Rady dzielnic są bezrobotne. Po co je utrzymujemy?
20 kwietnia 2020
W stanie epidemii można ostatecznie przekonać się, że podział kompetencji w warszawskim samorządzie nie ma żadnego sensu.
"Los Angeles ma około dwudziestu a Warszawa ponad siedmiuset radnych" - krytykował Kazik Staszewski w "Czterech pokojach". Choć od premiery utworu minęło 20 lat, sytuacja niewiele się zmieniła. Warszawscy podatnicy wciąż utrzymują zarówno mającą realne uprawnienia radę miasta, jak i lokalne rady dzielnic.
Świat się nie zawalił
Osoby niezaznajomione z działalnością warszawskiego samorządu mogą nie wiedzieć, że jedynymi realnymi kompetencjami rady dzielnicy są: wybór burmistrza i jego zastępców. Wszystkie pozostałe głosowania są traktowane oficjalnie jako głos doradczy, a nieoficjalnie jako okazja do zareklamowania się mieszkańcom i dziennikarzom. Dlaczego? Dlatego, że wyniki wszystkich ważniejszych głosowań są z góry ustalone z warszawskim ratuszem i radą miasta, a tych mniej ważnych nikt nie traktuje serio.
Co robią rady dzielnic w stanie epidemii? Jeśli nie liczyć posiedzeń komisji, na Białołęce, Bielanach czy też Woli radni spotkali się po raz ostatni 12 marca. Na Bemowie co prawda zaplanowano na środę sesję online, ale nie wiadomo, czy dojdzie ona do skutku. Rady nie radzą, ale świat się nie zawalił.
"Pieniążki sypią się"
Inaczej niż osoby pracujące w prywatnych firmach, radni nie muszą obawiać się kryzysu gospodarczego. Wystarczy, że raz na jakiś odbędą rozmowę online pod pretekstem obrad komisji i już należy im się dieta, obecnie wynosząca ok. 2300 zł miesięcznie.
(dg)