REKLAMA

Pole krwi

tytuł oryg.: The Field of Blood
autor: Denise Mina
przekład: Hanna Pawlikowska-Gannon
wydawnictwo: W.A.B
kolekcja: Mroczna seria
wydanie: I, Warszawa
data: 24 kwietnia 2008
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 123 × 195 mm
liczba stron: 416
ISBN: 978-83-7414412-4

Pole krwi rozpoczyna głośny cykl kryminalny szkockiej pisarki Denisy Miny, którego bohaterką jest młoda dziennikarka Paddy Meehan. To zarazem pierwsza powieść Miny - nowej gwiazdy gatunku tartan noir - przełożona na język polski.

Jest rok 1981. Osiemnastoletnia Paddy dostaje posadę gońca w Scottish Daily News. Z uporem walczy o pozycję w redakcji, nie zważając na brak wykształcenia, pieniędzy i niechęć rodziców do jej nowego zajęcia. W tym czasie całym Glasgow wstrząsa wiadomość o porwaniu i zabójstwie małego BrianaWilcoxa. Zbrodnię popełnili rzekomo dwaj nastolatkowie, Paddy jednak nie wierzy w oficjalną wersję wydarzeń i podejmuje ryzyko odkrycia prawdy na własną rękę. Artykuł o zbrodni ma być dla niej przepustką do lepszego świata. Jako katoliczka z emigranckiej rodziny musi jednak przede wszystkim stawić czoła społeczeństwu pełnemu seksistowskich uprzedzeń i bigoterii.

Cykl, którego kolejne części poprowadzą nas przez mroczne Glasgow lat 80. i 90. zaczyna się w wielkim stylu. W marcu 2009 roku - Martwa godzina.

Pole krwi może skutecznie uchodzić za bildungsroman w sztafażu kryminału. Najmocniejszą stroną książki jest tło społeczno-obyczajowe, ubóstwo i upośledzenie opisane surowym, proletariackim językiem z przebłyskami czarnego humoru i trafnej diagnozy socjologicznej. Mamy tu do czynienia z poważną, odpowiedzialną literaturą.

Barbara Kopeć-Umiastowska

Mina umiejętnie bawi się złożonością swoich postaci, szorstkich Szkotów klasy robotniczej, nie oszczędza brutalnych szczegółów, zachowując przy tym elegancki humanitaryzm.

Publishers Weekly

Powieść oferuje fascynujące spojrzenie na seksizm i niuanse wewnątrzredakcyjnej polityki, jednocześnie przypominając jak ciężko jest być biednym i ambitnym.

Booklist

Fragment

Jeśli historia Briana Wilcoksa miała jeszcze jakiś inny aspekt, to nie potrafił go odkryć nikt z zespołu ,,Scottish Daily News". Przeprowadzili wywiady z rodziną zaginionego dziecka i z sąsiadami, odtworzyli wszystkie możliwe trasy, zamówili lotnicze zdjęcia okolicy. Napisali teksty o dzieciach, które zaginęły wcześniej, zadrukowali niezliczone kolumny rozważaniami o losach zaginionych dzieci, a ten mały drań nadal się nie znalazł.

Paddy Meehan stała przy kontuarze w pubie Bar Prasowy, gdzie dobiegły do niej wynurzenia doktora Pete'a, który mówił bandzie pijaków, że własnoręcznie udusiłby trzylatka, gdyby miało to zakończyć całą historię. Otaczający go mężczyźni wybuchnęli śmiechem, umilkli i znowu ogarnęła ich bezładna fala śmiechu. Doktor Pete nadal siedział pomiędzy nimi, wydawał się jeszcze bardziej wysuszony niż zwykle, rysy twarzy ułożył się w uśmiech otaczający zrozpaczone oczy. Obserwowała jego odbicie w lustrze za barem. Krzaczaste brwi sterczały na twarzy naznaczonej dziesięcioletnim kacem. Podniósł do ust kieliszek i z zamkniętymi oczami wymacywał jego brzeg szarym koniuszkiem języka. Plotka głosiła, że jest bigamistą.

Paddy nie lubiła mężczyzn, nie chciała przebywać w ich towarzystwie, chciała natomiast mieć swoje miejsce wśród nich jako dziennikarz, nie goniec. Czułaby się intruzem w barze, gdyby nie znalazła się tutaj w sprawach gazety, żeby napełnić kufel redaktora działu graficznego. Barman McGrade naciskał kurki za barem, całe wieki trwało wylewanie piwa z prychających rurek. Na ladzie przed nim stał szereg kufli z gęstą białą pianą.

Bar Prasowy pomalowano na pragmatyczny kolor żółty stanowiący mieszaninę barwy tytoniu i rozlanego piwa, stały tu niewielkie krzesełka i małe nieprzydatne stoliki z popielniczkami i podstawkami pod kufle. Na ścianach wisiały archiwalne zdjęcia dystrybutorów i dziennikarzy z ważnymi egzemplarzami ,,Chicago Tribune" i ,,New York Timesa": Dzień Zwycięstwa, Pearl Harbour, śmierć Kennedy'ego. Zdjęcia pochodziły z innej epoki, z innego miejsca, zasadniczo nie wiązały się z Glasgow, reprezentowały jednak apel o lojalność wobec głównej klienteli baru i usprawiedliwienie jego specjalnej koncesji. Był to jeden z nielicznych pubów w Glasgow, którego nie zamykano o czternastej trzydzieści, znajdował się jednak zbyt daleko od śródmieścia, żeby przyciągać przypadkowych klientów, a zbyt blisko centrum pełnego biurowców, by funkcjonować jako lokalny bar okolicznych mieszkańców, toteż jego główną klientelę stanowili pracownicy ,,News". Obie instytucje sąsiadowały ze sobą i często słyszało się utyskiwania na brak wewnętrznego połączenia, szczególnie w zimie.

Zajęty był tylko jeden stolik. Mężczyźni sączyli z kufli drugie śniadanie w kłębach niebieskawego dymu. Pracowali na wczesnej zmianie, trudno było określić ich wiek, wszyscy byli pijakami i renegatami, których nie można było wyrzucić z racji wysługi lat. Wykonywali podstawowe minimum pracy, i to jak najszybciej, żeby pobiec do pubu, do domu czy do biurka, przy którym odbywało się kolejne przyjęcie.

Tego dnia szefa związku, Richardsa, bezpiecznie otaczała grupka mężczyzn wyrażających wyraźną akceptację; on sam wyglądał na zmęczonego. Rzadko widywało się go wśród pijaków. Był dobrym mężem zaufania, wynegocjował dłuższe przerwy i zgodę na palenie w całym budynku, nawet w drukarni. Brzuchaty jak piwosz odznaczał się bladością człowieka, który codziennie przez cały dzień pracuje we wnętrzu. Zazwyczaj nosił lotnicze okulary w grubej stalowej oprawce, ale dzisiaj ich nie miał, miał za to długie ukośne przecięcie pod okiem, doskonale oddające obrys nieobecnych szkieł. Ktoś walnął go w okulary.

Śmiech ucichł, chłopcy z powrotem usiedli. Paddy czuła, że rozglądają się po całym pomieszczeniu, szukając czegoś, czegokolwiek, co mogliby wyśmiać. Zazwyczaj była bezpieczna z racji wieku i nędznej pozycji w gazecie, ale kiedy w grę wchodził także alkohol, mogli zająć się każdym. Przygotowała się na cios, kręcąc na palcu tani pierścionek zaręczynowy z ułamkami brylantów; pragnęła, by barman jak najszybciej skończył z rurkami od piwa i obsłużył ją. Powoli płynęły sekundy. Czuła, jak na jej szyi rozlewa się profilaktyczny rumieniec. Palec pod pierścionkiem zaczynał boleć.

Milczenie przerwał jeden z pijaczków przy stole.

- Pieprzyć papieża.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, obserwując przy tym, jak wątły Richards z poważną miną sięga po swoje piwo. Kiedy szkło kufla dotknęło warg, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech; wlewał w siebie złocisty płyn, pozwalając, by małe strumyczki spływały po szczękach. Mężczyźni pokrzykiwali z uznaniem.

Odruchowe poczucie lojalności sprawiło, że Paddy nie spodobało się milczenie Richardsa. Zaledwie dziesięć lat wcześniej ogłoszenia o pracy zawierały informację, że oferta nie dotyczy katolików. Mieszkania i szkoły obejmowała segregacja, katolicy nie czuliby się bezpiecznie na niektórych ulicach Glasgow. A teraz Richards siedzi przy stole z protestantami, sprzymierzając się z nimi przeciwko swoim.

- Papież nic mnie nie obchodzi - wykrzyknął Richards. - Absolutnie nic. To nie jest przyjaciel robotnika.

Doktor Pete odczekał, aż audytorium się uspokoi.

- Nie mamy nic do stracenia prócz paciorków różańcowych.

Znowu wybuchnęli śmiechem.

Richards wzruszył ramionami na dowód, że nic go to nie obchodzi. Nic a nic. Nic dla niego nie znaczy. Zamówił sobie kolejne piwo i wyczuwając dezaprobatę Paddy, wpatrywał się w jej stopy, co ściągnęło na nie wzrok pozostałych mężczyzn, jakby podrzucił im trop.

- A ty - zapytał - papistka czy marksistka?

- Zostaw ją w spokoju - wtrącił doktor Pete.

Richards jednak nalegał.

- Papistka czy marksistka?

Znając jej nazwisko, wiedzieli, że jest katoliczką. Wyglądała nawet na rodowitą Irlandkę z tymi czarnymi włosami i jasną cerą. Wolałaby o tym nie mówić, ale Richards nalegał.

- Jesteś religijna, Meehan?

Mężczyźni wpatrywali się w swoje kufle, zażenowani, nie chcieli jednak się wtrącać. To dotyczyło dwójki zwolenników papieża, to nie był ich problem. Paddy uznała, że będzie lepiej, jak się odezwie, bo inaczej wywęszą jej strach.

- Od kiedy to moje sumienie jest pańską sprawą? - Jej głos zabrzmiał bardziej piskliwie, niż zamierzała.

- Pójdziesz jutro na mszę? Przystępujesz do komunii? Chodzisz do spowiedzi?

Rzucasz swój grosik na tacę w każdą niedzielę i podkochujesz się w proboszczu? - Richards mówił coraz głośniej. Był lekko wstawiony i pomylił mówienie dużo z mówieniem dobrze. - Czy oszczędzasz się dla męża? Czy modlisz się co wieczór, żeby spłodzić dzieci, które zachowają wiarę ojców?

Zaczerpnął powietrza i otworzył usta, żeby mówić dalej, ale Paddy mu przerwała.

- A pan, papo Richards? Chodzi pan na cotygodniowe zebrania, demonstracje? Oddaje pan część swoich zarobków na fundusz rewolucji i podkochuje się we wszystkich młodych marksistkach? - Nie pamiętała dokładnie, o czym mówił w dalszym ciągu, więc przeszła prosto do rzeczy. - Pańskim zadaniem jest w zasadzie kontaktowanie się z dyrekcją w imieniu załogi. Zajmuje się pan przestrzeganiem reguł i rozdawaniem pieniędzy potrzebującym. Jest pan jak ksiądz w swetrze z golfem.

Nie przyswajając sobie naprawdę tego, co powiedziała, mężczyźni śmiali się z Richardsa, bo przygadała mu kobieta, w dodatku młoda, pociągali go za rękaw, podburzali do odpowiedzi. Richards uśmiechał się do zawartości swojego kufla, a doktor Pete siedział całkiem nieruchomo i patrzył na Paddy tak, jakby dopiero teraz zauważył jej istnienie. McGrade za barem prychnął przyjaźnie i wziął z ręki Paddy kufel redaktora działu graficznego, napełnił go w trzech czwartych piwem 80 Shillings i uzupełnił podwójną whisky.

- Pańskie wierzenia są dokładnie takie jak wtedy, kiedy był pan praktykujący - kontynuowała Paddy. - Tyle tylko że zmienił pan podstawowy tekst. Klasyczna pomyłka nieudanego katolika. Pewnie jest pan bardziej religijny ode mnie.

Drzwi za jej plecami otworzyły się gwałtownie, odbiły się od ściany, do baru wpadł podmuch zimnego powietrza, zawirowały obłoki dymu. Czarne włosy Terry'ego Hewitta były ostrzyżone jak u amerykańskiego żołnierza, tak krótko, że widziało się jasnoróżowe blizny na czaszce. Przez to sprawiał wrażenie lekko niebezpiecznego. Był krępy i miał nieproporcjonalnie krótkie nogi, ale unosiła się wokół niego aura podłego świntucha, co sprawiało, że usta Paddy napełniały się śliną, ilekroć odważyła się na niego spojrzeć. Wyobrażała go sobie, jak wraca co wieczór do wygodnego domu, w którym rodzice czytają powieści i popierają jego ambicje. Nigdy nie musi się martwić, że zgubi miesięczną kartę komunikacyjną, nie musi też chodzić w tanich butach, które przemakają.

- Cześć, Hewitt! - wykrzyknął doktor Pete, wymachując mu ręką przed nosem. - Zamknij drzwi. Ta dobra kobieta próbuje przyciągnąć Richardsa z powrotem na łono Kościoła.

Mężczyźni roześmiali się, Paddy zmierzała do drzwi z kuflem piwa, nawoływali za nią, żeby jeszcze została. Kobieto, ratuj nas.

Odwróciła się do nich.

- Wiecie, pewnego dnia wasze wątroby jednocześnie eksplodują i będzie to przypominało Jonestown*.

Mężczyźni piszczeli z zachwytu, kiedy Paddy wycofywała się przez drzwi. Była zadowolona. Nędzna pozycja gońca była niepewna: każdy zły wybór czy chwila słabości mogły ją skazać na wieczne dokuczanie.

Kiedy drzwi zamykały się za nią, usłyszała pytanie Terry'ego Hewitta:

- Kim jest ta tłusta dziewucha?

II

Siedziała na górnym piętrze autobusu, żując trzecie z kolei jajko na twardo, i patrzyła w dół na uliczny ruch. To była obrzydliwa dieta, a w dodatku nawet nie wiadomo, czy skuteczna.

Przechodnie na dole byli ciepło poubierani, chowali twarze przed ostrym jak szpilki wiatrem, który przeciskał się przez szaliki, rajstopy i dziurki od guzików. Na otwartych przestrzeniach wiatr chłostał górę piętrowego autobusu, pasażerowie chwytali oparcie siedzenia przed sobą, rozglądając się z głupkowatym uśmiechem, kiedy mijał alarm.

Richards ją zirytował. Powtarzała w myślach rozmowę, tworząc lepsze, szybsze riposty, przerabiając swoje słowa tak, by stanowiły dokładniejsze odbicie jego wypowiedzi. W sumie dobrze wyraziła swoje zdanie, mimo że uwaga Terry'ego Hewitta kompletnie zrujnowała efekt.

Klasyczna pomyłka nieudanego katolika.

To zdanie obracało się w jej myślach, chwytało się za ogon, toczyło się i powracało w rytm poruszeń autobusu. Wiedziała wszystko na temat wymiany głównego tekstu. U Richardsa ta podmiana sprawiła przynajmniej tyle, że stał się bardziej użyteczny dla innych. Nie mogła powiedzieć żadnej z osób, które kochała, o czarnej dziurze w samym sercu swojej wiary. Nie mogła powiedzieć swojemu narzeczonemu Seanowi, ulubionej siostrze Mary Ann, rodzice też nigdy nie mogą się o tym dowiedzieć, bo pękłyby im serca.

Autobus zakołysał się na ostrym zakręcie prowadzącym na Main Street w Rutherglen, przyspieszył, by zdążyć na zielone światło. Paddy wstała i zeszła na dół. Udawała się na różaniec do domu zmarłej babki Seana, gotowa raz jeszcze popełnić krzywoprzysięstwo.

Babcia Annie zmarła w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Nie była kobietą ciepłą ani nawet szczególnie sympatyczną. Kiedy Sean ją opłakiwał, Paddy wiedziała, że tak naprawdę opłakuje ojca, który zmarł przed czterema laty na atak serca. Mimo szerokich barów i niskiego głosu osiemnastoletni Sean był w istocie chłopcem, nadal jadał na drugie śniadanie bułeczki podane przez mamę i nosił kalesony przygotowane przez nią poprzedniego wieczoru.

Śmierć tej starej kobiety była wielkim wydarzeniem w Rutherglen. W niektóre wieczory na różaniec przychodziło tyle osób, że część żałobników musiała zostać w paltach i modlić się przed domem. Kiedy odmawiali modlitwy za spokój duszy Annie, młodzi mówili cicho, ale starsi lamentowali z wyraźnym irlandzkim akcentem, naśladując księdza, który ich tego nauczył.

Annie Ogilvy jako dziecko przywieziono do Eastfield na wózku w ostatnich latach poprzedniego stulecia. Rodzina Paddy, Meehanowie, w tym samym roku przybyła z Donegal i od tamtej pory trzymali się blisko z rodziną Ogilvy; łączyły ich obowiązki religijne i obyczaje starego kraju, a ograniczone możliwości zatrudnienia dla katolików oznaczały, że większość mężczyzn razem pracowała w kopalniach i hutach.

Annie wyrosła w Glasgow, zawsze jednak demonstrowała irlandzki akcent, jak to było wówczas w modzie wśród młodych imigrantek. Z upływem czasu jej akcent stał się wyraźniejszy, co roku przesuwał się o kilka mil, od miękkiej gwary dublińskiej do zduszonej, gardłowej wymowy Ulsteru. Kiedy była już stara, dzieci zabrały ją na wycieczkę autokarową do Irlandii i okazało się, że tam też nikt jej nie może zrozumieć. Wszystkie jej upodobania, piosenki i potrawy, co prawda luźno powiązane z Irlandią, nie miały jednak odpowiedników w żadnej rzeczywistości. Annie przez całe życie marzyła o zachowanym w czułej pamięci domu, który nigdy nie istniał.

Zwłoki przerażały Paddy, więc trzymała się od nich z daleka. Kiedy rozpoczynały się modlitwy, siadała na podłodze we frontowym pokoju, naprzeciwko kanapy, i co wieczór obserwowała odmienną konfigurację opuchniętych nóg w przeciwżylakowych pończochach, niebieskawą cętkowaną papierową skórę przeciętą łańcuszkiem gumki podkolanówek.

Autobus dojeżdżał do końca Main Street. Miał otwartą platformę z tyłu; zimny, wietrzny wieczór zmagał się tu z ciepłem płynącym z ogrzewanej kabiny. Paddy postawiła stopy po obu stronach metalowego słupka i oparła się o niego biodrem, wychylając się połową ciała przez otwarty tył autobusu w wietrzną pustkę. Boczny wiatr szarpał jej krótkie włosy, targając je jeszcze bardziej. Widziała już tłum zbierający się przed niewielkim kwaterunkowym domkiem po drugiej stronie ulicy.

Nie zdążyła nawet przejść przez furtkę do ogrodu, kiedy ktoś pociągnął ją za rękaw. Matt Sinclair miał pięćdziesiąt lat, był nieduży, nosił okulary z ciemnymi szkłami.

- Przyszła moja mała przyjaciółeczka - powiedział, a jego oczy przypominały wyłączone telewizorki. Przełożył papierosa do drugiej ręki, ujął dłoń Paddy i mocno nią potrząsał. - Akurat mówiłem o tobie. - Odwrócił się do równie niskiego, też palącego papierosa mężczyzny stojącego za nim. - Desi, to jest mała Paddy Meehan, o której ci mówiłem.

- No, no. Powinno cię zainteresować spotkanie ze mną, bo ja znam prawdziwego Paddy Meehana.

- Ja jestem prawdziwa Paddy Meehan - oznajmiła spokojnie Paddy, kierując się w stronę domu; chciała wejść do środka i znaleźć Seana, zanim zaczną się modły.

- Naprawdę. Mieszkałem w wieżowcu w Gorbals, a żona Paddy'ego Meehana, Betty, mieszkała na tym samym piętrze. - Skinął głową z taką determinacją, jakby Paddy wyraziła niedowierzanie. - Tak, tak, znałem też jego kumpla, Griffithsa.

- Kto to taki? - spytał Matt.

- Ten szaleniec z karabinem, co strzelał.

- On też był szpiegiem?

Na policzkach Desiego pojawił się rumieniec, nagle się rozzłościł.

- Na miłość boską, Meehan nigdy nie był szpiegiem. Był tylko cholernym chuliganem z Gorbals.

Matt miał zaciśnięte usta, mówił cicho, rozglądając się dokoła.

- Uważaj na słowa. Przyszliśmy na różaniec.

- Przepraszam. - Desi spojrzał na Paddy. - Przepraszam, kochana. Ale on nie był sowieckim szpiegiem. Pochodził z Gorbals.

- Szpiedzy nie muszą przecież być z wyższych sfer, prawda? - spytała Paddy, starając się mówić z szacunkiem, mimo że korygowała jego stwierdzenie.

- No, muszą być wykształceni. Muszą znać różne języki.

- W każdym razie - zaczął Matt, nie odrywając od niej wzroku - w ,,Daily Record" napisali, że wrobiono go w to morderstwo u Rossów, żeby go zdyskredytować, bo był szpiegiem.

Desi znowu się zarumienił i prychnął pogardliwie.

- Powtarzali to, co mówił Meehan, zresztą i tak nikt mu nie wierzył. - Ze złością podniósł głos. - Co zwykły złodziej miałby do powiedzenia Sowietom?

Paddy wiedziała.

- No, podał im plany większości brytyjskich więzień, prawda? Dzięki temu pomogli swoim szpiegom uciec, bo powiedział im, jak to zrobić.

- A więc był szpiegiem? - zainteresował się nagle Matt.

Paddy wzruszyła ramionami.

- Mógł sprzedać jakieś tajemnice Sowietom, ale myślę, że śledztwo w sprawie Rossów było po prostu niefachowe. Nie sądzę, żeby jedno z drugim miało jakiś związek.

Porzucając racjonalne argumenty, Desi podniósł głos.

- Facet jest znanym kłamcą.

- Jasne. - Matt popatrzył na Paddy tępym wzrokiem, ale wyraźnie żałował, że w ogóle kiedykolwiek poznał ją ze swoim nieobliczalnym przyjacielem. - Podobno znowu mieszka w Glasgow.

Skinęła głową.

- Mieszka w Carlton. Pije w śródmieściu.

Ponownie skinęła głową.

Desi, już spokojniejszy, próbował włączyć się do rozmowy.

- A jak to się stało, że nazwano cię po nim? - Spojrzał na Matta, zanim wygłosił pointę. - Czy rodzice cię nienawidzą?

Matt Sinclair próbował się roześmiać, ale flegma w płucach zabulgotała i zaniósł się kaszlem.

- Desi, brachu - powiedział poważnie, kiedy już minął mu atak - jesteś cholernie zabawny.

- Miałam sześć lat, kiedy tamten Paddy Meehan został zaaresztowany - wyjaśniła Paddy.

Matt i Desi, już pogodzeni, równocześnie skinęli głowami.

- I przylgnęło do ciebie to ,,Paddy"? - spytał Desi.

- Tak.

- Dlaczego nie zmieniłaś tego na ,,Pat"?

- Nie lubię tego imienia - powiedziała szybko.

Opierając się na sukcesie żartu o irlandzkim homoseksualiście o nazwisku Pat MaGroin, niektórzy starsi koledzy w szkole przezwali ją Pat MaHind; nienawidziła tego przezwiska i bała się go z powodu nieokreślonych konotacji seksualnych, oblewała się rumieńcem, ilekroć tak za nią wołali*.

A Packy?

- No... - Miała nadzieję, że nie zaczną mówić o ciemnoskórych. - Wydaje mi się, że teraz to słowo ma inne znaczenie.

- Rzeczywiście - potwierdził kompetentnie Matt. - Teraz Paki znaczy Hindus.

Desi skinął głową, zainteresowany tak pożyteczną informacją.

- Niegrzecznie jest mówić tak na kogoś - powiedziała Paddy.

- Duży Mo, który pracuje w pralni, to Paki - wyjaśnił Matt.

- Niezupełnie - zaprzeczyła Paddy, czując się nieswojo. - Pytałam go, pochodzi z Bombaju, więc jest Hindusem.

- To fakt. - Matt skinął głową i spojrzał na Desiego, żeby się przekonać, czy to wyjaśniło sprawę chociaż częściowo.

- A Hindusi i Pakistańczycy to niezupełnie to samo - mówiła Paddy niepewnie, choć nie miała żadnych wątpliwości. - Czyż Hindusi i Pakistańczycy nie stoczyli między sobą wielkiej wojny? Wydaje mi się, że to tak jakby powiedzieć, że mieszkaniec Ulsteru równa się republikanin.

Mężczyźni kiwali głowami, wiedziała jednak, że przestali słuchać.

Desi chrząknął.

- No tak - potwierdził, nie zrozumiawszy w ogóle, o co jej chodziło. - Wszystko staje się bardziej skomplikowane, kiedy pojawiają się czarnuchy, no nie?

Paddy wzdrygnęła się.

- To nie jest szczególnie miłe - zauważyła.

Mężczyźni patrzyli na nią tępo, a ona pozwoliła fali żałobników porwać się do wnętrza domu. Czuła na plecach wzrok obu mężczyzn, wzrok osądzający, uznający ją za zarozumiałe krówsko.

3

Tyrania jajek

Podczas przerwy na lunch Paddy krążyła po prawie nieczynnym niedzielnym mieście, pojadała jajka na twardo zapakowane w srebrną folię, starannie unikając kiosków z gazetami, gdzie sprzedawano też słodycze. Po powrocie powiesiła budrysówkę na wieszaku przy drzwiach, a żółtą płócienną torbę wzięła z sobą i postawiła pod ławką dla gońców. Miała ją już dwa lata i bardzo ją lubiła. Wypisała na niej nazwy kapel, nawet niekoniecznie swoich ulubionych, raczej tych, z którymi chciała być kojarzona: takich jak Stiff Little Fingers, Exploited czy Squeeze.

Z ławki w kącie Paddy widziała całe pomieszczenie redakcji serwisów informacyjnych o otwartym planie, liczące sto stóp długości, widziała też, kto podniesieniem ręki czy skinieniem głowy woła jednego z gońców, żeby go gdzieś posłać. Przesunęła się po śliskiej dębowej ławie, aż znalazła się obok Duba.

- W porządku?

- Nie znoszę weekendowej zmiany. - Dub oderwał wzrok od magazynu muzycznego. - Tak spokojnie.

Paddy rozejrzała się po redakcji, wypatrując podniesionej ręki czy określonego wyrazu twarzy. Nikt niczego nie chciał. Przeciągnęła paznokciem kciuka po nacięciu, jakie sama wykonała w drewnianej ławce. Lubiła przeciągać paznokciem po miękkich słojach, wyobrażając sobie przyszłość, kiedy już będzie dojrzałą dziennikarką w wytwornym kostiumie i prawdziwych butach, tropiącą jakąś wielką aferę albo udającą się na wieczór do Klubu Prasy, która przechodząc koło tej ławki z niewielkim wyżłobieniem, wspomina, skąd przybyła.

Murray Farquarson, znany jak Pogromca Bestii, zawołał ze swojego kantoru:

- Czy jest Meehan?

- Jest - odpowiedział Dub, szturchając ją, by się ruszyła.

Paddy wstała z westchnieniem, udając niechęć, jaką okazywali wszyscy gońcy wezwani do zrobienia czegokolwiek.

- Na miłość boską, dopiero co wróciłam - wymamrotała pod nosem, wlokąc się do drzwi Farquarsona, w głębi duszy zadowolona, że właśnie ją zawołał.

Farquarson zawsze zwracał się do niej po imieniu, Paddy, ilekroć chciał, żeby załatwiła coś dyskretnie. Ufał jej, ponieważ nie miała żadnych powiązań, żaden z dziennikarzy nie wychował jej na swoją pomocnicę, wszyscy bowiem zakładali, że nie zagrzeje długo miejsca w redakcji. A nawet gdyby chcieli ją zwerbować, nie wiedzieliby, o czym z nią rozmawiać, nie lubiła sportu, nie znała żadnego wiersza Hugh McDermida. Dziennikarze mieli dziwaczne pojęcie o kobietach; zawsze musiała zostawać dłużej i dźwigać ciężkie pudła, żeby pokazać, że potrafi. Na piętrze działu wiadomości pracowały poza tym tylko dwie kobiety, Nancy Rilani i Kat Beesley, obydwie prawdziwe dziennikarki, które uczęszczały na uniwersytet i zaczynały w redakcjach dzienników w Anglii, zanim wróciły do domu. Nancy była piersiastą kobietą włoskiego pochodzenia, która prowadziła rubrykę porad i opracowywała większość tygodniowego działu dla pań. Nigdy nie odzywała się do Paddy ani do Heather Allen, studentki pracującej na pół etatu, nawet nie spoglądała na nie, zdawało się, że chętnie sprzedałaby każdą kobietą byle jakiemu mężczyźnie w zamian za spokój i pewne przysługi. Kat była dumna. Zawsze chodziła w spodniach, miała krótko obcięte włosy i siadywała z szeroko rozstawionymi nogami. Patrzyła na piersi Paddy, ilekroć raczyła się do niej odezwać. Paddy nie bardzo rozumiała, o co jej chodziło.

Spojrzała teraz w głąb ciemnego gabinetu i dostrzegła Farquarsona siedzącego za biurkiem i przeglądającego wycinki w sprawie Briana Wilcoksa. Był to chudy, niespokojny człowiek, złożony z ostrych kątów. Żywił się cukrem, herbatą i whisky. Nawet nie podniósł głowy, kiedy usłyszał Paddy przy drzwiach.

- JT jest gdzieś w budynku. Przyprowadź go tutaj szybko. Najpewniej siedzi w kantynie.

- Już się robi, szefie.

W sprawie Wilcoksa musiało się zdarzyć coś ważnego, bo inaczej nie wzywałby szefa działu wiadomości.

- Potrzebne mi są wycinki o zaginionych dzieciach, które poniosły śmierć w wypadkach, pod kołami pociągów, w studniach, kamieniołomach i tak dalej. Zobacz, co Helen ma na ten temat. - Wskazał na nią oskarżycielskim palcem. - Powiedz, że tych wycinków potrzebujesz dla wolnego strzelca, ale nie mów o tym nikomu innemu.

- Dobrze.

Paddy szybkim krokiem opuściła redakcję i weszła po schodach dwa piętra wyżej, do kantyny.

Trzyletni synek Giny i Davida Wilcoksów zginął już niemal cztery dni temu. Na zdjęciu w ,,Daily News" mały Brian ma szopę białych włosów i sztuczny, wymuszony uśmiech. O dwunastej w południe pozwolono mu bawić się w ogródku przed domem, został sam przez czternaście minut, a tymczasem jego matka rozmawiała przez telefon z lekarzem o swoich sprawach. Kiedy odłożyła słuchawkę i wyjrzała przez drzwi na dwór, chłopiec zniknął. Rodzice dziecka byli rozwiedzeni, rzecz rzadka w zachodniej Szkocji. Wspominano o tym w większości relacji, jakby łatwo było zapodziać gdzieś małe dziecko w dekadenckim chaosie dwu odrębnych domów. Ta historia znalazła się we wszystkich gazetach - dzieciak był ładny i stanowił pożądaną odmianę po opowieściach o galopującym bezrobociu, Rozpruwaczu z Yorkshire czy o wdzięczeniu się lady Diany Spencer.

Samoobsługowa kantyna na ostatnim piętrze była widna, długie szerokie okna wychodziły na nieasfaltowany parking po drugiej stronie ulicy. Akurat zbliżało się południe i w kolejce po jedzenie stało już z piętnastu mężczyzn. Byli to drukarze w niebieskich kombinezonach, z palcami pomazanymi farbą, prowadzili na cały głos zdawkowe rozmowy, krzyczeli z przyzwyczajenia, bo maszyny drukarskie, przy których spędzali całe dnie, były bardzo hałaśliwe. Paddy nie lubiła schodzić na dół do drukarni, bo na ścianach wisiały zdjęcia nagich kobiet, a linotypiści wpatrywali się w jej piersi. JT nie stał w kolejce. Przyzwyczajenia i specyficzne więzy sprawiły, że równe rzędy stołów i krzeseł były podzielone na część przeznaczoną dla drukarzy i drugą dla dziennikarzy. JT nie siedział także przy żadnym stoliku.

Zbiegła trzy kondygnacje w dół. Personelowi nie wolno było korzystać z wind, na ogół pracownicy nie powinni także wchodzić do budynku czy wychodzić przez pomieszczenie recepcji wykładane czarnym marmurem, teraz jednak Paddy załatwiała pilną sprawę ,,News". Nienagannie zadbane dwie Alison, które obsługiwały biurko recepcji i centralkę telefoniczną, przestały rozmawiać, obserwując, jak przemyka przez frontowe drzwi i otula się swetrem, znalazłszy się na zewnątrz. Na ulicy stał tyłem rząd furgonetek kolportażu, tylne drzwiczki otwarte, puste metalowe podłogi we wnętrzu zasłane workami i taśmą. Paddy minęła furgonetki, pokonując w pośpiechu kilka kroków do drzwi Baru Prasowego.

W pubie panował ruch jak zawsze w porze lunchu. Mężczyźni wykrzykiwali coś do siebie ze sztuczną swobodą, starając się nerwowo, żeby zdążyć wypić jak najwięcej. Paddy przeszła koło Terry'ego Hewitta, rumieniąc się na myśl o tym, jak ją nazwał, dostrzegła JT stojącego na końcu baru w niebieskiej koszuli pod marynarką safari z brązowego zamszu. Sączył małe jasne. Paddy obserwowała go; wiedziała, że nie przepada za piciem, ale czasami musi się napić, bo inaczej redakcyjne pijaczki znienawidzą go jeszcze bardziej. Śmiał się radośnie z jakiegoś żartu doktora Pete'a, usilne próby dopasowania się wyraźnie różniły go od całej reszty. Wydawało się, że poczuł ulgę, kiedy Paddy wytłumaczyła, że musi z nią pójść, odstawił kufel z nieprzyzwoitym pośpiechem, nawet nie próbował dopić piwa ani pociągnąć ostatniego cennego łyku. Paddy zauważyła, że doktor Pete obserwuje prawie pełny kufel tak beztrosko zostawiony na stole. Zmrużył oczy i z powrotem przeniósł wzrok na JT, a twarz zmarszczyła mu się z obrzydzenia. Nieświadom tego JT podążył za Paddy na zewnątrz.

- O co chodzi?

- Nie wiem. - Paddy nie chciała wspominać o wycinkach dotyczących tragicznych śmierci w obawie, że ktoś mógłby usłyszeć. - Może o tego chłopca Wilcoksów.

- W porządku. - JT ściszył głos. - Nikomu nie mów.

Wyminął ją, wbiegł do hallu i pomknął po schodach. Paddy biegła tuż za nim i dopadła do gabinetu Farquarsona w chwili, gdy JT zamykał drzwi. Przez niedomkniętą roletę widziała, jak Farquarson coś tłumaczy, jest najwyraźniej zły i poirytowany na JT, który kiwa głową podniecony, uderza palcem w biurko, sugerując jakiś plan. Chłopca nie znaleziono martwego, bo w takim przypadku działaliby wolniej, nie byliby tak podekscytowani. Musiało się wydarzyć coś innego.

Farquarson zauważył Paddy stojącą za drzwiami, strzelił palcami, przypominając w ten sposób, że czeka na wycinki. Patrzyła jeszcze przez chwilę, tęskniąc za smakiem sławy, nie mając pojęcia o tym, że JT i Farquarson omawiają taki rozwój wydarzeń w sprawie małego Briana, jaki na zawsze odmieni jej spokojne życie.

4

Nabożeństwo za zmarłych

Była czwarta trzydzieści, ostatnie okrawki słońca przycupnęły na horyzoncie, blednące żółte światło wlewało się na górę autobusu przez brudne okna. W trzech ostatnich rzędach nastoletni chłopcy kopali się i poszturchiwali, podczas gdy trochę onieśmielone dziewczyny paliły papierosy i uśmiechały się ironicznie, udając, że tego nie widzą.

Paddy siedziała sama, jadła ukradkiem z plastikowego pojemnika. Trzy zimne jajka na twardo spędziły cały dzień w jej torbie w gorącym pomieszczeniu redakcji, zrobiły się więc częściowo gumowate, a częściowo wyschnięte. Żeby się pozbyć niesmaku, miała tylko gorzki, obrany grejpfrut. Po powrocie z kościoła napije się czarnej kawy. Tę dietę opracowano naukowo w Ameryce: trzy jajka na twardo, grejpfrut i czarna kawa trzy razy dziennie doprowadzą do reakcji chemicznej, której rezultatem będzie spalanie tłuszczu w tempie sześciu funtów tygodniowo. Gwarantowane. Myślała o przyszłości, kiedy osiągnie zamierzoną wagę. Już za miesiąc będzie mogła powiedzieć Terry'emu Hewittowi, żeby się wypchał. Wyobrażała sobie swoją nową fryzurę, niedokładnie określoną, ale zdecydowanie lepszą. Stała w Barze Prasowym, ubrana w tę wąską zieloną spódniczkę numer dziesięć, którą tak optymistycznie kupiła w sklepie Chelsea Girl.

,,Prawdę mówiąc, Terry, to nie jestem już gruba".

Nie było to szczególnie błyskotliwe. Generalnie to właśnie chciała powiedzieć, ale nie zabrzmiało zbyt realistycznie.

,,Wiesz co, Terry, w gruncie rzeczy jesteś grubszy ode mnie".

Już lepiej, ale jeszcze niezbyt dobrze. Gdyby usłyszeli to dziennikarze, wiedzieliby, że przejmuje się swoją wagą, i nigdy nie daliby jej spokoju.

,,Terry, twoja twarz przypomina dwa uderzające o siebie kubły".

To podziałało. Paddy uśmiechnęła się z poczuciem wyższości. Ma na sobie zieloną spódniczkę mini, buty ze szpicami i obcisły czarny pulower pod szyję. Bezlitosny strój. Będzie musiała być naprawdę szczupła, żeby tak się ubrać. Nosiła czarną wąską spódniczkę mini tylko z wełnianymi rajstopami i pulowerami na tyle rozciągniętymi, by ukrywały wszystkie wypukłości i wybrzuszenia.

Paddy wiedziała, że jest gruba, zanim skomentował to Terry Hewitt, w przeciwnym razie nie próbowałaby obrzydliwej diety kliniki Mayo, jednak było jej przykro, że Terry zauważył wyłącznie jej tuszę. Zespół ,,Scottish Daily News" stanowił nową widownię, czuła, że bez poprzedzających ją zazwyczaj kilkudziesięciu krewnych, może stać się, kim zechce. W tym nowym wcieleniu nie chciała już być sprytną dziewczyną z nadwagą.

Kończąc ostatnią ćwiartkę grejpfruta, zamknęła pojemnik miękkim plastikowym wieczkiem, wrzuciła do torby i przestrzegła samą siebie: po powrocie z kościoła będzie mnóstwo jedzenia, stosy kanapek z serem, gorące słone bułeczki z kiełbasą, grube plastry wieprzowiny na miękkim chlebie z niedokładnie rozsmarowanym, zmrożonym masłem. Nie powinna się zbliżać do tych kanapek, jeśli chce utrzymać dietę. Nie powinna też zbliżać się do lukrowanych bułeczek, wilgotnych kokosowych śnieżynek, herbatników z dżemem, maślanych ciasteczek czy rolady lodowo-biszkoptowej. Szaleńczo leciała jej ślinka, kiedy poczuła na ramieniu uchwyt szponiastej dłoni.

- Ty jesteś mała Paddy Meehan, co? - Głos brzmiałby jak głos mężczyzny, gdyby nie szczególne jego natężenie.

Paddy odwróciła się i zobaczyła przed sobą kobietę o twarzy jak wysuszona ircha.

- O, dzień dobry, pani Breslin. Jedzie pani na wyprowadzenie babci Annie?

- Owszem.

Pani Breslin pracowała z matką Paddy w kooperatywie w Rutherglen, była to ich pierwsza praca po skończeniu szkoły. Miała siedmioro dzieci, pięciu chłopców i dwie dziewczynki, wszyscy byli uważani przez innych młodych ludzi z dzielnicy za co najmniej dziwnych. Mówiło się, że to mali Breslinowie są winni pożaru, który strawił szopę ze śmietnikami Armii Zbawienia.

Pani Breslin zapaliła papierosa od ostatniego niedopałka.

- Niech Bóg da jej wieczne odpoczywanie, biednej babci Annie.

- Jak najbardziej - potwierdziła Paddy. - Była naprawdę wspaniałą kobietą.

Obydwie unikały spojrzenia sobie w oczy. Babcia Annie nie była wspaniała, ale nie żyła, więc nie można było powiedzieć niczego innego. Toteż pani Breslin skinęła głową i powtórzyła, tak, to prawda, taka była, niech Bóg jej da wieczne odpoczywanie.

- Podobno jesteś teraz dziennikarką?

- Niezupełnie - wyjaśniła Paddy, zadowolona z pomyłki. - Jestem gońcem w ,,Daily News". Ale mam nadzieję, że pewnego dnia zostanę dziennikarką.

- No, i tak masz szczęście. Moich czworo teraz pokończyło szkoły i żadne z nich nie może znaleźć pracy. A jak się tam dostałaś? Czy ktoś się za tobą wstawił?

- Nie, po prostu zadzwoniłam i zapytałam, czy prowadzą nabór. Pisywałam do szkolnej gazetki i tak dalej. Pokazałam im niektóre swoje teksty.

Pani Breslin nachyliła się do przodu, jej cuchnący nikotyną oddech odgradzał Paddy równie skutecznie jak poduszka.

- A teraz przyjmują? Mogłabyś powiedzieć słówko w sprawie mojego Donala?

Donal chodził z nożem i robił sobie tatuaże od dwunastego roku życia.

- Już nie przyjmują.

Pani Breslin zmrużyła oczy i leciutko odchyliła głowę.

- Świetnie - powiedziała zjadliwie. - Pomóż mi wstać, jesteśmy na miejscu.

Paddy nie pamiętała, że pani Breslin jest tak gruba. Twarz i barki miała zwodniczo szczupłe, za to pośladki niezwykle obfite; ramiona jasnozielonego płaszcza przeciwdeszczowego zsunięte były do łokci, żeby objąć wszystkie kształty. Paddy spoglądała w wąski szyb schodów, patrząc, jak pani Breslin obija się od ściany do ściany, kiedy autobus zakręca; zastanawiała się, czy sama też zrobi się taka gruba po urodzeniu siódemki dzieci i taka odporna na prawdę o tym, jakie są te jej dzieci.

Autobus zatrzymał się pośrodku ulicy, hamując ruch. Paddy pomogła pani Breslin zejść ze stromego stopnia na chodnik i przeprowadziła ją przez jezdnię pomiędzy stojącymi samochodami, z których wydobywały się spaliny.

Wszyscy katolicy z sąsiedztwa ubrani byli na czarno i zbierali się przed maleńkim kwaterunkowym domem babci Annie. Wysiadali z samochodów, wychodzili zza rogów, przybywali z Main Street. Dym i lodowate oddechy unosiły się jak para nad bydłem, a wokół błyszczał oblodzony srebrem czarny asfalt.

W głębi bocznej uliczki, mniej więcej w odległości pięćdziesięciu jardów, pani Breslin dostrzegła osoby, do których miała jeszcze większe pretensje niż do Paddy, poszła więc im zatruwać życie.

Paddy rozglądała się za czapką Seana, pomachała kuzynom po drugiej stronie ulicy i przypadkiem pochwyciła spojrzenie pani McCarthy, nadmiernie sentymentalnej sąsiadki, która płakała z radości przy każdym spotkaniu z nią. Pani McCarthy odprawiła z własnej woli miesięczną nowennę w intencji tego, żeby Paddy dostała pracę w ,,Daily News", a potem uważała, że ma do niej specjalne prawa, bo wszak skutecznie załatwiła jej posadę. Pani McCarthy wyszeptała bezgłośnie ,,dzięki Bogu", a Paddy sztywno skinęła głową, z wdzięcznością przyjmując dłoń, która sięgnęła po jej rękę. Sean Ogilvy, wysoki, ciemnowłosy, o ramionach ustawionych pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, lekko ugiął kolano i ujął dłoń Paddy.

- Psiakrew, spotkałam w autobusie tę śmierdzącą panią Breslin, a potem zobaczyła mnie pani McCarthy. Wczoraj dopadł mnie ten cholerny Matt i jego kumpel Rat i musiałam znowu odbyć tę całą rozmowę o Paddym Meehanie.

- Lubiłaś rozmawiać o sprawie Paddy'ego Meehana.

- No ale teraz mnie to nudzi. - Unikała jego wzroku i rozglądała się dokoła. Zauważyła wielu członków swojej licznej rodziny. - Mam zupełnie dosyć tego, że znam wszystkich i wszyscy mnie znają.

- Dlaczego nie interesuje cię już Paddy Meehan? Sądziłem, że chcesz przeprowadzić z nim wywiad.

- Z pewnych rzeczy się wyrasta, słyszałeś o tym? - powiedziała niezbyt grzecznie. - Już mnie to nie interesuje.

- Twoja sprawa. - Zdjął jedną z czerwonych wełnianych rękawiczek, wsunął ją do kieszeni budrysówki i objął dłonią gołą rękę Paddy, zawierając w ten sposób pokój. - Sądziłem, że będziesz chciała go spotkać, bo tyle wiesz o całej sprawie, którą zresztą śledzisz od tak dawna.

- Teraz on jest po prostu grubym starcem. - Cmoknęła z dezaprobatą i odwróciła głowę. - Pije w śródmieściu. Wszystkie wałkonie w robocie go znają. Nie mogę sobie tym zawracać głowy.

- No, no, no - powtarzał Sean, ściskając żartobliwie jej dłoń. - Ale to nie moja wina.

Uśmiechnęli się, rozbawieni tym rozumowaniem, stali, przytulając się ramionami, patrzyli na zebranych, ale myśleli nawzajem o sobie. Oddech Paddy stawał się cieplejszy, kiedy był przy niej Sean. Nagle czuła się szczuplejsza, wyższa i zabawniejsza, ponieważ on ją kochał i byli po słowie.

Pracownicy zakładu pogrzebowego wynosili trumnę z domu. Żałobnicy umilkli z szacunku. Ci, których rozmowy były zbyt naglące, żeby mogli przerwać, ściszyli głosy. Jeden z pracowników biura pogrzebowego zajął miejsce na czele procesji, a karawan ruszył cichą ulicą, za nim gromadził się tłum. Pochód w sposób naturalny formował się zgodnie z hierarchią - najpierw rodzina, potem przyjaciele, dalej sąsiedzi i znajomi z kościoła - tak długo, aż za karawanem znalazło się wszystkich sto pięćdziesiąt osób.

Matka i bracia Seana szli na samym początku, ale on został trochę w tyle, mocno trzymając rękę Paddy. Widziała, jak nerwowo mruga, jak ciemnieje mu czubek nosa, kiedy z trudem bierze oddech. Osiemnastoletni Sean był wysoki jak mężczyzna, miał niski głos, czasami jednak pod tymi pozorami dostrzegała słodkiego chłopczyka, którego poznała w szkole, zanim urósł do wysokości sześciu stóp i jednego cała, zanim w pracy zmężniały mu bary.

Karawan skręcił w prawo w Main Street, a żałobnicy, przygotowując się na niebezpieczeństwa, wyprostowali plecy i wzięli małe dzieci do środka pochodu. Rozmowy zrobiły się głośniejsze, jakby uczestnicy chcieli wydać się liczniejsi. To były trudne czasy dla katolickiej procesji: pastor Jack Glass wygłaszał mowy w całym mieście o nierządnicy z Rzymu, a zamieszki w Irlandii stały się bardzo ostre. Republikańską posłankę do parlamentu zastrzelono w domu w obecności jej dziecka, a więźniowie w Maze rozpoczynali drugi strajk głodowy, by wywalczyć status politycznych. Organizowano szkocką demonstrację poparcia dla głodujących i nikt nie wątpił, że będą kłopoty. Ilekroć w sześciu hrabstwach nastroje się zaostrzały, Glasgow ocierało się o przemoc. Jako miasto położone najbliżej Belfastu, w odległości zaledwie stu mil przez Morze Irlandzkie, było tradycyjnym miejscem wygnania unionistów, którzy utracili pozycję, ale byli zbyt kontrowersyjni, by ich wykończyć. Pili w pubach Denninstoun i urządzali loterie na rzecz sprawy. Niepokornym republikanom wiodło się lepiej, bo miejscem ich wygnania była Ameryka.

Procesja posuwała się jedną stroną Main Street, a na drugiej stronie jezdni samochody zwalniały na znak respektu. Kilku kierowców jednak pędziło, przeskakując z pasa na pas. Jeden przejechał z głową w oknie, wykrzykując wojowniczo obelgi pod adresem papieża. Protestanccy przechodnie w milczeniu obserwowali z chodnika, niektórzy machali ręką do znajomych idących w kondukcie, inni czuli się niezręcznie, mieli ochotę na kpiny, ponieważ nie rozumieli takich obyczajów.

Karawan zatrzymał się przed nowoczesnym kościołem St Columbkill zbudowanym z żółtej cegły. Trumnę Annie przeniesiono ostrożnie przez ogrodzony niskim murkiem dziedziniec, potem po stopniach i przez olbrzymie drzwi z żółtego drewna. Zostawiali Annie na noc w bezpiecznym kościele, aby ustrzec ją przed diabłem, który mógłby wykraść jej duszę, nim odprawią następnego ranka mszę żałobną i pochowają ciało. Paddy zauważyła cztery dziewczyny, z którymi chodziła do podstawówki, stały na stopniach schodów z pobożnie złożonymi rękami i pokornie spuszczonymi oczami. Za nimi tłoczyli się jej dwaj bracia, Marty i Gerald. Dalej dostrzegła kolejną starą sąsiadkę, która należała do kółka dziewiarskiego babci Meehan.

- To przypomina scenę ze snu - powiedziała spokojnie. - Zebrali się tu absolutnie wszyscy znani mi ludzie.

Sean potwierdził skinieniem głowy.

- Fakt. I to jest przyjemne. - Wciągnął powietrze i wyprostował się. - Gdziekolwiek nas życie poniesie, zawsze będziemy stąd. - Ścisnął jej dłoń. - To nasi bliscy.

Wiedziała, że Sean ma rację, że nie ma ucieczki. Gdyby nawet odjechała tysiące mil i nigdy nie wróciła, nawet gdyby ich oszukała, i tak należałaby do nich. Sean delikatnie pociągał ją za rękę, prowadząc po schodach na nabożeństwo za duszę zmarłej.

5

Solona ryba i herbata

1963

I

Było popołudnie czwartego grudnia, przynajmniej tyle wiedział Paddy Meehan. Nie mógł być pewien, w jakim miejscu świata się znajduje, nie powiedziano mu, dokąd lecą, ale widział datę na niemieckojęzycznej gazecie zwiniętej pod pachą człowieka, który przed nimi wchodził po schodkach. Rolf zauważył, że on patrzy na gazetę, i przesunął się na bok, żeby zasłonić mu widok; zrobił to jednak żartobliwie, z uśmiechem.

Samolot był zatłoczony. Czterdziestu chłopaków w różnym wieku, w czerwonych i beżowych mundurach, zabawiało się w pytania i odpowiedzi po rosyjsku. Rolf zatrzymał się przy rzędzie trzech siedzeń, wielokrotnie sprawdził ich numery i numery na biletach, zanim cofnął się i wpuścił ich. Meehan wyplątał się ze sztywnego szarego płaszcza, starając się zająć miejsce przy oknie, jednak młody porucznik odepchnął go i śmiejąc się, sam je zajął. Nawet tapicerka wydawała się luksusowa. Meehan i porucznik oparli ręce o siedzenia przed sobą, przeczesując paznokciami gęste niebiesko-pomarańczowe włosie i chichocząc radośnie z powodu jego cudownej miękkości. Wszyscy ekscytowali się tym, że znaleźli się w samolocie. Patrząc z uśmiechem na te igraszki, Rolf starannie złożył swój płaszcz i umieścił w szafce nad głową. Usiadł na fotelu przy przejściu, przygładził włosy i niewielkie wąsiki, obciągnął marynarkę.

Ogłuszający warkot silników, które zwiększały obroty, przeszedł w groźny jęk, kiedy jechali po pasie startowym, wreszcie wzbili się w powietrze, co wywołało radosne piski dzieci.

Kiedy znaleźli się w powietrzu i samolot wyprostował lot, porzucając wychylenie do góry pod niepokojącym kątem, Rolf wyjął z teczki piersiówkę i trzy czerwone plastikowe kieliszki. Piersiówka była mocno poobijana, najwyraźniej od częstego użycia, owalna krzywizna obłażącego plateru, spod którego wyglądał mosiądz. Nalał dużą wódkę do każdego kieliszka i podawał je po kolei, najpierw porucznikowi, potem Meehanowi, a na końcu wziął sam. Meehan częstował papierosami, traktując to jako własny wkład w przyjęcie, wszyscy zapalili, otworzyli niewielkie popielniczki w oparciach foteli, a słodki zapach stu zadymionych podróży unosił się w kabinie.

- Na pohybel - powiedział jowialnie Meehan, unosząc kieliszek.

W odpowiedzi Rolf i porucznik podnieśli swoje kieliszki i niewinnie powtórzyli ,,na pohybel", jakby nie zrozumieli. Trzej mężczyźni uśmiechnęli się i wypili jednocześnie.

- A więc, chłopaki, dokąd teraz lecimy? - spytał Meehan.

Rolf zmarszczył brwi.

- Wieziemy cię do Scotland Yardu, przyjacielu.

Młody porucznik roześmiał się, uderzając się z rozbawieniem po udzie. Nadal był podekscytowany.

- Jedziemy do Rosji, co? - dopytywał się Meehan. - Wszyscy chłopcy gadają po rusku. Wieziecie mnie do Rosji.

Rolf uniósł brew i poprawił się na siedzeniu, wychylając się tak, żeby rozdzielić pośladki, co robił bardzo często. Był to dziwny zwyczaj jak na tak pełnego ogłady człowieka. Meehan zastanawiał się, czy Rolf ma hemoroidy.

- Owszem - zgodził się Rolf. - Niewykluczone, że pojedziemy do Rosji. Ale po wizycie w Scotland Yardzie.

Springe aus dem Fenster - powiedział Meehan, kierując pomarańczowy koniec papierosa w okienko.

Rolf uprzejmie skinął głową, przyjmując do wiadomości żart, nie fatygując się jednak, żeby skwitować go śmiechem. Meehan nadal zmagał się z niemieckim akcentem, choć uczył się pilnie przez ostatnich dziewięć miesięcy. Nie miał nic innego do roboty pomiędzy posiłkami a przesłuchaniami.

- Springe aus dem Fenster - powtórzył cicho pod nosem w ramach ćwiczenia.

Myślał o Gorbals i Tapp Inn, gdzie znał każdego drania, który przekroczył próg baru lub miał zamiar to zrobić. Zastanawiał się, co by pomyśleli o tym, że leci samolotem z Niemiec Wschodnich do Rosji, gadając po niemiecku. Nie powiedzieli mu, dlaczego go przewożą, równie dobrze mógł być w drodze na egzekucję, gdzie dostanie kulkę w łeb, ale mimo wszystko nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu.

Wypili wódkę, potem Meehan bardzo szybko zasnął, głowa kiwała mu się do przodu, ślina ciekła na niebieski garnitur z serży, który dali mu na drogę.

Obudziło go lądowanie, wyprostował się na siedzeniu, zaintrygowany i niespokojny. Ucieszył się, kiedy sobie uświadomił, że jest w samolocie.

- No to wylądowaliśmy - stwierdził zupełnie niepotrzebnie Rolf.

Za oknem było ciemno, jednak od czasu do czasu na horyzoncie pokazywały się ruchome światła. Drużyna harcerzy dopiero teraz zaczynała się budzić, pojękiwali, sprzeczali się, rozglądali po kabinie, przeciągali się, ziewając. Ich żałosne, opuchnięte buzie przypomniały Meehanowi jego własne dzieciaki, czekające na niego razem z Betty w Kanadzie. Czekali tam już dziewięć miesięcy, łudząc się, że zaczną od nowa na nowym kontynencie za pieniądze, które obiecał przywieźć. Obiecał im dom i niewielkie przedsiębiorstwo, może sklep, nowy początek bez kolejnych jego pobytów w kiciu. Był sprytniejszy od przeciętnego przestępcy. Uciekł z więzienia w Nottingham i udało mu się przedostać do Niemiec Wschodnich, ale to była zupełnie inna gra, a jego plan miał mnóstwo luk. Nie mieli powodu, żeby zapłacić mu za informacje. Był zwykłą mrówką, po prostu nikim. Bez trudu mogli go zabić, rząd brytyjski nie będzie dochodził zaginięcia drobnego rozpruwacza sejfów. Przy odrobinie szczęścia uda mu się ujść z życiem z Niemiec Wschodnich. Przerażała go myśl o Kanadzie i wyrzutach Betty, o pełnych zawodu, zasmuconych oczach dzieci, które dowiedziały się znacznie wcześniej, niż dzieci powinny się dowiadywać, że ich tata nie jest doskonały.

Samolot zatrzymał się, a Meehan wychylił się do przodu, żeby się przekonać, czy zdoła wypatrzyć nazwę na budynku terminalu, ale stali przodem do niego, więc widok z okna nie dawał żadnych wskazówek. Umundurowane dzieciaki gramoliły się ze swoich foteli, sięgały do schowków na górze i pod siedzenia, sprzeczały się i przepychały, żeby jak najszybciej znaleźć się w przejściu.

- Musimy poczekać, aż wszyscy wyjdą - oznajmił Rolf, wyjaśniając tym samym, dlaczego nadal siedzi.

W końcu samolot opustoszał, Rolf wstał, wyjął z szafki swój płaszcz, rzucił płaszcze Meehanowi i porucznikowi. Pozbierali swoje rzeczy, a Rolf czekał na sygnał stojącego przy drzwiach stewarda.

- W porządku. Idziemy.

Na schodkach Meehan zauważył, że jest zimniej i bardziej wietrznie niż w miejscu, z którego odlecieli, ale teraz był wieczór, a wylatywali w dzień, więc naprawdę nie było to sensowne porównanie. Przy schodkach czekała furgonetka bez okien. Stało przy niej trzech mężczyzn w długich paltach i futrzanych czapach, spoglądali wyczekująco na przybyszów. Rolf zasalutował i przedstawił Paddy'ego jako ,,towarzysza Meehana". Żaden z mężczyzn nie zasalutował, żaden nie zareagował na jego wyciągniętą rękę. Gdziekolwiek był na Wschodzie, zawsze zwracali się do niego jak do równego sobie, ale traktowali go jak więźnia. W domu przynajmniej klawisze uczciwie człowieka nienawidzili.

Rzędy siedzeń we wnętrzu furgonetki były przyśrubowane do podłogi, a kabinę dzieliło od kierowcy drewniane przepierzenie. Kiedy zaryglowano za nimi drzwi, furgonetka przejechała kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się. Tutaj odgłosy były inne, wydawały się pochodzić z wewnątrz, kapanie wody rozbrzmiewało głośnym echem, odległy warkot, jakby silnika przy burcie łodzi, odbijał się od ścian działających jak wzmacniacze. Szóstka mężczyzn czekała we wnętrzu furgonetki, kiwając przyjaźnie głowami, paląc papierosy i spoglądając na zegarki. Ktoś zapukał gwałtownie, kierowca coś wykrzyknął, a mężczyzna znajdujący się najbliżej otworzył drzwi furgonetki. Była zaparkowana w hangarze. Kiedy dostarczono ich bagaż z samolotu, Meehan dostrzegł na ścianie hydrant przeciwpożarowy umieszczony nad kubłem z piachem, zobaczył też, że instrukcję wydrukowano cyrylicą. Znalazł się w Rosji.

Już od dziesięciu minut przemierzał ciasną, ponurą celę, kiedy gburowata, mniej więcej czterdziestoletnia strażniczka przyniosła tacę. Miała jasne włosy i bardzo niebieskie oczy, ale stawiając tacę na pryczy, nie patrzyła na niego; odwróciła się natychmiast i wyszła, zamykając go z powrotem. Posiłek składał się z tłustej szarej solonej ryby, jeszcze w puszce, suchego czarnego chleba i herbaty z cytryną. Ryba okazała się niejadalna, zjadł jednak chleb i wypił gorzką herbatę. W chwili gdy odsunął od siebie tacę na pryczy, ta sama strażniczka otworzyła drzwi i gestem poinformowała, że ma iść za nią.

Korytarz był niski i obskurny, na samej górze ścian biegły rury. W całym korytarzu było tylko troje drzwi, łącznie z tymi do jego celi. Strażniczka poprowadziła go na koniec korytarza, zatrzymała się przed potężnymi szarymi drzwiami ze stali i zapukała w nie. Rozległ się brzęk przesuwania metalu po metalu, zgrzyt rygli. Uchyliło się okienko, przyjrzał im się strażnik, starannie obejrzał przestrzeń za nimi, zanim otworzył i wpuścił ich do środka. Zeszli w dół jedną kondygnacją schodów bez poręczy, odgłosy ich kroków na betonie brzmiały ostro i nerwowo. Piętro niżej przystanęli przed zamkniętymi drzwiami, strażniczka zapukała, czekali. Otworzyło się mniejsze, owalne okienko, także metalowe, i popatrzył na nich przystojny strażnik w eleganckim jasnoniebieskim mundurze. Gwałtownym ruchem zamknął okienko i otworzył ciężkie metalowe drzwi, wpuszczając ich do środka.

Prosto ze schodów wkroczyli do wnętrza przypominającego rokokowy pałac. Wysoko sklepiony hall był granatowy, ozdobiony złoconymi detalami i białą gipsową sztukaterią. Podłogę tworzył ciemny mahoniowy parkiet, pogłębiający odgłosy kroków, co nadawało im celowość i godność. Strażniczka doprowadziła Paddy'ego na drugą stronę hallu do podwójnych drzwi wysokich na piętnaście stóp, przy których stało dwóch umundurowanych wartowników wojskowych. Strażniczka zatrzymała się na chwilę, obciągnęła bluzę munduru, poprawiła włosy.

Na jej znak wartownicy otworzyli równocześnie obie połowy drzwi, jakby na początek hollywoodzkiej sekwencji tanecznej. Była to sala balowa. Na sklepieniu wymalowano bogów, kobiety i tłuste dzieci, ujęte w ramy trompe l'oeil. Trzy wysokie okna na przeciwległym krańcu pomieszczenia prowadziły pewnie do ogrodu lub na taras, były jednak zasłonięte roletami zaciemniającymi, które kryły się za brudnymi firankami.

Pośrodku pomieszczenia, naprzeciwko Meehana, stał długi stół, przy którym siedziało siedem osób ubranych po cywilnemu, choć ich wyprostowana postawa i specyficzne fryzury nie pozostawiały cienia wątpliwości, że to wojskowi. Po lewej stronie przy oddzielnym stoliku siedziały trzy maszynistki. Dwie młode i ładne, a trzecia stara i zasuszona. Rolf i porucznik, bardzo pomniejszeni w tym otoczeniu, przycupnęli na krzesłach pod ścianą. Tym razem młody porucznik nie służył za tłumacza, zastąpiła go przysadzista kobieta w sukni z paskiem, o rzadkich czarnych włosach zebranych w kok wielkości małej czekoladki. Za stołem pośrodku zasiadał mężczyzna o szarej cerze i krzaczastych czarnych brwiach. Jego głowa i tułów robiły wrażenie krępych, kwadratowych, jakby mniejszy sześcian postawiono na większym. Otaczała go aura pełnego rozbawienia autorytetu, przypominał sędziego, który dysponuje taką władzą, że nie musi być onieśmielający. Odezwał się głośno po rosyjsku, jego głęboki głos rezonował w wielkim pomieszczeniu. Tłumaczka zwróciła się do Meehana.

- Ma pan zgodę usiąść. - Wskazała metalowe krzesło z brudnym płóciennym siedzeniem.

Meehan usiadł. Czuł się obnażony. Znajdował się pośrodku pokoju, wszyscy na niego patrzyli, a krzesło nie miało żadnego oparcia dla rąk.

Przysadzisty mężczyzna skinął mu głową i mówił przez dłuższy czas. Kobieta przetłumaczyła:

- Utrzymujesz, że masz nam do przekazania jakieś informacje o brytyjskich więzieniach. Chcesz nam pomóc w uwolnieniu towarzyszy uwięzionych na Zachodzie. Dlaczego miałbyś to zrobić?

- Sam jestem komunistą - odparł Meehan. - Od wielu lat należę do sympatyków. Odkąd pracowałem w stoczniach Glasgow.

Przekazała ważnemu człowiekowi, co powiedział, i mężczyzna odezwał się ponownie, patrząc Meehanowi w oczy.

- Nie jesteś zarejestrowanym członkiem partii w swoim kraju - przetłumaczyła kobieta.

- No tak. - Meehan wzruszył ramionami, myśląc, że to rzeczywiście może się wydawać dziwne. - Nie jestem szczególnie stadny.

Słysząc to, mężczyzna się uśmiechnął i znowu coś mówił, ale jego uśmiech wydawał się wymuszony.

- Jeśli pobudką twoich działań są sympatie polityczne - przekazała kobieta - to dlaczego zażądałeś, żebyśmy ci zapłacili za te informacje?

- Muszę zacząć od nowa w Kanadzie. Mam żonę i dzieci.

Kobieta przetłumaczyła. Przysadzisty mężczyzna skinął głową i znowu coś powiedział.

- On mówi... - zaczęła tłumaczka, zastanawiając się, jak to wyrazić. - Co mamy myśleć o komuniście, który nie wstępuje do partii i chce pieniędzy za wypełnienie swojego obowiązku?

Meehan leciutko się uśmiechnął. Rzucił okiem na Rolfa, ale ani Rolf, ani porucznik nie patrzyli na niego. Zabiją go. Przysadzisty znowu mówił.

- Nie czuj się zagrożony - poleciła obcesowo tłumaczka. - Jesteśmy nastawieni przyjaźnie.

Jednak Meehanowi było niedobrze. Myślał o Betty i o zawiedzionych nadziejach swoich dzieci. Miał ochotę albo płakać, albo się modlić, sam nie potrafił się w tym zorientować. Przysadzisty wychylił się do przodu, teraz robił wrażenie rozwścieczonego, a Paddy dopiero po dobrej minucie zorientował się, że tamten mówi po angielsku.

- Są bardzo dobre. - Mężczyzna bełkotał, obracając na języku nieznajome dźwięki otwartych angielskich samogłosek. - Glasgow Rangers bardzo dobre.

Paddy Connolly Meehan skinął głową. Czy to ze strachu, czy pod wpływem odruchu lojalności poczuł, jak robi mu się gorąco, i powiedział:

- Glasgow Celtic lepszy.

Zebrani przez chwilę wydawali się zaintrygowani, dopóki przysadzisty się nie roześmiał, wtedy nerwowo mu zawtórowali, rozglądając się na boki, na moment niemal uwierzyli, że uznali to za śmieszne, ponieważ sama władza ich o to poprosiła.

W ciągu kilku następnych tygodni wypytywali go wciąż od nowa o system zabezpieczenia brytyjskich więzień, kazali mu rysować plany wszystkich zakładów karnych, w których przebywał, chcieli się dowiedzieć o słabych punktach okiennych krat i o realnych sposobach przekupienia strażników. Kazali mu rozpracować zadanie: jak dostarczyć dwukierunkowe radio więźniowi znajdującemu się pod nieustannym nadzorem. Meehan zaproponował dwa identyczne radia tranzystorowe, jedno stanowiące odbiornik i nadajnik, drugie zwykłe. Jeśli dostarczy się dwukierunkowe radio innemu więźniowi, który nie będzie dokładnie rewidowany, a normalne temu właściwemu, to kilka dni później każdy, kto ma przepustkę, może dokonać zamiany. Kazali mu wielokrotnie omawiać tę operację i dostosować ją do topografii wielu konkretnych więzień.

Trzy tygodnie później Rolf i porucznik towarzyszyli mu w drodze powrotnej do tego cholernego miejsca, z którego wyruszyli. Znaleźli się w powietrzu, zanim Meehan zdążył się odprężyć. Podczas tych trzech tygodni słyszał bardzo wiele osób wpuszczanych do sąsiednich cel i wypuszczanych, słyszał kobiety cicho lamentujące nocą i szlochających mężczyzn, którzy coś wykrzykiwali w niezrozumiałym dla niego języku rosyjskim, kiedy ich wyprowadzano. Były to słowa ostateczne, pełne desperacji i żalu, może imię kobiety lub nazwa miejscowości. Meehan wiedział, że nie wsadzaliby go do samolotu, gdyby zamierzali go zabić. Utłukliby go od razu, na miejscu.

Rolf wyciągnął swoją starą piersiówkę i każdego poczęstował wódką. Znowu zapalili papierosy Meehana i wypili toast za Scotland Yard. Młody sierżant wzrokiem zapytał Rolfa o zgodę, po czym powiedział Meehanowi, że przed miesiącem zamordowano w Dallas prezydenta Kennedy'ego.

II

Był oślepiająco słoneczny dzień, stali tam, gdzie chciała być połowa Niemiec Wschodnich, po odpowiedniej stronie punktu kontrolnego Charlie. Rolf wszedł za daleko, Paddy czytał to w twarzach wschodnioniemieckich wartowników. Chętnie zwróciliby mu uwagę, ale nie mogli z uwagi na jego szarżę. Niewysoki mężczyzna w kapeluszu i źle leżącym płaszczu z wielbłądziej wełny reprezentujący konsulat brytyjski czekał przy dużym oficjalnym samochodzie z miniaturowymi flagami na masce. Stał w odległości dziesięciu stóp, nie chciał do nich podejść, czekał, żeby Paddy podszedł do niego, jakby komunizm był chorobą zakaźną.

W samochodzie jadącym na punkt kontrolny Rolf wręczył Meehanowi czek, który można było zrealizować tylko we wschodnioniemieckim banku. Nawet na Wschodzie nie była to wielka suma, ale poza nim nie przedstawiała żadnej wartości. Po siedemnastu miesiącach przesłuchań Meehan miał jedynie dwie paczki papierosów i tabliczkę czekolady. Dwie paczki szlugów, tabliczkę czekolady i przekazanie z powrotem w ręce władz brytyjskich, które będą go przesłuchiwać w nieskończoność, a potem wpakują prosto do więzienia, żeby odsiedział resztę kary. Komuniści odsyłali go z powrotem jako gołębia pocztowego. Szpikowali go informacjami tak uparcie, że nie miał wątpliwości, że są nieprawdziwe. Każdy z licznych współwięźniów w celi wschodnioniemieckiego więzienia z własnej woli pracowicie przekazywał tę samą wia

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA