pozycji poziomej.

Śniło mi się coś zupełnie niesamowitego, co może przyśnić się tylko wtedy, gdy człowiek wyciągnie się swobodnie we własnym łóżku.

- Proszę pani, tam jest pani dziecko.

Usiadłam na łóżku, ale nie obudziłam się do końca. W głowie miałam pustkę. Całe moje ciało, od głowy aż po palce, wypełniała wirująca lekkość.

- Josh? Co się stało? Gdzie jest Josh? - wpadłam w panikę.

Gdybym wyobraziła sobie, że Josh wydostał się z domu i wbiegł na ulicę prosto pod taksówkę, zaczęłabym krzyczeć. Po drugiej stronie drzwi zobaczyłam jednak tę małą bladą blond wersję mnie samej z uśmiechem na twarzy.

Potem zobaczyłam ich. Trzech uzbrojonych policjantów z NYPD w ochronnych kamizelkach dosunęło wysokie buty do samej krawędzi naszego łóżka. Tak mi się przynajmniej wydawało. W tamtej chwili nie potrafiłam rozstrzygnąć, czy są prawdziwi, czy nie.

Znowu zaczęły się krzyki.

- Zwariowała pani? Narażać dobro dziecka. Bo właśnie z tym mamy tu do czynienia. To przestępstwo.

- To policjanci. Prawdziwi policjanci, mamusiu! Zeskoczyli z dachu na taras. Super, nie?

Może i super. Jakoś nie docierało do mnie, co się stało. Powinnam być przerażona i zszokowana. Trzech policjantów zeszło z dachu na nasz taras, wtargnęło do środka i wkroczyło do naszej sypialni. Ja tymczasem nie mogłam się pozbierać po zmianie czasu i zupełnie nie ogarniałam tego, co się działo wokół mnie. Nie potrafiłam nawet stwierdzić jednoznacznie, który z mężczyzn wydawał okrzyki. Prawdopodobnie ten duży i barczysty, z rudymi włosami i anemiczną cerą. Pomimo dolegliwych skutków zmiany czasu próbowałam odzyskać odrobinę utraconej godności. Udało mi się podciągnąć nieco kołdrę i zakryć odsłonięte dotychczas piersi, nic więcej nie wskórałam.

Rudzielec przykucnął, zajmując niewygodną pozycję. Spodnie napięły mu się tak bardzo, że groziły pęknięciem.

- Hej, mały, wszystko w porządku?

Uwagę Joshuy pochłaniało coś innego.

- Czy to prawdziwa broń? Czy pan zabija ludzi?

Rudzielec go zignorował. Interesowało go tylko zdrowie i bezpieczeństwo Josha. Wstał i nachylił się do mnie. Przy okazji kopnął nogą moją brudną bieliznę w stronę łóżka.

- Zamknęła go pani na zewnątrz. Co to ma być za kara? Kto tak postępuje? Ja sam mam dzieci, wie pani. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł je tak potraktować.

Musiałam zdobyć się na wysiłek, żeby się pozbierać.

- Nigdzie go nie zamknęłam. Właśnie wróciliśmy z Anglii. Spałam. Josh prawdopodobnie odczuwa skutki zmiany czasu. - Mój głos brzmiał żałośnie.

- Czy próbuje mi pani powiedzieć, że nie widziałem tego, co widziałem? - Z jego słów wynikało, że uważa moje wyjaśnienie za zupełnie absurdalną i całkowicie niewiarygodną wymówkę.

Denerwując się coraz bardziej, uświadomiłam sobie, że nie wiem, jak mam się zachować. Nie ulega wątpliwości, że niewielu nowojorczyków uśmiechałoby się, gdyby do ich mieszkania wpadli policjanci. To jednak nie oddaje jeszcze istoty sprawy. Ja nie wiedziałam nawet, kim są ci napakowani faceci i co myślą. Prawdopodobnie mieli irlandzkie korzenie, prawdopodobnie pochodzili z Bronxu. Ale co z tego? Nie miałam zielonego pojęcia. Nie wiedziałam też, jak mogłabym ich przekonać, żeby sobie poszli.

Nachyliłam się lekko do rudzielca - z zamiarem wyjęcia z torebki naszych kart pokładowych - ale mój ruch tylko go dodatkowo rozwścieczył.

- Jak zwykle. Najgorsze rzeczy zdarzają się w najporządniejszych domach. To trochę tak, trochę tak...

- Tak mi przykro. Proszę pana, tak bardzo mi przykro - powtarzałam, wychodząc z założenia, że to na pewno nie zaszkodzi.

- Hm, trochę późno to pani mówi.

Czyżby miał się dać udobruchać?

Zupełnie jakby czytał w moich myślach, ponownie podniósł głos:

- Pozostaje jeszcze pytanie, gdzie jest pani mąż.

Mężczyzna! Chciał załatwiać sprawę z mężczyzną, a nie z kobietą w koronkowych majtkach Victoria's Secret wybranych z kosza z przecenioną bielizną. Zakaszlałam, żeby było mi łatwiej zaokrąglać samogłoski.

- Jest na spotkaniu w Waszyngtonie. Przyleciałam z Londynu sama z synem. Będzie tu jutro rano. To znaczy mój mąż.

- Czy wie, że jego syn mógł umrzeć?

- Zasnęłam, z powodu zmiany czasu. Josh był w łóżku. - Zdawałam sobie sprawę, że mówię błagalnym tonem. Żałosne. Nic innego nie przychodziło mi jednak do głowy.

To rozzłościło mężczyznę stojącego po prawej stronie rudzielca.

- Nie, nie był. Był na tarasie o CZWARTEJ RANO.

Joshua nigdy nie wychodził na taras w nocy. W ciągu dnia owszem, żeby podlewać (aż do przesady) swoje kwiaty. Prawdopodobnie, ponieważ nie czuł się senny, wyszedł na zewnątrz, żeby do nich zajrzeć i potem nie mógł dostać się do środka. Nie mógłby spaść z tarasu, ceglana balustrada była zbyt wysoka. Nie mógłby nad nią przeskoczyć. Miałam jednak poczucie, że to nie o to tu chodzi.

- Zabrzmi to dziwnie, ale dla niego nie jest teraz czwarta rano. On funkcjonuje w czasie brytyjskim. Dla niego jest teraz dzień.

Miałam wrażenie, że żaden z trzech mężczyzn nie rozumie, o czym mówię.

- Zaalarmowali nas sąsiedzi. Poinformowali o zagrożonym dziecku, które zostało zamknięte na tarasie.

Jeden z moich sąsiadów zadzwonił na policję, zamiast zadzwonić do drzwi i mnie obudzić. Zbyt wielki byłby to wysiłek, żeby go podjąć dla ratowania ,,zagrożonego dziecka". Rozzłościło mnie to. Miałam ochotę wstać z łóżka i wejść w rolę dorosłego... ale byłam półnaga.

Pomyślałam o naszej karcie ,,wychodzisz wolny z więzienia" - o naszym immunitecie chroniącym przed amerykańskimi organami ścigania. Nie chodziło wyłącznie o jakieś mgliste zapewnienia brytyjskiej ambasady, lecz o laminowaną kartę, przypominającą karnet na siłownię. Nie chciałam z niej korzystać z byle powodu, ale nie wiedziałam, co robić.

- Mój mąż jest... - zakaszlałam nerwowo, ponieważ nie potrafiłam przewidzieć ich reakcji. - Właściwie to jest... brytyjskim dyplomatą. - Wypowiedzenie tych słów sprawiło mi przyjemność. Brytyjski dyplomata. Ten wyjątkowy przywilej, z powodu którego musicie się wynosić z mojego domu. Gnojki.

Miałam tego wszystkiego dość.

- Proszę posłuchać. Przykro mi, ale panowie zupełnie źle zinterpretowali sytuację. Nie ma żadnego problemu.

Można było odnieść wrażenie, że rudzielec tylko na to czekał.

- Pani śmie nam pyskować. Po tym wszystkim!?

Pozostali się nie odzywali. Gwałtownie się odwrócili i zaczęli zbierać się do wyjścia. Josh trzymał się tuż przy nich, usiłując zadawać im pytania.

- Jak zeszliście z dachu? Mieliście liny? Czy używaliście drabiny?

Ja sama zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób spuścili się z dachu na nasz taras. Co właściwie było nie tak z frontowymi drzwiami?

Rudzielec odwrócił się z jeszcze jedną gorzką uwagą.

- Jeśli chodzi o dzieci, długo się nie zastanawiam...

Nie słyszałam, co powiedział dalej. Gdy tylko doszli do schodów, wyskoczyłam z łóżka, chwyciłam z podłogi parę szortów i koszulkę z połyskującymi zdobieniami. Byłam równie nieskoordynowana jak Josh. W końcu zbiegłam za nimi, pokonując po dwa schody naraz. Zastanawiałam się, jak się należy zachować w takiej sytuacji. Czy powinnam im podziękować za troskę i poświęcony czas? A może nowojorczycy dają im napiwki?

Stali przy dwuskrzydłowych frontowych drzwiach. Musiałam ich wypuścić, ponieważ zostały zamknięte od środka. Przerzucałam rzeczy leżące na okrągłym stoliku w holu w poszukiwaniu kluczy. Wprost nie mogłam się doczekać, kiedy sobie pójdą. Już się cieszyłam, że za chwilę będę mieć to wszystko za sobą. Już sobie wyobrażałam, jak raczę moich londyńskich przyjaciół tą barwną opowieścią. Właśnie o takich życiowych doświadczeniach marzyłam.

Otworzyłam jedno skrzydło, a policjanci zaczęli się przez nie przeciskać z taką siłą, że aż szkło zadrżało w drewnianej ramie.

Rudzielec wychodził ostatni.

- Tak jak powiedziałem, zabierzemy dziecko do szpitala na kontrolę.

Chwycił Josha. Wszystko stało się tak szybko. Już znajdował się na progu. Wychodził razem z Joshem. Z moim synem. Nawet nie pokazali mi odznak. Nie znałam nawet ich nazwisk. Wybiegłam za nimi przez próg. Wydaje mi się, że krzyknęłam: ,,Nie!". Ale nie pamiętam. Potknęłam się na schodach przed budynkiem. Upadając, usłyszałam trzask w barku. Nie poczułam bólu. Wszystko się rozsypało, runęło.

Nie mogłam pozbyć się uczucia, że całe moje życie, wszystkie nasze plany i nasze marzenia, całe moje pragnienie przygody i ambitniejszej, bardziej ryzykownej podróży, a także kolejne zdarzenia, które przywiodły nas do Nowego Jorku - wszystko to prowadziło do tej jednej chwili. Zrezygnowałam z mojej tożsamości narodowej na rzecz tej pustki.

Na ratunek przyszli mi ludzie ulicy. Pierwszy pojawił się Dirk, bezdomny mieszkający przy schodach pobliskiego kościoła. Zdawałam sobie sprawę z jego istnienia, ponieważ nosił stare adidasy Jessiego. Chwilę po nim pojawili się Eliot i portier Darren.

- Zabrali Josha. Zabrali Josha. - Usiłowałam złapać oddech i sama sobie wydawałam się mało realistyczna.

Darren, Dirk i Eliot mieli plan. Pomogą mi. Zaprowadzą mnie na pobliski posterunek. To na pewno stamtąd wysłano policjantów. Potem złapią taksówkę i wyślą mnie do szpitala. Chwycili mnie wpół. Odnaleźli moje klucze, torebkę i telefon komórkowy. Zamknęli drzwi i poprowadzili powoli ulicą. Mówili spokojnie i z troską, ale ich słowa do mnie nie docierały.

Jak mogłam być tak naiwna, aby sądzić, że kwestia wtopienia się w otoczenie za granicą sprowadza się do używania odpowiednich słów? (...

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Butelki dla dzieci Kambukka
Kambukka Reno

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024