"Zwały trupów do wysokości metra". Horror roku 1944
6 listopada 2018
Relacja mieszkanki Woli, która w wieku 33 lat była świadkiem ludobójstwa, to lektura dla osób o mocnych nerwach. Mówi ona o powstaniu warszawskim więcej, niż niejedna książka.
Wanda Lurie, z domu Podwysocka, była jedną z kilkudziesięciu milionów osób, którym II wojna światowa zniszczyła życie. Gdy miała 28 lat, Warszawę zajęli Niemcy. Gdy miała 33, zobaczyła na własne oczy niewyobrażalny horror, o którym opowiedziała jako świadek komunistycznemu sądowi.
"Każdy chłopak chce być ranny"? Los obrońców pałacyku Michla
Wesoła piosenka o sanitariuszkach rozdających buziaki i "fajnych urwisach", strzelających do czołgów ze zwykłych pistoletów, w najmniejszym stopniu nie oddaje rzeczywistości powstania warszawskiego.
Jak każda relacja, także i ta nie jest wolna od pomyłek czy przeinaczeń, wynikających z zacierającej się pamięci, ale z pewnością oddaje ducha sierpnia 1944.
"Wszystkie domy spalone"
- W dniu 1 sierpnia 1944 roku o godzinie trzeciej po południu rozpoczęły się na naszym punkcie zacięte walki - rozpoczyna opowieść Wanda Lurie. - Powstańcy wybudowali w pobliżu naszego domu, tj. na rogu Wolskiej i Górczewskiej, dwie zapory. W sąsiednim domu znajdowały się karabiny maszynowe, amunicja, granaty.
W momencie wybuchu powstania 33-letnia kobieta miała trójkę dzieci w wieku od 3,5 do 11 lat i była w dziewiątym miesiącu ciąży. W jej wspomnieniach pierwsze dni sierpnia właściwie nie istnieją - wróg błyskawicznie rozbija opór polskich żołnierzy, każe rozbierać barykady i podpala kilka domów. Wanda z początku kryje się z dziećmi w piwnicy w oczekiwaniu na męża, ale 5 sierpnia koło południa zostaje wypędzona. Kamienica staje w płomieniach.
- Na ulicach leżało pełno kabli, drutów, resztek barykad, gumy, trupy - opowiadała. - Domy paliły się po obu stronach ulic. Na Wolskiej i na Skierniewickiej wszystkie były już spalone. Na rogu Działdowskiej i Wolskiej widziałam pojedyncze trupy młodych mężczyzn w cywilnym ubraniu.
"Zwały trupów"
Wraz z grupą kilkuset osób Wanda trafiła przed bramę fabryki przy Wolskiej, przez którą żołnierze wpychali kolejnych ludzi. Było całkowicie oczywiste, że w środku trwa właśnie masowe morderstwo, więc kobieta trzymała się z tyłu i pocieszała myślą, że nie zabiją ciężarnej z trójką dzieci. Jednak wkrótce i ją zapędzono do fabryki.
- Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości jednego metra - mówiła. - Trupy leżały w kilku miejscach, po całej lewej i prawej stronie pierwszego podwórza. Wśród trupów rozpoznałam zabitych sąsiadów i znajomych.
Kolejne osoby były ustawiane czwórkami pod ścianą i mordowane strzałem w kark. Zginęła niedołężna staruszka niesiona przez zięcia, zginął i on. Ludzie krzyczeli, błagali o litość, modlili się.
"Pili wódkę, śpiewali"
- Podeszłam w ostatniej czwórce razem z trojgiem dzieci do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych wołał, że i nas zabiją.
Najpierw od strzału w tył głowy zginął 11-latek, zaraz po nim dwójka młodszych dzieci. Kula, która miała zabić Wandę, przeszła przez jej czaszkę i wyszła policzkiem, pozbawiając kobietę kilku zębów. Nie straciła jednak przytomności. Doskonale słyszała to, co działo się dookoła.
- W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żyjących, rabowali kosztowności. Ciała dotykali przez jakieś specjalne szmatki. Mnie samej zdjęto z ręki zegarek. Nie zauważyli przy tym, że jeszcze żyję. W czasie tych okropnych czynności pili wódkę, śpiewali wesołe piosenki, śmieli się. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce, który długo rzęził.
"Dziecko żyje"
Ciężarna 33-latka leżała w kałuży krwi, otoczona zewsząd ciałami zamordowanych. W fabryce było już pusto, ale mordercy wciąż wędrowali dookoła, dobijając rannych. Wanda czekała. Sobota... sobotnia noc... niedziela... kolejna noc...
- Trzeciego dnia poczułam, że dziecko, którego oczekiwałam, żyje - opowiadała później. - To dodało mi energii i podsunęło myśl o ratunku. Zaczęłam myśleć i badać możliwości ocalenia. Próbując wstać kilka razy dostałam torsji i zawrotu głowy. Wreszcie na czworakach przeczołgałam się po trupach do muru.
Błądząc po pełnej ciał fabryce Wanda spotkała wśród zgliszczy inną mieszkankę kamienicy przy Wawelberga, Zofię Staworzyńską. Później dołączył do nich jeszcze 60-letni mężczyzna o nieustalonej nigdy tożsamości. Po długim poszukiwaniu bezpiecznego przejścia, trójce ocalonych udało się wydostać na Skierniewicką. Celem był szpital na Czystem, ale napotkani na Wolskiej żołnierze popędzili kobiety i mężczyznę do kościoła św. Wojciecha, gdzie mieszkańców Woli zmuszano do uprzątania trupów. Wanda czekała na koniec koszmaru leżąc koło ołtarza.
- Po dwóch dniach zostałam przewieziona furmanką z ciężko rannymi lub chorymi do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd trafiłam do szpitali w Komorowie i Podkowie Leśnej. Obecnie nie czuję się zdrowa, jakkolwiek muszę pracować, by wychować dziecko urodzone po strasznych przeżyciach.
Epilog
Wanda Lurie zmarła w roku 1989, w wieku 78 lat. Jej syn, któremu nadała wiele mówiące imię Mścisław, odszedł w czerwcu 2018 roku. Rok wcześniej w parku Powstańców Warszawy odsłonięto rzeźbę upamiętniającą kobiety, które straciły dzieci podczas wojny. Na jego cokole wyryto po polsku, hebrajsku, niemiecku i rosyjsku napis "matka".
Imię Wandy Lurie nosi skwer na rogu Działdowskiej i Wawelberga. Niedawno zakończyła się jego rewitalizacja.
Dominik Gadomski
historyk, redaktor portalu tustolica.pl
Na podstawie: