Kolejna stulatka dzielnicy. Pralnia...
26 listopada 2012
"Zakorzenieni na Woli" to nowy cykl prezentujący ludzi, którzy z dzielnicą związani są od lat. Tu żyją i pracują, nierzadko wykonując zapomniane od dawna zawody. W tym wydaniu - pani Marzenna Buczyńska-Pałka, która prowadzi przy ul. Młynarskiej 27 pralnię założoną przez jej dziadka w 1912 roku.
Długa historia przemian
- Dziadek jeszcze jako młody chłopak pracował jako praktykant w pralni niemieckiej - opowiada pani Marzenna. - Później właściciel pomógł dziadkowi otworzyć własną firmę. Na początku warsztat i punkt przyjęć mieściły się przy ulicy Zbożowej 5 (obecnie ul. Tyszkiewicza 3).
W okresie międzywojennym było już 16 kantorów, bo tak się wtedy mówiło na punkty przyjęć - tłumaczy właścicielka.
Po wojnie pralnia była jedynie przy ul. Tyszkiewicza. Razem z panem Antonim pracowali wtedy jego synowie: Jerzy oraz Edward, który wraz żoną zajął się prowadzeniem firmy po śmierci właściciela.
Po 1966 roku główną siedzibę i warsztat przeniesiono na ulicę Andrychowską 10, natomiast punkt przyjęć otwarto przy ul. Młynarskiej 27.
W 1986 roku Edward i Helena przekazali firmę swoim dzieciom, Marzennie i Witoldowi Buczyńskim.
- Aż do początku lat 90. roku pralnia cieszyła się wielkim powodzeniem, ciągle były tu kolejki. Nieraz musieliśmy skracać godziny przyjęć do godziny 13 - opowiada pani Marzenna. - Późniejsze przemiany gospodarcze zmusiły nas do zmiany profilu działalności - mówi dalej właścicielka. - Klienci teraz mają większe wymagania, którym musimy podołać. Uruchomiliśmy na przykład usługę "Pranie na zawołanie", która polega na tym, że jeździmy bezpośrednio do klienta po odbiór rzeczy do prania. Radzimy sobie! I nie wyobrażam sobie innej pracy niż ta, w firmie rodzinnej - przyznaje pani Marzenna. - Zresztą moje dzieci pomagają mi, są już "wciągnięte" w ten biznes. Myślę, że w przyszłości go przejmą.
Kieszenie kryją skarby
- Pierzemy wszystko, co się da. A mamy tu wielkie maszyny do prania, więc właściwie wszystko można u nas uprać. A klienci potrafią zaskoczyć! - opowiada pani Marzenna. - Dostajemy nieraz stroje reklamowe, śmieszne przebrania. Czasem są tak duże, że ledwo mieszczą się do maszyn! - mówi właścicielka. - Kiedyś dostaliśmy ogromną kotarę z teatru. Do żadnej maszyny by się nie zmieściła, ale znaleźliśmy sposób. Po prostu popruliśmy ja wzdłuż szwów, upraliśmy i zszyliśmy od nowa.
A najciekawsze jest to, co klienci zostawiają w kieszeniach: - Kiedyś była u nas taka księga życzeń i zażaleń - opowiada pani Marzenna. - Klienci wpisywali tam podziękowania za przedmioty, które znaleźliśmy w ich kieszeniach. Uważamy na to, żeby nic nie zginęło, bo trafiają się naprawdę wartościowe przedmioty.
- Kiedyś przydarzyła mi się zabawna historia - mówi właścicielka. - Jeszcze w latach 80. znalazłam w kieszeni klienta tajemniczy przedmiot. Wyglądał jak kalkulator. Przyciskałam guziki, ale nie działał! Dopiero jak klient wrócił po swoją zgubę, to mi powiedział, że to telefon komórkowy! - śmieje się pani Marzenna. - To było prawie 30 lat temu... Do dzisiaj śmieję się z tej historii...
kz
W Twojej okolicy funkcjonuje zakład lub firma, która na dobre wpisała się w krajobraz Woli? Mieszkasz w dzielnicy od lat, wykonujesz odrobinę "niedzisiejszy", choć bardzo potrzebny zawód? Pisz: echo@gazetaecho.pl, dzwoń 22 614-58-28. Może i Ty jesteś już zakorzeniony na Woli...