REKLAMA

Prędkość światła

tytuł oryg.: La velocidad de la luz
autor: Javier Cercas
przekład: Ewa Zaleska
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Don Kichot i Sancho Pansa
wydanie: I, Warszawa
data: 21 lipca 2010
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 123 × 195 mm
liczba stron: 304
ISBN: 978-83-7414755-2

Koniec lat osiemdziesiątych. Na amerykańskim uniwersytecie w Illinois spotyka się dwóch wykładowców - początkujący pisarz i dziesięć lat od niego starszy weteran wojny w Wietnamie, Rodney Falk. Przez jeden krótki semestr dzielą gabinet na uczelni, razem uczęszczają na zajęcia z języka katalońskiego, w końcu się zaprzyjaźniają. Gdy nadchodzi przerwa świąteczna, Rodney znika bez śladu. Mijają lata. Pisarz zyskuje sławę i uznanie. Wpada w sidła sukcesu; pewnego dnia budzi się na dnie. Dwóch bohaterów, dwie biografie, dwa zakończenia. Cercas podejmuje tematykę zbrodni i kary, winy i odkupienia. Czy w każdym z nas drzemie monstrum i trzeba jedynie splotu okoliczności, by doszło do tragedii? Czy każdy jest zdolny do niegodziwości? I w końcu - czy wszystko da się wybaczyć?

Przy całej swojej postmodernistycznej przewrotności Prędkość światła to poruszające dzieło, rozrywka z wyższej półki.

,,The Observer"

Godny podziwu, klarowny styl, znakomite opisy.

,,Times Literary Supplement"

Z recenzji Żołnierzy spod Salaminy:

Autentyczny epizod jest punktem wyjścia poruszającej epickiej opowieści o pojednaniu, o historii zniekształconej przez pamięć i mit.

,,Gazeta Wyborcza"

Niezależnie od tego, czy uznać powieść Javiera Cercasa, jak chce narrator Żołnierzy spod Salaminy, za wynik literackiego śledztwa i paradokument, czy zgodzić się z Llosą, że to literatura w najwyższym stopniu literacka, wypada stwierdzić, że bez wątpienia jest to dzieło wybitne i nietuzinkowe.

,,Studium"

Bardzo cenię Żołnierzy spod Salaminy za wnikliwość, sumienność i wstręt do tanich prozatorskich chwytów. Jeszcze bardziej za pokazanie, jak odpowiedzialność za całą cywilizację spoczywa na barkach jednego człowieka.

Joanna Krawczyk, ,,Lampa"

Czytając tę znakomicie napisaną, a przy tym naprawdę niegłupią, unikającą wszelkiej łatwizny opowieść o hiszpańskiej wojnie domowej, można tylko pocieszać się myślą, że może i u nas ktoś napisze za pół wieku coś równie dobrego o Sierpniu '80.

Aleksander Kaczorowski, ,,Polityka"

Fragment

Teraz prowadzę życie fałszywe, życie apokryficzne, podziemne i niewidoczne, chociaż prawdziwsze od prawdziwego, ale wtedy, kiedy poznałem Rodneya Falka, byłem ciągle sobą. To było dawno temu i to było w Urbanie, mieście na amerykańskim Środkowym Zachodzie, gdzie spędziłem dwa lata pod koniec lat osiemdziesiątych. Prawdę rzekłszy, ilekroć zastanawiam się, dlaczego trafiłem właśnie tam, mówię sobie, że trafiłem właśnie tam, choć równie dobrze mogłem trafić w jakiekolwiek inne miejsce. Opowiem, dlaczego zamiast trafić w jakiekolwiek inne miejsce, trafiłem właśnie tam.

Zadecydował o tym przypadek. Wówczas - minęło od tego czasu szesnaście lat - byłem młody, świeżo po studiach, i mieszkałem razem z kumplem w ciemnym i cuchnącym mieszkaniu przy ulicy Pujol w Barcelonie, niedaleko placu Bonanova. Kumpel nazywał się Marcos Luna, pochodził z Gerony, tak jak ja, i w gruncie rzeczy był kimś więcej i zarazem kimś mniej niż kumplem: razem dorastaliśmy, razem się bawiliśmy, razem chodziliśmy do szkoły, mieliśmy tych samych kolegów. Marcos zawsze chciał być malarzem, a ja nie: ja chciałem być pisarzem. Każdy z nas skończył nieprzydatny do niczego kierunek studiów, żaden z nas nie miał pracy i obaj byliśmy biedni jak myszy kościelne, tak więc ani Marcos nie malował, ani ja nie pisałem, czy też robiliśmy to tylko w nielicznych wolnych chwilach, kiedy nie byliśmy pochłonięci zajmującą nas niemal całkowicie walką o przetrwanie. Udawało nam się to z wielkim trudem. On uczył w szkole, tak samo śmierdzącej jak nasze mieszkanie, a ja pracowałem na akord dla pewnego nastawionego na szybki zysk wydawnictwa (adiustacja tekstów, redakcja tłumaczeń, korekta), nasze zarobki były jednak tak mizerne, że nie starczały nawet na opłacenie wynajmu i utrzymanie, braliśmy więc wszelkie dodatkowe fuchy, jakie się trafiały, nawet te najdziwniejsze, poczynając od wymyślania dla agencji reklamowej nazw nowych linii lotniczych, po porządkowanie archiwów szpitala de la Vall d'Hebron, a także darmowe pisanie tekstów piosenek dla zaprzyjaźnionego muzyka, który też walczył o przeżycie. Kiedy nie pracowaliśmy, nie pisaliśmy albo nie malowaliśmy, włóczyliśmy się po mieście, paliliśmy trawkę, piliśmy piwo i rozmawialiśmy o przyszłych arcydziełach, dzięki którym weźmiemy kiedyś odwet na lekceważącym nas w sposób oczywisty świecie - tak uważaliśmy, chociaż Marcos nie pokazał jeszcze na wystawie żadnego obrazu, a ja nie opublikowałem choćby jednego opowiadania. Nie znaliśmy innych malarzy ani pisarzy, nie bywaliśmy na wernisażach ani na promocjach książek, ale pewnie lubiliśmy sobie wyobrażać, że jesteśmy dwoma artystycznymi cyganami w czasach, w których nie ma już artystycznej cyganerii, albo dwoma budzącymi postrach kamikadze, gotowymi roztrzaskać się radośnie w zderzeniu z rzeczywistością; naprawdę byliśmy tylko dwoma aroganckimi prowincjuszami zagubionymi w wielkim mieście, samotnymi i wściekłymi, i gotowymi na największe poświęcenie byle nie wracać do Gerony, bo to oznaczało rezygnację z marzeń o sukcesie, jakie zawsze w sobie pielęgnowaliśmy. Byliśmy piekielnie ambitni. Chcieliśmy ponieść klęskę. Ale nie byle jaką klęskę, w byle jaki sposób: zamierzaliśmy ponieść klęskę totalną, radykalną i absolutną. To był nasz sposób dążenia do sukcesu.

Pewnego wieczoru 1987 roku wydarzyło się coś, co wkrótce miało wszystko zmienić. Właśnie wyszliśmy z Marcosem z domu, byliśmy na skrzyżowaniu Muntaner i Arimon, kiedy wpadliśmy na Marcela Cuartero. Cuartero był profesorem literatury na barcelońskim Uniwersytecie Autonomicznym i kiedyś chodziłem z zapałem na jego fascynujące wykłady, choć nie zaliczałem się do pilnych studentów. Był grubym pięćdziesięciolatkiem, niskim, rudym i niedbale ubranym, miał dużą twarz smutnego żółwia, w której zwracały uwagę krzaczaste, gęste brwi i sarkastyczne, trochę niepokojące spojrzenie; uchodził za jednego z najlepszych znawców powieści dziewiętnastowiecznej w Europie, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był przywódcą studenckich protestów przeciw generałowi Franco i, jak mówiono (choć trudno to było wywnioskować z jego wykładów i z lektury jego książek, starannie pozbawionych politycznej treści), pozostawał nadal szczerym, nieugiętym i pogodzonym z losem komunistą. W moich studenckich czasach zamienił ze mną ledwie kilka zdawkowych słów na korytarzu, tego jednak wieczoru zatrzymał się, żeby z nami porozmawiać, powiedział, że wraca właśnie z wieczoru literackiego, jaki odbywa się co piątek w Oxfordzie, czyli pobliskim barze, i jakby nie dość mu było konwersacji podczas owego wieczoru, zapytał mnie, co czytam, więc wdaliśmy się w rozmowę o literaturze; potem zaprosił nas na piwo do El Yate, knajpy z wielkimi oknami i wypolerowanymi drewnianymi blatami, gdzie nigdy nie zachodziliśmy, bo wydawała nam się zbyt droga jak na nasze skromne możliwości finansowe. Oparci łokciami o blat baru rozmawialiśmy chwilę o książkach, a potem Cuartero nieoczekiwanie zapytał mnie, czym się zajmuję; nie odważyłem się kłamać, bo przecież obok mnie stał Marcos, zrobiłem jednak wszystko, by ubarwić nieco prawdę. Cuartero musiał się jednak tej prawdy domyślić, bo wtedy właśnie zaczął mi mówić o Urbanie. Powiedział, że tam, na Uniwersytecie Illinois, ma dobrego znajomego i ten znajomy dał mu znać, że w następnym roku akademickim wydział języka hiszpańskiego oferuje kilka stypendiów asystenckich dla hiszpańskich magistrów.

- Nie mam pojęcia, co to za miasto - przyznał Marcelo. - Moja jedyna o nim wiedza pochodzi z Pół żartem, pół serio.

- Pół żartem, pół serio? - spytaliśmy Marcos i ja równocześnie.

- Tak, z tego filmu - wyjaśnił Marcelo. - Na początku Jack Lemmon i Tony Curtis mają zagrać koncert w mroźnym mieście Środkowego Zachodu, niedaleko Chicago, ale z powodu perypetii z gangsterami uciekają na Florydę przebrani za dziewczyny i świetnie się tam bawią. No więc Urbana to jest to mroźne miasto, do którego nigdy nie docierają, a z tego wynika, że Urbana nie może być niczym nadzwyczajnym, a co najmniej, że jest przeciwieństwem Florydy, zakładając, że Floryda jest czymś nadzwyczajnym. Tak czy inaczej, nie wiem nic ponadto. Ale uniwersytet jest dobry i sądzę, że praca też. Płacą przyzwoicie za uczenie języka, a ponadto trzeba zapisać się na studia doktoranckie. To nie są wielkie wymagania. Zresztą, chcesz przecież być pisarzem, prawda?

Czułem, że policzki zaczynają mi płonąć. Zabełkotałem coś, unikając wzroku Marcosa, ale Cuartero mi przerwał.

- Pisarz powinien podróżować. Zobaczysz coś innego, poznasz innych ludzi, poczytasz inne książki. To ci dobrze zrobi. Tak czy owak - zakończył - jeżeli jesteś zainteresowany, zadzwoń do mnie.

Chwilę później Cuartero poszedł sobie, ale Marcos i ja zostaliśmy w El Yate, zamówiliśmy następne piwa i jakiś czas piliśmy je i paliliśmy papierosy w milczeniu; każdy z nas wiedział, o czym myśli ten drugi, i obaj wiedzieliśmy, że ten drugi to wie. Myśleliśmy, że Cuartero powiedział pokrótce właśnie to, co sami od dawna myśleliśmy bez mówienia tego na głos: myśleliśmy, że pisarz, poza czytaniem absolutnie wszystkiego, powinien podróżować i poznawać świat, i żyć intensywnie, i gromadzić doświadczenia, i że Stany Zjednoczone - jakiekolwiek miejsce w Stanach Zjednoczonych - to idealne miejsce, żeby to wszystko robić i żeby stać się pisarzem; myśleliśmy, że stała i płatna praca, gwarantująca wolny czas na pisanie, stwarza dużo większe możliwości niż to, o czym moglibyśmy teraz marzyć w Barcelonie; myśleliśmy, że nasze życie w Barcelonie jest gówniane i bez sensu, chociaż byliśmy zbyt młodzi i zanadto jeszcze bujaliśmy w obłokach, żeby wiedzieć, co to znaczy, gdy życie jest gówniane i bez sensu.

- Dobra - powiedział w końcu Marcos i wiedząc, że decyzja została już podjęta, opróżnił jednym haustem całą szklankę. - Jeszcze jedno piwo?

Tym właśnie sposobem w sześć miesięcy po przypadkowym spotkaniu z Marcelem Cuartero i po niekończącej się podróży samolotem, z przesiadkami w Londynie i Nowym Jorku, znalazłem się w Urbanie, tak jak mogłem się znaleźć w jakimkolwiek innym miejscu. Pamiętam, kiedy tam dojeżdżałem, kiedy autobus linii Greyhound z Chicago zaczął zagłębiać się w opustoszałe ulice, a po obu stronach ciągnęły się domki z werandami, budynki z czerwonej cegły oraz pedantycznie zadbane kwietne klombiki, lśniące kolorami pod rozpalonym do białości sierpniowym niebem, pomyślałem sobie od razu, jaki niewiarygodny fart mieli w Pół żartem, pół serio Tony Curtis i Jack Lemmon oraz że muszę napisać Marcosowi, że przejechałem dziesięć tysięcy kilometrów na nic, ponieważ Urbana - wysepka licząca sobie sto pięćdziesiąt tysięcy dusz pośrodku morza zagonów kukurydzy ciągnących się aż do przedmieść Chicago - ani nie była dużo większa, ani nie wydawała się mniej prowincjonalna niż Gerona. Naturalnie, nic takiego nie napisałem: nie chcąc rozczarować go własnym rozczarowaniem, albo żeby troszeczkę ubarwić prawdę, napisałem, że Marcelo Cuartero mylił się i że Urbana przypomina Florydę albo raczej jest miniaturowym połączeniem Florydy i Nowego Jorku, miastem kipiącym energią, słonecznym i pełnym ludzi różnych ras i kultur, miejscem, w którym powieści będą mi się pisać same. Ale choćbyśmy bardzo się starali, kłamstwa nie zmienią rzeczywistości, wkrótce więc przekonałem się, że pierwsze przygnębiające wrażenie z miasta było właściwe, i w pierwszych dniach pobytu w Urbanie pogrążyłem się w smutku, jak zwykle niezdolny do uwolnienia się od tęsknoty za tym, co było przedtem, oraz pewny, że ten rozpalony piec, bo bardziej to był piec niż miasto, w jakiejś amerykańskiej zapadłej dziurze, jest cmentarzem, na którym sam niebawem skończę, zmieniając się w upiora albo w zombi.

Pokonać tę depresję pomógł mi znajomy Marcela Cuartero. Nazywał się John Borgheson i był zamerykanizowanym Anglikiem albo Amerykaninem, który nie potrafił nie być Anglikiem (albo całkiem na odwrót); chcę przez to powiedzieć, że chociaż wiedzę i wykształcenie zdobył w Ameryce, spędził tam większość życia i tam od początku przebiegała jego kariera zawodowa, to zachował nienaganny brytyjski akcent z Birmingham i nie przejął bezpośredniego stylu bycia od Amerykanów, tak więc pozostawał na swój sposób Brytyjczykiem starej daty (albo lubił sobie wyobrażać, że tak właśnie jest): nieśmiałym, uprzejmym i powściągliwym człowiekiem, który na próżno starał się ukryć swoją naturę przed różnymi urodzonymi dowcipnisiami. Wyglądał na czterdzieści lat, mówił przestarzałą i twardą hiszpańszczyzną, jak często bywa w wypadku ludzi, którzy wiele w obcym języku czytają, ale rzadko w nim mówią, był jedyną znaną mi osobą w mieście i w swej niezwykłej uprzejmości zaproponował, żebym bezpośrednio po przyjeździe zamieszkał u niego w domu; potem pomógł mi wynająć mieszkanie w pobliżu campusu, pokazał mi uniwersytet i był moim przewodnikiem w labiryncie uniwersyteckiej biurokracji. W tych pierwszych dniach nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nadzwyczajna uprzejmość Borghesona brała się z jakiegoś nieporozumienia, może uważał, że jestem ulubionym studentem Marcela Cuartero, co byłoby ironią losu, głównie dlatego, że wtedy już świtało mi w głowie uzasadnione podejrzenie, że Cuartero nie wysłał mnie w żadne bardziej odległe i niegościnne miejsce tylko z tego powodu, że takowego nie znał. Borgheson pospieszył też, żeby przedstawić mnie kilku przyszłym kolegom - swoim uczniom i asystentom, pracującym, podobnie jak ja, na wydziale języka hiszpańskiego - i w sobotni wieczór, kilka dni po moim przyjeździe, zorganizował kolację z trojgiem z nich w Courier Café, małej restauracyjce w Race, bardzo blisko Lincoln Square.

Dobrze pamiętam tamtą kolację, między innymi dlatego, że - jak się obawiam - pewne rzeczy, które się w jej trakcie wydarzyły, dobrze oddają charakter pierwszych tygodni mojego pobytu w Urbanie. Zaproszeni koledzy: dwóch mężczyzn i kobieta, byli mniej więcej moimi równolatkami. Mężczyźni prowadzili półrocznik zatytułowany ,,Linia Mnoga". Pierwszy z nich, Felipe Vieri, był Wenezuelczykiem, bardzo oczytanym, ironicznym i nieco wyniosłym, ubierał się z niepozbawioną sztuczności starannością; drugi nazywał się Frank Solaún i był Amerykaninem kubańskiego pochodzenia, krzepkim i pełnym entuzjazmu, z promiennym uśmiechem na twarzy i włosami przylizanymi brylantyną. Co do kobiety, to nazywała się Laura Burns i jak później dowiedziałem się od Borghesona, wywodziła się z zamożnej i arystokratycznej rodziny z San Juan de Puerto Rico (najważniejsza gazeta w kraju należała do jej ojca), ale tym, co tamtej nocy najbardziej zwróciło w niej moją uwagę, pomijając wyraźnie jankeski wygląd - wysoka, dobrze zbudowana blondynka o bardzo jasnej karnacji - była przerażająca skłonność do sarkazmu, z trudem trzymana na wodzy przez wzgląd na Borghesona. Poza tym Borgheson przez całą kolację wykorzystywał delikatnie swą pozycję szefa, nakierowując rozmowę ku tematom, które mogły być dla mnie interesujące lub z których omawiania - jak sądził lub jak sobie życzył - nie czułbym się wykluczony. Rozmawialiśmy zatem o mojej podróży do Urbany, o uniwersytecie, o wydziale; rozmawialiśmy również o hiszpańskich pisarzach i filmowcach i szybko zdałem sobie sprawę, że Borgheson i jego uczniowie są lepiej ode mnie zorientowani w tym, co się dzieje w Hiszpanii, ponieważ ja nie czytałem książek wielu pisarzy ani nie widziałem filmów wielu reżyserów, których wymieniali. Wątpię, bym czuł się tym upokorzony, bo w owym czasie moje rozżalenie z powodu bycia pisarzem niewydawanym, nieważnym i nic praktycznie niepiszącym pozwalało mi pogardliwie traktować wszystko, co powstawało w Hiszpanii, a wszystko, co powstawało gdzie indziej, uważać za najprawdziwszą sztukę, nie wykluczam jednak, że fakt ten nie do końca tłumaczy to, co wydarzyło się przy kawie. Od dłuższej chwili Vieri i Solaún rozprawiali z ogromnym nabożeństwem o kinie Pedra Almodóvara. Borgheson, troskliwy jak zawsze, wykorzystał przerwę w tym entuzjastycznym duecie, by zapytać, co ja sądzę o filmach reżysera z La Manczy. Myślę, że podobały mi się wówczas filmy Almodóvara, podobnie jak wszystkim, coś mnie jednak podkusiło, żeby wypowiedzieć się niebanalnie albo zabrzmieć światowo, odciąć się wyraźnie od tych wszystkich historii o zakonnicach ćpunkach, hiszpańskich do szpiku kości transwestytach oraz zabójczyniach torreadorów, odpowiedziałem więc:

- Naprawdę, wydaje mi się, że to pedalskie brednie.

Laura Burns przyjęła tę opinię dzikim wybuchem śmiechu, a ja w swoim zadowoleniu z powodu wypowiadania obrazoburczych sądów nie zauważyłem lodowatej ciszy, z jaką zareagowali dwaj mężczyźni i którą Borgheson pospiesznie przerwał jakimś naprędce wymyślonym komentarzem. Kolacja dobiegła końca bez dodatkowych incydentów, a gdy wychodziliśmy z Courier Café, Vieri i Solaún zaproponowali, żeby pójść jeszcze gdzieś się napić. Borgheson i Laura Burns nie skorzystali z propozycji; ja propozycję przyjąłem.

Nowi znajomi zabrali mnie do dyskoteki o nazwie Chester Street, znajdującej się, jak sama nazwa wskazuje, przy Chester Street, obok stacji kolejowej. Okazało się, że to ogromny, kiszkowaty lokal z gołymi ścianami. Po prawej stronie od wejścia był bar, a na przeciwnym końcu zatłoczony o tej porze parkiet do tańca, oświetlony stroboskopowym światłem. Solaún od razu zanurzył się w drgający konwulsyjnie tłum na parkiecie, my natomiast, czyli Vieri i ja, przedarliśmy się do baru, żeby zamówić sobie dwa dżiny z colą, i kiedy czekaliśmy na nie przy kontuarze, odezwałem się trochę żartobliwie, a trochę ze zdziwieniem, dzieląc się z Vierim obserwacją, że w tej dyskotece widać tylko mężczyzn. Nie zdążyłem skończyć, gdy zaczepił mnie jakiś chłopak i powiedział coś, czego nie zrozumiałem albo nie zrozumiałem do końca. Nachyliłem się w jego stronę i poprosiłem, żeby powtórzył; powtórzył: pytał, czy mam ochotę z nim zatańczyć. Mało brakowało a kazałbym powtórzyć raz jeszcze, ale zamiast tego tylko mu się przyjrzałem: był młodziutkim blondynkiem, sprawiał wrażenie bardzo rozbawionego, uśmiechał się; podziękowałem i powiedziałem, że nie chce mi się tańczyć. Chłopak wzruszył ramionami i poszedł sobie bez słowa. Już miałem opowiedzieć Vieriemu, co mi się właśnie przytrafiło, gdy podszedł do mnie wysoki, potężny osobnik z wąsami i w kowbojskich butach i zadał mi to samo albo bardzo podobne pytanie; nie dowierzając własnym uszom, udzieliłem mu takiej samej albo podobnej odpowiedzi, a on nawet na mnie nie spojrzał, zaśmiał się bezgłośnie i poszedł sobie. W tej właśnie chwili Vieri podał mi mój dżin z colą, ale nic mu nie powiedziałem, wystarczyło, że ujrzałem przemądrzałą i odrobinę mściwą kpinę w jego oczach, żeby poczuć się jak Jack Lemmon i Tony Curtis, gdy przyjechali na Florydę przebrani za dziewczyny, i żeby zrozumieć osłupiałe milczenie po moim komentarzu na temat filmów Almodóvara. Dużo, dużo później Vieri opowiedział mi, że nazajutrz po tamtej triumfalnej nocy Frank Solaún wspomniał Laurze Burns, że zabrali mnie na gejowską zabawę w Chester Street, a ona, wrzeszcząc na cały wydziałowy korytarz, skomentowała to zdaniem niczym klątwa: ,,Przecież on jest taki hiszpański, że zamiast mózgu ma pewnie gliniany dzbanek z dziobkiem!"

Chciałbym wierzyć, że w pierwszych dniach pobytu w Urbanie podobne gafy nie zdarzały mi się tak często, jak się obawiam, ale nie mam takiej pewności; na pewno jednak przyzwyczaiłem się do nowego życia szybciej, niż wszyscy się tego spodziewali. Istotnie, było to wygodne życie. Mieszkałem w apartamencie składającym się z dwóch pokoi, kuchni i łazienki, o pięć minut drogi spacerem od Foreign Languages Building, budynku, w którym mieści się wydział języka hiszpańskiego przy ulicy 703 West Oregon, między Busey i Coler, w zacisznej okolicy małych, wąskich i pełnych zieleni uliczek. Tak jak obiecywał Marcelo Cuartero, moje stypendium pozwalało mi prowadzić życie bez specjalnych wyrzeczeń, a po wypełnieniu wszystkich obowiązków wykładowcy hiszpańskiego i doktoranta miałem wolne prawie wszystkie popołudnia i wieczory, nie wspominając o długich, bo obejmujących też piątki, weekendach. Tak więc starczało mi czasu na lektury i na pisanie, miałem też do swojej dyspozycji ogromną bibliotekę uniwersytecką, w której mogłem zaopatrywać się w kolejne książki. Zainteresowanie nowym życiem zastąpiło wkrótce tęsknotę za tym, co zostawiłem za sobą. Gorliwie pisywałem nadal do rodziny i przyjaciół - przede wszystkim do Marcosa - ale już nie czułem się samotny; szybko się przekonałem, że jeżeli tylko się postaram, to bez trudu znajdę sobie przyjaciół. Urbana, jak wszystkie uniwersyteckie miasta, była sterylnym i nieprawdziwym miejscem, enklawą pozbawioną biedaków i starców, gdzie co roku przyjeżdżał jeden kontyngent bawiących tu chwilę młodych ludzi z całej planety, a drugi, taki sam, ruszał w prawdziwy świat; należy do tego dodać przygnębiającą okoliczność, że zarówno w samym mieście, jak i w promieniu kilkuset kilometrów praca była jedyną dostępną rozrywką. Okoliczność ta niezwykle sprzyjała życiu towarzyskiemu i trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do uczonego marazmu roboczych dni tygodnia, od piątkowego popołudnia do niedzielnego wieczoru Urbana kipiała od żywiołowych, organizowanych w prywatnych domach imprez; wydawało się, że nikt żadnej nie opuszcza i każdy jest wszędzie zaproszony.

Ale Rodneya Falka nie poznałem na żadnej z takich prywatnych i tłumnie uczęszczanych imprez, lecz w pokoju dla asystentów, który dzieliliśmy przez semestr na czwartym piętrze Foreign Languages Building. Nigdy się nie dowiem, czy przydzielono mnie do tego pokoju przypadkiem, czy dlatego, że nie było chętnych na wspólny pokój na wydziale z Rodneyem (skłaniam się raczej ku temu drugiemu), nie ulega jednak wątpliwości, że gdyby mnie tam nie przydzielono, to najprawdopodobniej nie zaprzyjaźnilibyśmy się i wszystko potoczyłoby się inaczej, moje życie nie byłoby takie samo i wspomnienie Rodneya zatarłoby się w mojej pamięci, podobnie jak zatarło się po latach wspomnienie niemal wszystkich innych osób poznanych w Urbanie. A może nie, może przesadzam. Tak czy inaczej, choć było to najdalsze od jego intencji, Rodney wyróżniał się na wydziale, gdzie wszyscy wydawali się jednakowi i starali się być tacy bez szemrania, jakby chodziło o jakąś niepisaną, ale wyraźną zasadę, mającą, paradoksalnie, pobudzać do rywalizacji członków tej społeczności szczycącej się drobiazgowym przestrzeganiem hierarchii rang i zasług. Rodney naruszał zasadę, bo był wyraźnie starszy od pozostałych asystentów, z których żaden nie przekroczył jeszcze trzydziestki, nie brał też nigdy udziału w imprezach, koktajlach ani w spotkaniach organizowanych przez wydział, co jak szybko się zorientowałem, wszyscy składali na karb jego pełnego rezerwy i ekscentrycznego, by nie powiedzieć opryskliwego usposobienia i co spowodowało, że krążyły na jego temat oszczercze legendy, do których przyczynił się też fakt, że jako weteran wojny w Wietnamie został zatrudniony na uniwersytecie na specjalnych warunkach. Pamiętam, jak na wydziałowym przyjęciu na cześć nowo przybyłych asystentów, w przeddzień rozpoczęcia zajęć, ktoś skomentował jego zwyczajową nieobecność i wśród otaczających mnie kolegów wywołało to natychmiast lawinę najdziwaczniejszych domysłów na temat tego, czego właściwie Rodney uczy swoich studentów, skoro nikt nigdy nie słyszał go mówiącego po hiszpańsku.

- Pieprzyć to! - ucięła gadanie Laura Burns, która dopiero przed chwilą dołączyła do rozważań. - Co mnie obchodzi, że Rodney nie ma bladego pojęcia o hiszpańskim? Boję się raczej, że któregoś dnia pojawi się tu z kałasznikowem i powystrzela nas wszystkich jak kaczki!

Brzmiały mi jeszcze w uszach tamte słowa, skwitowane ogólnym wybuchem śmiechu, kiedy nazajutrz poznałem wreszcie Rodneya. Tamtego ranka, pierwszego dnia zajęć, przyszedłem na wydział bardzo wcześnie i otworzywszy drzwi pokoju asystenckiego, zobaczyłem najpierw Rodneya, który siedział przy biurku i czytał; potem zobaczyłem, jak podnosi wzrok znad książki, spogląda na mnie i bez słowa wstaje z krzesła. Poczułem przypływ irracjonalnej paniki na wspomnienie zgryźliwej uwagi Laury Burns (nagle nie wydała mi się zgryźliwa, przestała mnie też śmieszyć) i wobec wzrostu tego niezrównoważonego ponoć olbrzyma, który do mnie podchodził; nie uciekłem jednak: lękliwie uścisnąłem wyciągniętą do mnie dłoń, postarałem się uśmiechnąć.

- Jestem Rodney Falk - powiedział, spoglądając mi w oczy z jakimś niepokojącym skupieniem i robiąc hałas przypominający wojskowe strzelenie obcasami. - A ty?

Przedstawiłem się. Rodney zapytał, czy jestem Hiszpanem. Odpowiedziałem, że tak.

- Nigdy nie byłem w Hiszpanii - oświadczył. - Ale kiedyś chciałbym ją poznać. Czytałeś Hemingwaya?

Prawie nie czytałem Hemingwaya albo czytałem go byle jak i moja o nim wiedza sprowadzała się do żałosnego wyobrażenia butnego starucha, alkoholika, przyjaźniącego się z tancerzami flamenco i torreadorami, który w swoich niemodnych utworach propagował obraz Hiszpanii jak na widokówce dla turystów, zlepiony z zatęchłych i nieznośnych stereotypów.

- Tak - odpowiedziałem, czując ulgę z powodu tego nawiązania do literatury, i pewnie dostrzegłem kolejną fantastyczną okazję, by przekonać kolegów z wydziału o swoich światowych poglądach dobrze już, jak sądziłem, zademonstrowanych homofobicznym komentarzem na temat filmów Almodóvara, bo dodałem: - Prawdę mówiąc, uważam, że to gówniany pisarz.

Nowo poznany kolega z pokoju zareagował szybciej, niż zrobili to tamtego wieczoru Vieri i Solaún: bez jednego gestu dezaprobaty lub akceptacji, jakbym nagle zniknął z jego pola widzenia, Rodney odwrócił się i odszedł, zostawiając mnie w pół słowa; usiadł znowu przy biurku, znowu wziął książkę i zagłębił się w lekturze.

Nic więcej nie zaszło tamtego ranka i wyjąwszy początkowe zaskoczenie czy też panikę oraz Ernesta Hemingwaya, kolejne dni przebiegały mniej więcej tak samo. Mimo że przychodziłem na wydział, gdy tylko otwierano Foreign Languages Building, zawsze zastawałem Rodneya siedzącego już w pokoju, witaliśmy się zdawkowo, co w wydaniu mojego kolegi było raczej burknięciem, ranek mijał nam na wychodzeniu na zajęcia i wracaniu do pokoju i na czytaniu, każdy przy swoim biurku, albo przygotowywaniu się do zajęć (Rodney głównie czytał, ja głównie przygotowywałem się do zajęć), zawsze jednak szczelnie odgradzaliśmy się od siebie milczeniem, które kilka razy usiłowałem nieśmiało przerywać, dopóki nie zrozumiałem, że Rodney nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany rozmową ze mną. Szpiegując go ukradkiem zza biurka albo na wydziałowym korytarzu, powoli zacząłem oswajać się z jego obecnością. Na pierwszy rzut oka Rodney wyglądał prostodusznie, luzacko i anachronicznie, przypominał hippisów z lat sześćdziesiątych, którzy nie chcieli albo nie potrafili przystosować się do radosnego cynizmu lat osiemdziesiątych, jakby dobrowolnie lub przymusowo dali się zepchnąć na boczny tor, żeby nie utrudniać triumfalnego marszu historii. Jego strój nie odbiegał jednak od panującego na uniwersytecie stylu swobodnego egalitaryzmu: zawsze chodził w adidasach, wytartych dżinsach i obszernych kraciastych koszulach, chociaż zimą - zimy były arktyczne w Urbanie - zmieniał adidasy na wojskowe buty z wysokimi cholewami i nosił grube wełniane swetry, skórzaną kurtkę i futrzaną czapkę. Był wysoki, postawny, trochę niezgrabny; chodził ze wzrokiem wbitym w ziemię i jakby odrobinę utykając, pochylony w prawą stronę, z jednym ramieniem wyżej niż drugie, co sprawiało, że jego chód był chwiejny jak chód słonia na chwilę przed upadkiem. Miał rudawe, długie i gęste włosy, mocną i szeroką twarz o lekko zaczerwienionej skórze i ostrych rysach, jakby wyrzeźbionych w czaszce: twardo zarysowaną brodę, wydatne kości policzkowe, garbaty nos i drwiące albo pogardliwie wykrzywione usta, które skrywały dwa rzędy nierównych, dosyć zniszczonych zębów, niemal w kolorze ochry. Cierpiał na światłowstręt w jednym oku, chronił je więc przed słońcem kawałkiem czarnego materiału przyszytym do opaski noszonej na głowie, i to, w połączeniu z chwiejnym krokiem i wadą postawy, nadawało mu wygląd kombatanta. Zapewne z powodu tego schorzenia wzroku w pierwszej chwili wydawało się, że ma oczy w dwóch różnych kolorach, chociaż po uważniejszym przyjrzeniu się można było dostrzec, że jedno było jasnobrązowe, prawie w kolorze miodu, a drugie ciemnobrązowe, niemal czarne. Zauważyłem ponadto od razu, że Rodney nie przyjaźnił się z nikim na wydziale i że - z wyjątkiem Dana Gleylocka, starego wykładowcy literatury niemieckiej, u którego widywałem go czasem w gabinecie, gdy rozmawiał, popijając kawę z kubka - z nikim nie utrzymywał stosunków, nawet o charakterze powierzchownej, dyktowanej dobrym wychowaniem serdeczności.

Nie było powodu przeczuwać, że w moim wypadku będzie inaczej. Istotnie, moja relacja z Rodneyem niemal na pewno nie wyszłaby nigdy poza stadium autyzmu, jakim się od siebie odgrodziliśmy w ciągu dwóch pierwszych dni roku akademickiego, gdyby nie bezwiedna pomoc Johna Borghesona. Pierwszego piątku po rozpoczęciu zajęć Borgheson zaprosił mnie na obiad z Giuseppe Rotą, młodym włoskim wykładowcą ze zblazowaną miną dandysa, który w tym semestrze uczył gościnnie na uniwersytecie. Obiad składał się z dwóch części. W pierwszej Rota bezustannie mówił, gdy tymczasem Borgheson siedział pogrążony w pełnym zadumy lub zakłopotania milczeniu; w drugiej części było na odwrót - Borgheson mówił, a Rota siedział w milczeniu, jakby roztrząsane tu sprawy zupełnie go nie dotyczyły, i dopiero wówczas zrozumiałem, dlaczego zostałem zaproszony. Borgheson wyjaśnił, że uniwersytet podpisał z Rotą umowę na poprowadzenie zajęć zatytułowanych: wstęp do literatury katalońskiej; jednak na kurs zapisały się jak dotąd tylko trzy osoby, a przepisy uniwersyteckie nakazują wydziałowi likwidację zajęć, jeżeli nie zapisze się na nie co najmniej czterech studentów. Doszedłszy do tego punktu, Borgheson zmienił ton swojej przemowy z informacyjnego na żarliwy, jakby chodziło o to, by emfazą przykryć zażenowanie prośbą, z jaką się zwracał. Otóż, za milczącym przyzwoleniem Roty, poprosił mnie - najpierw dmuchając na zimne schlebiającym mi argumentem, że wobec mojej znajomości tematu i podstawowego z konieczności poziomu samego kursu, tenże nie wyda mi się z pewnością szczególnie pożyteczny - żebym zapisał się do Włocha na zajęcia; równocześnie dał mi do zrozumienia, że potraktowałby to małe poświęcenie z mojej strony jak osobistą przysługę i że zapisanie się nie skutkowałoby dla mnie niczym poza koniecznością obecności na zajęciach. Naturalnie, zgodziłem się od razu, zadowolony, że mogę częściowo zrewanżować się za przysługi Borghesona dla mnie, nie mogłem jednak przewidzieć - a i Borgheson nie mógł mnie o tym uprzedzić - jakie będą konsekwencje owej banalnej decyzji.

Zacząłem się domyślać we wtorek następnego tygodnia, kiedy wieczorem, pod koniec dnia, wszedłem do sali, w której miały się odbyć zajęcia z literatury katalońskiej, i ujrzałem siedzących wokół stołu moich trzech przyszłych kolegów studentów. Jeden, ponurak cały ubrany na czarno, miał włosy ufarbowane na czerwono i fryzurę w stylu punka; drugi był niskim, chuderlawym i ruchliwym Chińczykiem; trzecim był Rodney. Wszyscy trzej spojrzeli na mnie uśmiechnięci i bez słowa, a ja, upewniwszy się najpierw, że nie pomyliłem sali, przywitałem się i usiadłem; chwilę później pojawił się Rota i rozpoczęły się zajęcia. To, że się zaczęły, to tylko taka formułka. W rzeczywistości te zajęcia nigdy się właściwie nie rozpoczęły, bo nie można ich było przeprowadzić. Powód był prosty i ze zdumieniem zdaliśmy sobie z niego szybko sprawę: uczestnicy zajęć nie znali wspólnego języka, w którym mogliby się ze sobą porozumiewać: Rota, dobrze mówiący po hiszpańsku i katalońsku, nie znał ani słowa po angielsku, natomiast ponury Amerykanin, który od razu na wstępie poinformował, że chce nauczyć się katalońskiego, bo studiuje filologię romańską, dukał tylko co nieco łamaną francuszczyzną, podobnie jak Rodney, który dodatkowo znał hiszpański; co się tyczy Chińczyka - nazywał się Wong i studiował reżyserię w szkole teatralnej - to oprócz chińskiego znał tylko angielski (dużo później dowiedziałem się, że pragnął nauczyć się katalońskiego, bo miał katalońskiego narzeczonego). Nie trzeba było dużo czasu, by sobie uświadomić, że w zaistniałych okolicznościach byłem jedynym możliwym instrumentem komunikacji między członkami tego spontanicznego zgromadzenia ekumenicznego, tak więc, widząc, jak zmieszany i spocony Rota stara się na próżno wyłożyć, o co mu chodzi, używając w tym celu wszelkich dostępnych metod, pokazując nawet coś na migi, zaproponowałem, że będę tłumaczył jego słowa z katalońskiego na angielski, czyli jedyny język zrozumiały dla wszystkich zainteresowanych, z wyjątkiem samego Roty. Cała ta procedura była po pierwsze śmieszna, po drugie beznadziejnie powolna, ale pozwoliła nam przetrwać, choć kiepsko, tamtą wstępną lekcję i o dziwo, cały semestr, co prawda, dzięki dużej dawce hipokryzji i ciągłym uśmiechom. Jednakże pierwszego dnia wyszliśmy przygnębieni i zdezorientowani, nic zatem dziwnego, że uznałem za sarkastyczny komentarz Rodneya, kiedy po opuszczeniu sali i przejściu w milczeniu przez cały hol Foreign Languages Building żegnaliśmy się przy drzwiach budynku.

- Nigdy nie nauczyłem się tak wiele podczas zajęć - powiedział Rodney. I tak jak mówię: początkowo pomyślałem, że sobie żartuje; potem pomyślałem, że nie odnosi się do tego, do czego myślałem, że się odnosi, spojrzałem mu w oczy i pomyślałem, że jednak nie żartuje; potem znowu pomyślałem, że żartuje, a potem nie wiedziałem już, co myśleć. - Nie wiedziałem, że mówisz po katalońsku - dodał Rodney.

- Mieszkam w Katalonii.

- Wszyscy mieszkańcy Katalonii mówią po katalońsku?

- Nie wszyscy.

Rodney przystanął, spojrzał na mnie z mieszaniną zainteresowania i obawy i spytał:

- Czytałeś Merce Rodoredę?

Powiedziałem, że tak.

- Podoba ci się?

Zdążyłem już pójść po rozum do głowy i chciałem mieć dobre stosunki z kolegą z pokoju, powiedziałem więc, że tak. Rodney wykonał jakiś dziwny gest, nie wiedziałem, co mógł oznaczać, i przez chwilę pomyślałem o Almodóvarze i o Hemingwayu, i pomyślałem, że znowu się pomyliłem, że całkiem możliwe, że wielbiciele Hemingwaya nie cierpią Rodoredy, podobnie jak wielbiciele Rodoredy mogą tylko nie cierpieć Hemingwaya. Nim zdołałem złagodzić nieco moją wypowiedź albo wycofać się z zaserwowanego właśnie Rodneyowi kłamstwa, on mnie uspokoił.

- Ja ją uwielbiam - powiedział. - Czytałem ją w tłumaczeniu na hiszpański, ale chcę się nauczyć katalońskiego, żeby przeczytać ją w oryginale.

- To trafiłeś pod właściwy adres - wyrwało mi się.

- Co mówisz?

- Nic takiego.

Miałem już odejść, gdy Rodney zagadnął nieoczekiwanie:

- Masz ochotę na coca-colę?

Poszliśmy do Treno's, tawerny na rogu Goodwin i West Oregon, w połowie drogi między moim domem i wydziałem. Był to lokal uczęszczany przez studentów, z drewnianymi stołami i drewnianą boazerią na ścianach, wielkim, wygaszonym kominkiem i ogromnym oknem wychodzącym na Goodwin. Usiedliśmy przy kominku i zamówiliśmy coca-colę dla Rodneya, piwo dla mnie i miskę prażonej kukurydzy dla obu. Rozmawialiśmy. Rodney opowiedział mi, że mieszka w Rantoul, małym miasteczku niedaleko Urbany, i że pracuje już na uniwersytecie trzeci rok jako nauczyciel hiszpańskiego.

- Lubię to - dodał.

- Naprawdę? - zapytałem.

- Tak - odpowiedział. - Lubię uczyć, lubię kolegów z wydziału, lubię uniwersytet. - Musiał dostrzec coś dziwnego w mojej minie, bo zagadnął: - To cię dziwi?

- Nie - skłamałem.

Rodney podał mi ogień zapalniczką zippo, której przyjrzałem się, zapalając papierosa: była stara i kiedyś musiała być posrebrzana, teraz jednak miała odcień zardzewiałej żółci; u góry widać było napisane dużymi literami słowo Wietnam, a na dole jakieś liczby (68-69) i dwa słowa: Chu Lai; w dolnej części był wygrawerowany siedzący uśmiechnięty pies, a pod spodem napis: Fuck it. I Got my orders. Rodney zauważył, że przyglądam się zapalniczce, bo chowając ją, powiedział:

- Tyle dobrego przywiozłem z tej gównianej wojny.

Chciałem poprosić, żeby opowiedział mi o Wietnamie, kiedy zażądał gwałtownie, żebym opowiedział mu coś o sobie. Zrobiłem to. Opowiedziałem mu, jak sądzę, o Geronie, o Barcelonie, o moich pierwszych wrażeniach z Urbany, a on mi przerwał, żeby zapytać, jak to się stało, że trafiłem właśnie tu. Tym razem nie skłamałem, choć nie powiedziałem też prawdy, przynajmniej całej prawdy.

- Urbana to dobre miejsce do życia - oznajmił Rodney, kiedy skończyłem mówić; potem dodał tajemniczo: - Nie ma podobnego.

Spytałem go, co to znaczy.

- Znaczy, że to dobre miejsce do pracy - powiedział, i to była cała jego odpowiedź.

Kiedy rozmyślałem o argumentach Marcela Cuartero na rzecz wyjazdu do Urbany, Rodney zaczął mówić o Merce Rodoredzie. Czytał dwie jej powieści (La plaça del Diamant i Mirall trencat); ja czytałem tylko tę drugą, ale z pewnością siebie niezmordowanego czytelnika zapewniłem, że te, które przeczytał, są najlepsze w twórczości Rodoredy. Wtedy Rodney złożył mi propozycję: powiedział, że we wtorki i czwartki po zajęciach Roty (albo po zajęciach Roty tłumaczonych przeze mnie) moglibyśmy chodzić do Treno's i ja dawałbym mu lekcje katalońskiego; był gotów płacić mi za lekcję ustaloną wspólnie stawkę. Zaproponował to bardzo poważnie, ale - o dziwo - ja odebrałem tę ofertę jak trochę makabryczny i niezrozumiały dowcip albo (co jeszcze bardziej dziwne) jak wyzwanie na pojedynek. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że taki był normalny sposób mówienia Rodneya, tak więc, choć wcale nie byłem pewien, czy potrafię uczyć katalońskiego, nie tyle z poczucia pychy, co przez ciekawość odpowiedziałem:

- Wystarczy, jak będziesz płacił za moje piwa.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break