Alternatywny, wyjątkowy, z klimatem. "Był moim drugim domem"
6 grudnia 2016
Wspomnienia kulturalnego troglodyty - czyli Miejski Ośrodek Kultury sprzed dwudziestu lat.
Były czasy, gdy MOK w Legionowie był moim drugim domem. Jego ówczesny - i tak się składa, że i obecny - dyrektor Zenek Durka był otwarty na każdy pomysł. I wiele udawało się urzeczywistnić. Chcieliśmy wieczorów filmowych - były w trymiga - na byle jakim ekraniku, z kaset wideo, ale były. Pół Legionowa przychodziło oglądać "zakazane" filmy - "The Wall" Parkera, "Hair" Formana, "Zabić księdza" Holland. Zamarzyła nam się kawiarenka - taka "kulturalna", żeby było gdzie wpaść, pogadać? Zenek wygospodarował miejsce na parterze, tylko postawił warunek, że sami pomalujemy. Pomalowaliśmy bodaj na czarno i czerwono. Biło to po oczach, ale klimat był. Co piątek impreza alternatywna z jakimś koncertem albo czymś innym, a w knajpie piwo, coś mocniejszego to chyba nie, zresztą nie pamiętam.
Piwo w ogóle było jakimś symbolem ówczesnej "alternatywnej kultury", dziś jest synonimem czegoś zupełnie innego. Młodzi piękni dwudziestoletni przychodzili tłumnie, a rozmowy o kulturze i nie tylko kończyły się w środku nocy. Po takiej piątkowej imprezce graliśmy na śniegu mecz piłkarski: MOK kontra Khrom, czyli grupa punkujących poetów. Ślizgaliśmy się, zdychaliśmy, nie wszyscy w piłkę trafiali, ale zabawa była. Wygraliśmy, nawet bramki jakieś strzeliłem, chyba tylko dlatego, że nagrodą za każdego gola było darmowe piwo.
Kraków czy Kazimierz?
Działało to długo dość, spotykali się tu różnej maści dziwacy, tacy co słuchali metalu, hipisujący pogrobowcy, punkowcy, a nawet ludzie z kościelnej grupy modlitewnej. Kiedy indziej znowu pojechaliśmy na wycieczkę do Krakowa. Wyjazd - 4 rano, powrót późnym wieczorem. Mieliśmy dojechać szybko, ale co chwilę komuś bardzo chciało się do toalety i dojechaliśmy do Krakowa w okolicach południa. Zdążyłem tylko z pewnym dziś szanowanym akademickim wykładowcą nakarmić pływające pod Wawelem kaczki kanapkami podprowadzonymi z plecaka równie dziś szanowanego pracownika Starostwa Powiatowego, podgrzać zupkę w paszczy smoka wawelskiego i już trzeba było wracać. I tak widziałem więcej niż inni. Jeden z kolegów, dziś szanowany legionowski radny, nawet nie wiedział, że był w Krakowie, myślał że wycieczka była do Kazimierza...
Co tydzień koncert
Z czasem w MOK-u zaczęło być ciasnawo. Kino zbankrutowało kino, ale że salą zarządzał Zenek, oddał ją w weekendowe władanie alternatywnej młodzieży. Co tydzień mieliśmy koncert. Najczęściej naszej legionowskiej Sexbomby, która akurat grała wtedy zupełnie nieźle, znana była w całej Polsce. Zabawa była świetna, niewiele było słychać, ale kto by się tym przejmował. Grały jakieś inne okoliczne zespoły z Nowego Dworu, Legionowa, od czasu do czasu gwiazdy. Nawet Dżem przyjechał, tylko Rysio Riedel gdzieś się po drodze zawieruszył i koncert był instrumentalny. Ale nikt nie narzekał. Mieliśmy swoje miejsce, jakaś wielobarwna wspólnota się stworzyła, nawet miejscowi skinheadzi z szalikami Legii "swoich" nie ruszali, co najwyżej wyszarpywali jakieś drobne na piwko.
Może czasy już inne...
Dziś MOK robi dużo, żeby w ogóle coś się działo. I dzieje się. Ale jakoś dzieje się inaczej. Ktoś coś zrobi, plakat powiesi, w Internecie zamieści, przyjdzie się, zobaczy, pokiwa głową, a piwko wypije potem przed telewizorem przy "M jak miłość". Jakiejś wspólnoty brak, jakiejś atmosfery artystycznego wiru, zamętu, głodu. Może czasy już inne, może nie sprzyjają, a może trzeba się pogodzić z faktem, że szpetni czterdziestoletni śpią coraz więcej i piją tylko po pół?!
(wk)