REKLAMA

Manekiny

autor: Karol Maliszewski
wydawnictwo: Prószyński Media
wydanie: 1, Warszawa
data: 9 lutego 2012
forma: książka, okładka miękka
wymiary: 125 × 195 mm
liczba stron: 200
ISBN: 978-83-7839043-5

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka, 1  2012.02.09

Gdy zacierają się szczegóły wcześniejszego życia, dzieciństwo staje się pomysłem na człowieka, poetycką średnią, konfabulacją. Ta książka pokazuje, jak można walczyć z niepamięcią o wiarygodny kształt dzieciństwa, jak po latach rozumieć i odzyskiwać ojca. Jest to również opowieść o szukaniu własnego głosu, o wysuwaniu się na plan pierwszy pewnych, nieraz przypadkowych, form życia i narracji. Jeżeli więc konfabulacja, to symboliczna i mityczna, czyli taka, w której życie zapisuje się samo przez się i głęboko.

Pewnie to jest najlepszy, jak dotąd, tekst prozatorski Karola Maliszewskiego. Jakieś mi się to wydaje dojrzalsze, spokojniejsze, pełne fajnego humoru, autoironii w dobrym gatunku. Obecność Schulza jest ewidentna, ale jakby autor rozbrajał go, a jego Wywyższenie obniżał i sprowadzał z mitycznego Drohobycza do chachłackiego Miłogrodu.

Olga Tokarczuk

,,Manekiny" wprawiają w ruch wyobraźnię, a ich intensywność oszałamia. Każde zdanie niesie ze sobą ładunek dodatkowych znaczeń. To proza zadbana w każdym elemencie, gotowa jak noworodek.

Agnieszka Wolny-Hamkało

Nie ma co gadać, to jest najlepsze, co Twojego do tej pory czytałem. Momentami słyszałem gdzieś pogłosy z Buczkowskiego, momentami z Danilo Kiąa. Bardzo to żywe i trzyma się kupy jak cholera, ze wszystkimi śmiesznymi momentami i tymi zupełnie nieśmiesznymi.

Jacek Bierut

Karol Maliszewski - urodził się w 1960 r. w Nowej Rudzie, gdzie mieszka do dzisiaj. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Opublikował dziewięć zbiorów wierszy i cztery książki prozatorskie - ostatnio powieść ,,Sajgon". Za zbiór szkiców ,,Rozproszone głosy" został w 2007 roku nominowany do Nagrody Nike.

Fragment

Rozdział 1.

Nie da się żyć zbyt intensywnie. Na każdym kroku jakiś gips zakleja usta i stawiają cię pod murem nieistotnej wymiany zdań. Pozostaje przyglądanie się własnej śmierci rozciągniętej w czasie, rozdrabnianie się. Prawdopodobnie gdzieś jest łat­wiej. Pożegnania nie są bolesne, a rozstania mają charakter towarzyskiej gry. I nikt nie płacze w poduszkę, nie cierpi, zrywając się w nocy z przeczuciem nadchodzącej zagłady. Ucywilizowano tam wszystkie targające uczucia. Jest takie miejsce. Widziałem na filmie. Tytułu nie pamiętam, bo zasnąłem w połowie. Takie filmy dają po północy i zazwyczaj przy nich się zasypia. Człowiek jest wtedy bezbronny jak dziecko. A prawdziwe dziecko nawet nie wie, jakie życie toczy się w nocy. I jak wyzwala się ta cała bezbronność. Przyjacielu, do bezbronności się dorasta. Prawdopodobnie gdzieś rozdrabnianie ma sens, przyozdabia się je pozorami sensu, a odpowiednie instytucje otaczają je opieką. W naszym rejonie młodzież garnie się do kół, sekcji i klubów pracujących nad sensem, stąd liczba samobójstw jest mniejsza niż gdzie indziej. Szczególnym sentymentem darzę Lewiatana, ciągle istniejący klub kulturystyczny przy gminnym ośrodku kultury. To tam poznałem smak zakazanego owocu, zapach drukarskiej farby buchającej z antypaństwowej ulotki. Tam się zaczęła moja przygoda z wolnomyślicielstwem i czym prędzej od formowania masy mięśniowej przeszedłem do szybkiego dojrzewania duchowego. Nawet nie wiedziałem, że zasadza się ono na oporze i nienawiści. O wiele szybciej dojrzewa się w konflikcie, w starciu. Gdy się ma na pieńku z jakimś zespołem wartości. Gdy walczy się w pojedynkę z całym światem, uruchamiają się w człowieku niespodziewane moce. To w ich świetle widzi się jak na dłoni poruszające ludźmi sznurki, a dojrzewanie staje się przejściem z pozycji bezwładnej lalki do świadomego swej roli lalkarza.

,,Nie można żyć zbyt intensywnie, trzeba robić sobie przerwy i znikać. Potem z przyjemnością wraca się do tak zwanego życia, a nawet bryluje, napompowawszy się tym nowym powietrzem, nakarmiwszy się tym czymś pozażyciowym", perorował ojciec. ,,Ale tak właściwie to co?" - zapytałem prawie przerażony. Takiego ojca jeszcze nie znałem, chociaż bracia opowiadali o chwilach jego chwały, kiedy to z bełkoczącego zwierzęcia stawał się wcale elokwentnym człowiekiem. Ale to musiało być dawno. Tym bardziej byłem zaskoczony. ,,Żyje się cały czas, żyje się pełną gębą", odrzekłem. ,,I to jest błąd widzenia, usterka samooceny. Nie ma czegoś takiego jak intensywne życie. Zdarzają się przebłyski intensywności, lecz większość danego nam czasu wypełniona jest banałem, żarciem, snem, gównem, przedłużaniem gatunku, aprowizacją, sprzątaniem, ekonomią przetrwania i tak dalej. Prawdziwe życie pomyka gdzieś obok", wywodził ojciec. ,,Nie ma innego życia jak tylko to zwykłe, to ono jest prawdziwe, ta gonitwa właśnie", wypaliłem zdziwiony swoją odwagą. Ojciec tego dnia miał niespożyte siły i nie zamierzał odpuścić: ,,I znowu błąd! Praktyczne złudzenie biorące się stąd, że prawdziwe życie tworzy tak zwane tło. Tło, owszem, bywa intensywne. Ale wymyślono je, by ponaglać, zachęcać, mydlić oczy. W serialach telewizyjnych dużo się dzieje, w filmach przygodowych i kryminalnych żyje się intensywnie od śmierci do śmierci, lecz w normalnym życiu tego nie ma. A pamiętasz, co ci kiedyś mówiłem? Nie czytaj tyle, bo ci się obraz życia zaburzy, ułoży podług porządku słów. Porządek słów jest szlachetnym złudzeniem, tymczasem prawda o życiu jest organiczna, między­komórkowa i w sposób co najmniej wątły wiąże się z porządkiem słów. Porządek słów jest elementem tła. Więc pytam na koniec o to, co cię naprawdę interesuje: czy tylko tło, czy jednak życie samo?".

Po tych słowach ojca zapadła cisza. Ważyłem ją z lubością, bo od dłuższej chwili wiedziałem, co mam powiedzieć. Ale pozwoliłem wypowiedzieć to ojcu. ,,Od tego pytania rozpoczynać się powinna wszelka edukacja!". ,,Brawo, ojcze!" - krzyknąłem, nie ufając jednak tym zagadkom. Nie chciało się wierzyć w to wszystko. Wyczuwało się grę, może nawet mistyfikację. Było ciemno, jak zawsze w okolicach strychu. Bracia poruszali świetnie zrobioną kukłą ojca, a najstarszy, naśladując jego głos, czytał coś z kartki. Prawdziwy ojciec był do odnalezienia. Leżał gdzieś na schodach albo też stawał się problemem szynkarza, który chciał już zamykać interes, a z powodu mego śpiącego przy stoliku ojca nie mógł tego uczynić.

Bracia te swoje kukły robili na strychu. Można rzec, że wylęgały się w ciemności i tajemnicy. Tylko matka o nich wiedziała, ojciec nie chodził tam nigdy, przykuty do krawieckiego stołu. Nieraz wydawało mu się, że rozkuwa się i szybuje przed siebie. I to szybowanie kończyło się w szynku albo jego mrocznych okolicach. Tak to z ojcem było. A wszystko dlatego, że nie zapisał się do żadnego klubu. ,,Jestem na to za stary", mówił. ,,Kluby są po to, by was omamić, ukierunkować. Ja za stary lis jestem na to. Mnie już nic nie wciągnie. Ja wciągnąłem się dawno. Ta sieć klubów powstała po to, by was zająć, powiązać, usadzić. Macie przy tym zapomnieć o bezsensie, o tragiczności losu, o rozdrabnianiu się. Podsuwa się wam najprostszy model skupiania się, koncentrowania. Ale wiecie co?" - zachrypiał i zakołysał się w połowie drogi do łóżka. ,,W gruncie rzeczy rozdrabniacie się jeszcze bardziej. Wydaje się wam, że to ma sens, bo ktoś nad tym panuje. Robicie kukiełki, kolekcjonujecie monety, biegacie za motylkami po wzgórzach. I bardzo dobrze, ja wam tego nie wzbraniam. Rozdrabniajcie się, rozdrabniajcie".

Najstarszy brat był pomocnikiem lalkarza. Awansował po dwóch latach członkostwa w klubie kukiełkowym. Z biegiem czasu wciągnął do niego pozostałych braci, którzy dodatkowo zajmowali się majsterkowaniem w innych klubach. Jeden z nich od dwóch lat usiłował złożyć ze starych części pojazd przypominający ruski łunochod na pedały, drugi zaś kleił z zapałem modele szybowców i bombowców. Tylko ja na razie nie mogłem się zdecydować, ale w zasadzie od początku ciągnęło mnie do literatury i nawet już zacząłem się wywiadywać, jakie to kluby literackie działają w naszej okolicy.

A ja samotnie w kącie pracowni - a właściwe warsztatu, bo tak się tu mówiło, ,,pracownia" istniała tylko na szyldzie - więc w kącie warsztatu, znów nie trafiwszy jak należy, po raz dziesiąty usiłowałem dopasować rozsypane elementy manekina. Stary był, poniemiecki, skomplikowany. Potem nastał czas prostszych form, na razie jednak trzeba było się męczyć. Męczyć się dla samej sztuki męczenia się z oporem form, ale i po to, żeby od ojca nie dostać. W końcu manekin należał do niego, był częścią składową warsztatu (ojciec mówił ,,warstatu"), służył do wyraźnie określonego celu. To, co ja z nim wyczyniałem, zdecydowanie przekraczało ramy wyznaczane przez instrukcję obsługi. Był mi jedynym towarzyszem zabaw w te długie zimowe wieczory, uniwersalną kukłą do podręcznych wcieleń, gęba mu się nie zamykała od wymyślanych przeze mnie historii. Często tym momentalnym spektaklom towarzyszyło rozkręcanie i drewniane elementy nie mogły się dogadać z gąbczastymi. A w nieistniejące usta manekina można było włożyć różne herezje, wystarczyło tylko na chwilę zdjąć z niego palto czy marynarkę, nad którą ojciec właśnie pracował. Być może przypomnę sobie coś więcej z tych pionierskich czasów, ale w tej chwili odnoszę wrażenie, że jedyny tekst, jaki ocalał, to ten, wstyd się przyznać, przaśny kawałek: ,,Nie wierzę w ojca, matkę, coś mnie wysrało innego, jestem odchodem wszechświata". I nie pamiętam, kim był wypowiadający te słowa manekin, jaką rolę odgrywał. To chyba było wtedy, gdy zanosiłem się płaczem, oglądając Dzwonnika z Notre Dame, i zdaje się, że odgrywałem sceny z tego filmu. Na długie tygodnie stałem się odrzuconym przez zły świat garbusem. Kuśtykałem, idąc przez podwórko, warczałem jak dzikie zwierzę, tylko piany z ust nie potrafiłem jeszcze toczyć. Utożsamiłem się całkowicie. Po jakimś czasie przerzuciłem ten ciężar na manekina.

A teraz opowiem o mojej siostrze. Wspominam ją jak cudownego aniołka, który nie wytrzymał na ziemskim padole i szybko wrócił do raju. Szkarlatyna była wówczas dla mnie synonimem złej wiedźmy porywającej niemowlęta. Na Komunię dostałem od ciotki z Białegostoku leksykon, z którym nigdy się nie rozstawałem. I tam wyczytałem, że szkarlatyna jest chorobą. I że nieraz przyczynia się do powiększenia grona aniołków. Siostra miała na imię Barbara Karolina. I kiedy po wielu latach urodziłem się ja, to chciano jakoś ją uczcić, zachować o niej pamięć. Nie mogli mi dać na imię Barbar, bo nie ma takiego zwyczaju, więc dali Karol, traktując ten gest jak wskrzeszenie mitycznej Karoliny.

Ze snów i wspomnień, a najwięcej ze zmyśleń uroił mi się obraz smagłej brunetki, ulepiła się figurka. ,,Proszę mnie nie dotykać", szepnęła siostra. I jeszcze szeptała tak kilka razy, szeptała na próżno, wreszcie krzyknęła: ,,Nie dotykać! Słyszysz? Nie dotykać!". Już miała włosy, smoliste loki, tak jak chciał ojciec, i obfite piersi, którymi bodła niewidoczną przestrzeń, to wszystko złe, co nasilało się wokół, ale nie miało kształtu i wyrazu; Basia mimo lęku parła naprzód w stronę jaśniejszych plam, podniesionych głosów, myśląc, że może tu żyje się naprawdę, widzi się sens, a ci tam na dole niepotrzebnie płaczą, wierzą w Boga i piszą książki. ,,Niepotrzebnie, braciszku, zapisujesz te swoje wyobrażenia. Przywyknij do garsteczki prochu, pogódź się z truchłem, bo mnie, ciepłej, dobrej starszej siostry, nie ma, nigdy nie było", powiedziała nagle na głos, ujawniając swoją obecność w pracowni zaświata. ,,Podaj mi formę!" - krzyczy ojciec. - ,,Nie tu, tam leży, nie tam, koło liniału". Formy bywały kartonowe, ale miał też kilka z dykty, a nawet cieniutkiej sklejki.

Mimo młodego wieku życie miałem jak na dłoni. Nie wiem, skąd to się brało. Szczególnie dziwiło to przeczucie, że wiem, co będzie dalej. Nie chciało mi się po raz kolejny przeżywać rozczarowania, które właśnie dosięgało ojca, matkę, sąsiadów, tych wszystkich ludzi koło pięćdziesiątki. Nie było w nich entuzjazmu, wykruszył się zapał. Tylko udawali, że interesują się światem, Polską Ludową i tak dalej aż do Chin, czystością domu i porządkiem na podwórku. Życie z nich schodziło jak skóra z węża. A pewnie że korzystali z niego hucznie, ucztowali i spółkowali żarliwie, ale tak naprawdę to już się go nie trzymali. Wszystko było jakby umowne, odbywało się za ogromną szybą, już gdzieś po drugiej stronie. Na niby i na luzie. Ale był to ten rodzaj luzu, co niektórych przyprawia o mdłości. Nawet te mdłości wydawały się pozagrobowe.

Bywały dni dzikich wojaży ojca po okolicy, gdy mówiło się o rozpuście z Cygankami w Kłodzku, ale mnie cieszyła ta wielogodzinna swoboda w warsztacie, niczym nieskrępowane rozmowy z nowym manekinem, który wtedy robił za mojego przyjaciela czy sobowtóra. Nazwałem go Karlik i w moim mniemaniu był kimś. ,,Karlik Manekin" mógłby mieć w paszporcie i nikt by się nie zorientował, że coś jest nie tak. Drugi przyjaciel nazywał się Łukasz Pancernik i był wspomnieniem z wakacji i zimowych ferii. Pojawiał się i znikał. Mieszkał u ciotki obok i szkoda, że to było tak krótko. Naprawdę miał na imię Łukasz, Pancernik to prezent ode mnie. Z Karlikiem mogłem sobie dywagować, Łukaszowi wymyślałem przygody. Oralne to wszystko było, cholernie oralne, nieskładne i spontaniczne, żadnego zapisywania, nawet mi to do głowy nie przyszło. Toczyło się kilka opowieści naraz. W tej najbardziej realnej staczał się ojciec i usiłował nas z sobą zabrać. Wtedy właśnie nastąpiły pierwsze próby przeciwstawienia się jego szaleństwu. Kiedy kolejny raz zaczął bić matkę, złapaliśmy go wpół i przygnietliśmy do ściany, a gdy osunął się na podłogę, czuwaliśmy, żeby się nie podniósł. Miotał się i przeklinał, wreszcie osłabł. Kiedy zasnął, przykryliśmy go kocem. Zwlókł się w nocy z podłogi i zniknął, a gdzieś po dwóch dniach wrócił. Nie patrzył nam w oczy, nie rozmawiał z nami. Mam wrażenie, że to trwało ze dwa tygodnie. Śmierć już nim rozporządzała, stąd takie zachowanie. Nie chciałbym jednak tego komentować, bo sam nie wiem, jak będę się zachowywać, gdy zacznie bić tylko dla mnie przeznaczony dzwon. Ojca uratowałoby większe zaangażowanie. Albo przynajmniej odsunęłoby zgubę o kilka lat. Jeden z jego kolegów krawców zbierał znaczki i usiłował go wciągnąć do klubu filatelistycznego. Nic z tego nie wyszło. Potem ja odziedziczyłem kupione w związku z tym klasery, lupę i pęsetę.

(...)

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA