REKLAMA

Przygody barona Munchhausena

tytuł oryg.: Die Abenteuer des Barons von Munchhausen
autor: Gottfried August Burger
wydawnictwo: In Rock, Vesper
wydanie: Czerwonak
data: 19 kwietnia 2012
forma: e-book (epub, mobipocket)
liczba stron: 248
ISBN: 978-83-7731029-8

Przygody niemieckiego barona to dla polskiego czytelnika zakrojona na szeroką skalę rozprawa z przeróżnymi clichés, jakie tyleż skrycie, co radośnie hołubimy odnośnie naszych sąsiadów zza Odry. Powszechny stereotyp nudnego Niemca, któremu bliższe są wygodne kapcie i kufel piwa niż jakiekolwiek przygody, ulega dziś rewizji za pomocą osiemnastowiecznej książeczki, której autorstwo jest dwojakie, zaś bohater, noszący nazwisko praktycznie niemożliwe do wymówienia, to Lügenbaron - słynny baron-łgarz.

Münchhausen rozprawia się z mitami, w które z różnych powodów wygodnie nam wierzyć, a których przeciwieństwo jakże często autodefiniuje naszą polskość: że Niemiec zawsze w sposób planowy dąży do celu, jaki sobie wyznaczył; że będąc niezbyt rozgarnięty, polegać musi na otrzymanych odgórnie schematach i instrukcjach; że nie mając dość wyobraźni, nigdy - ale to przenigdy - nie kłamie...

Fragment

ROZDZIAŁ 1

Podróż do Rosji i Sankt Petersburga

Podróż do Rosji rozpocząłem, opuszczając mój dom w samym środku zimy, gdyż zakładałem nader słusznie, że mróz i śniegi musiały w końcu - bez narażania jakże opiekuńczych rządów na wysokie koszty naprawy - same zadbać o stan dróg w północnych Niemczech, Polsce, Kurlandii i na Łotwie, ponieważ według opisu wszystkich podróżników jest on tam niemal gorszy niż stan dróg wiodących do świątyni Cnoty2. Jechałem konno, co - o ile wierzchowiec i jeździec stanowią dobraną parę - stanowi najwygodniejszy sposób podróżowania. Nie ryzykuje się wówczas albowiem żadnej affaire­d'honneur3 z jakimś dwornym niemieckim poczmistrzem ani też wałęsania się po wyszynkach z jego wiecznie spragnionym pocztylionem. Miałem na sobie jedynie lekkie odzienie, co odczuwałem tym dotkliwiej, im bardziej przemieszczałem się ku terenom północno-wschodnim.

Można sobie zatem łatwo wyobrazić, w jakim położeniu znalazł się w tę pogodę biedny, stary człowiek, który bezradnie leżał pod gołym niebem na - smaganym północnym wiatrem - skrawku polskiej jałowej ziemi, drżąc z braku odzienia, którym mógłby przykryć coś więcej niż tylko wstydliwe części ciała.

Żal mi się zrobiło biedaczyska z całego serca. Nawet gdybym miał przez to zamarznąć na sopel, postanowiłem zarzucić na niego mój podróżny płaszcz. Nagle rozległ się z nieba głos, który w wielkich słowach pochwalił mój miłosierny czyn: ,,Niech to diabli, synu mój, zasługa twa nie będzie ci zapomniana!".

Oddaliwszy się, ponownie ruszyłem w drogę i jechałem tak długo, aż dopadły mnie ciemności nocy. Nigdzie nie było widać śladu wsi ani człowieka. Cała kraina leżała zasypana śniegiem, ja zaś zupełnie nie wiedziałem, w którą stronę się udać.

Znużony jazdą, zsiadłem wreszcie z konia i przywiązałem go do jakiegoś ostrego pieńka, który wystawał spod śniegu. Dla bezpieczeństwa schowałem pod pazuchę pistolety i, położywszy się nieopodal w śniegu, zapadłem w sen tak zdrowy, że otworzyłem ponownie oczy dopiero, gdy nastał już jasny dzień. Jakież było moje zdumienie, kiedy spostrzegłem, że leżę we wsi pośrodku cmentarza! Mojego konia nie mogłem z początku nigdzie dojrzeć, ale po chwili usłyszałem gdzieś nade mną jego rżenie. Spojrzawszy w górę, spostrzegłem, że jest on przywiązany do kurka na kościelnej wieży i stamtąd zwisa w dół. W jednej chwili pojąłem, co się stało. Wieś pozostawała przez noc przysypana śniegiem, ale pogoda zmieniła się tak gwałtownie, że śnieg począł topnieć. Wciąż pogrążony we śnie musiałem widocznie stopniowo zapadać się coraz bardziej; to zaś, co w ciemnościach nocy wziąłem za kikut drzewa, które wyrastało spod śniegu, a do którego przywiązałem mego konia, okazało się krzyżem czy też kurkiem na wieży kościoła.

Nie myśląc długo, wyjąłem jeden z mych pistoletów i strzeliłem w uzdę, dzięki czemu szczęśliwie odzyskawszy wierzchowca, ruszyłem w dalszą drogę.

Wszystko szło pomyślnie, aż wreszcie dotarłem do Rosji, gdzie jazda wierzchem zimową porą nie jest w modzie. Zgodnie z maksymą, jaką wyznaję, by zawsze kierować się tym, co w danym kraju obyczajne, nająłem tam niewielkie sanie z jednym tylko koniem i w dobrym nastroju ruszyłem dalej do Sankt Petersburga. Nie pomnę już dobrze, czy było to w Estonii czy też w Ingrii4, pamiętam wciąż jednak, że gdzieś w samym środku jakiegoś strasznego lasu zobaczyłem przerażającego wilka, który bieżył za mną z całą szybkością, jakiej przydawał mu największy zimowy głód.

Wkrótce dogonił mnie i nie było już żadnej możliwości ucieczki. Machinalnie położyłem się w saniach na wznak, pozwalając, aby koń mój czynił to, co najlepsze dla nas obu. Stało się to, co przypuszczałem, choć czego nie mogłem oczekiwać ani żywić najmniejszej nadziei na spełnienie. Wilk nie troskając się o mą skromną osobę, dał nade mną susa i, spadając wściekle na konia, odgryzł i w jednej chwili pożarł cały zad biednego zwierzęcia, które z przerażenia i bólu jeszcze tylko przyśpieszyło biegu. Kiedy tylko w ten oto sposób niezauważony wyszedłem cało z opresji, uniosłem ostrożnie głowę i z przerażeniem zobaczyłem, że wilk coraz bardziej wżera się w ciało mojego konia. Gdy był on już w dużej mierze w środku, zdałem sobie sprawę, że czas działać, i dzielnie zaatakowałem pejczem jego sierść. Niespodziewany atak z mojej strony nie wzbudził w wilku, zawartemu w takim futerale, ani krzty lęku. Z całą mocą parł on naprzód, trup konia padł zaś na ziemię, i - któżby pomyślał? - oto zamiast niego to sam wilk znalazł się w uprzęży. Ja natomiast nie przestałem okładać go pejczem, i tak, w pełnym galopie, całkiem wbrew naszym wzajemnym oczekiwaniom i ku zdumieniu wszystkich gapiów, dotarliśmy cali i zdrowi do Sankt Petersburga.

Nie chcę tu Panów zanudzać gadaniną na temat atmosfery, sztuk, nauk i innych osobliwości tej przecudownej stolicy Rosji ani tym bardziej dostarczać Wam rozrywki w postaci powiastek o różnych intrygach i wesołych przygodach towarzystwa z wyższych sfer, w których gość zawsze przyjmowany jest czym chata bogata. Lepiej będę trzymał się ważniejszych i bardziej szlachetnych przedmiotów Waszej uwagi, a mianowicie wierzchowców i psów, których zawsze byłem wielkim przyjacielem. Dalej zaś także lisów, wilków i niedźwiedzi, których - jak i innej dzikiej zwierzyny - jest w Rosji tak znaczna liczba, jak w żadnym innym kraju na świecie. Wreszcie będę opowiadał również krotochwile i przytaczał opowiastki o ćwiczeniach rycerskich i chwalebnych czynach, które lepiej szlachcica stroją niż zatęchła greka czy łacina albo pachnidła, kosztowności i inne ozdoby francuskich pięknoduchów i balwierzy.

Jako że trochę to trwało, nim zostałem przyjęty do wojska, przez kilka miesięcy mogłem cieszyć się pełną swobodą i wolnością przepuszczania mego czasu oraz pieniędzy w sposób najszlachetniejszy w świecie. Niejedną nockę przepędziłem na grze w karty, a wiele innych przy akompaniamencie pełnych kieliszków. Chłód, jaki panował w kraju, jak i zwyczaje narodu rosyjskiego, wyznaczyły flaszy rangę o wiele wyższą wśród dostępnych rozrywek, niż ma to miejsce w naszych trzeźwych Niemczech. Stąd też napotkałem tam również wielu ludzi, którzy w szlachetnej sztuce wychylania kieliszka uchodzić mogli za prawdziwych wirtuozów. Wszyscy oni byli jednak jedynie żałosnymi amatorami wobec pewnego siwobrodego - acz rudowłosego - generała, który zwykł posilać się z nami przy wspólnym stole. Starszy ów pan, który w czasie pojedynku z Turkiem postradał górną połowę czaszki - przez co za każdym razem, kiedy ktoś nowy pojawiał się w towarzystwie, z najserdeczniejszą wylewnością usprawiedliwiał się, tłumacząc, że zmuszony jest pozostać przy stole, nie zdejmując kapelusza - zwykł w czasie jedzenia zawsze opróżniać kilka butelek przepalanki, by wreszcie zakończyć posiłek najczęściej butelką araku lub - zależnie od okoliczności - kilkoma. A mimo to ani razu nie dało się po nim zauważyć nawet śladu pijaństwa. Sprawa ta doprawdy przechodzić musi Wasze, Panowie, pojęcie. Wybaczam Wam jednak, bo i w mojej głowie się to nie mieści.

Długo nie wiedziałem, jak tę rzecz wyjaśnić, aż pewnego razu znalazłem rozwiązanie całkiem przypadkiem. Generał mianowicie od czasu do czasu lekko uchylał kapelusza. Widziałem to wielokrotnie, jednak nic podejrzanego przez myśl mi nie przechodziło. Nie dziwiło mnie, że robi mu się gorąco, a że i kapelusza z tego powodu uchylał, uznawałem za naturalne. W końcu jednak spostrzegłem, że w tym samym momencie unosił on wraz z kapeluszem umocowaną na nim srebrną płytkę, która służyła mu za czaszkę, a wtedy cały opar, pochodzący ze spożytych spirytualiów, uchodził w górę delikatnym obłokiem. Zagadka została zatem rozwiązana. Opowiedziałem o tym kilku mym przyjaciołom i zaoferowałem się - jako że gdy uczyniłem to spostrzeżenie, było już pod wieczór - iż zaraz dowiodę jego prawdziwości drogą próby. Ustawiłem się więc z fajką w ustach za plecami generała i - wtedy właśnie, kiedy ten na powrót opuszczał kapelusz - podpaliłem za pomocą zwitka papieru powstające ku górze opary. Nowy i piękny spektakl roztoczył się nagle przed naszymi oczyma. W mgnieniu oka przemieniłem kolumnę dymu, jaka unosiła się ponad czerepem naszego bohatera, w kolumnę ognia, ta zaś część miazmatu, która jeszcze pozostała wśród włókien kapelusza, utworzyła w przepięknym błękitnym płomieniu nimb bardziej cudowny niż aureola okalająca głowy przenajświętszych mężów. Eksperyment mój nie zdołał ujść uwadze generała. Troszczył się on jednak o to tak niewiele, że nieraz jeszcze pozwolił nam później ponowić próbę, która przydała mu tak dostojnego wyglądu.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe