REKLAMA

Dzwony

tytuł oryg.: The Bells
autor: Richard Harvell
przekład: Jacek Konieczny
wydawnictwo: W.A.B
wydanie: I, Warszawa
data: 16 marca 2011
forma: książka, okładka twarda z obwolutą
wymiary: 135 × 202 mm
liczba stron: 432
ISBN: 978-83-7414908-2

Opowieść Mojżesza, syna księdza i głuchoniemej dziewczyny, obdarzonego genialnym słuchem i anielskim głosem. Historia o błogosławieństwie i przekleństwie muzyki.

Opactwo Nebelmatt w szwajcarskich Alpach, połowa XVIII wieku. Przeklęte dzwony. Kiedy z górskiego kościoła rozlega się ich przenikliwe bicie, miejscowi osłaniają uszy, by dźwięk nie doprowadził ich do szaleństwa. Tylko jedna osoba jest w stanie wprawić je w ruch - pasterka, która wkrótce wyda na świat chłopca zdolnego z oceanu dźwięków wyłowić przepiękną melodię.

Muzyka będzie towarzyszyła Mojżeszowi już zawsze. Odrzucony przez mieszkańców, pewnej tragicznej nocy cudem uniknie śmierci. Przygarnięty przez mnichów, trafi do klasztornego chóru. Jednak za dar niezwykłego głosu zapłaci ogromną cenę - zostanie poddany kastracji. W trudnej drodze na sceny największych wiedeńskich oper doświadczy wielu upokorzeń i pozna smak zakazanej miłości. Nim stanie się słynnym Lo Svizzero, śpiewakiem, pod którego spojrzeniem omdlewały damy i który potrafił doprowadzić swoim głosem widownię do łez, sam zrozumie, co to znaczy kochać.

Niezwykle skomponowany debiut Richarda Harvella, obowiązkowy nie tylko dla pasjonatów muzyki klasycznej.

Wychowywał mnie człowiek, który z pewnością nie mógł być moim ojcem. Choć obaj wiedzieliśmy, że zrodziłem się z nasienia innego mężczyzny, Mojżesz Froben, Lo Svizzero, nazywał mnie ,,synem", a ja nazywałem go ,,ojcem". Kiedy ktoś poważał się poruszyć ten temat, Mojżesz wybuchał śmiechem, jakby ów człowiek właśnie zrobił z siebie durnia.

- To przecież jasne, że nie jest moim synem - mówił. - Nie bądź śmieszny.

Jeśli to ja nabierałem śmiałości i próbowałem dowiedzieć się czegoś o naszej przeszłości, spoglądał na mnie w milczeniu smutnym wzrokiem.

- Daj spokój, Mikołaju - odzywał się po chwili, jakby chciał przypomnieć, że umówiliśmy się omijać ten temat. Z czasem zrozumiałem, że nigdy nie poznam okoliczności, w jakich przyszedłem na świat. Ojciec był jedyną osobą, która je znała, i zamierzał zabrać tę tajemnicę do grobu.

Poza tym miałem wszystko, o czym tylko mogło marzyć dziecko. Razem z ojcem mieszkaliśmy w Wenecji i Neapolu, a później przyjechaliśmy tu, do Londynu. Do czasu podjęcia studiów na Oksfordzie nie odstępowałem go niemal na krok. Nawet kiedy rozpocząłem własną, odmienną od jego, karierę, nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej niż dwa miesiące. Oglądałem jego występy w największych europejskich operach. Siedziałem u jego boku w karecie otoczonej tłumem wielbicieli, biegnących za nią z nadzieją, że chociażby obdarzy ich uśmiechem. Nie słyszałem wtedy o biednym Mojżeszu Frobenie, a wyłącznie o słynnym Lo Svizzero, pod którego spojrzeniem omdlewały damy i który potrafił doprowadzić swoim głosem widownię do łez.

Możecie sobie zatem wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy tydzień po śmierci ojca odkryłem w jego rzeczach ten plik kartek. Jeszcze bardziej zdumiało mnie to, że znalazłem w nich odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawałem sobie przez lata: dotyczące okoliczności jego i moich narodzin, pochodzenia mojego imienia, osoby mojej matki oraz czynu, który zmusił ojca do milczenia.

Choć mam poczucie, że spisał to wszystko z myślą o mnie, jestem przekonany, że chciałby się podzielić swoją opowieścią z innymi. Trzeba bowiem pamiętać, że ćwiczył zawsze przy otwartym oknie, aby wszyscy przechodnie mieli szansę usłyszenia jego anielskiego głosu.

Mikołaj Froben

Londyn, 6 października 1806 roku

fragment

Zachwycająco oryginalna, napisana z epickim rozmachem i olśniewająca bogactwem powieść, którą można się delektować strona po stronie.

Cathy Marie Buchanan, pisarka kanadyjska

Pierwsza powieść Richarda Harvella, zajmująca i otwierająca umysł, to lekcja doświadczania muzyki. Ogromną jej zaletą jest uchwycenie fizycznego oddziaływania dźwięku. Ogrzewa szyję, rezonuje w szczękach, dźwięczy w klatce piersiowej i skroniach. Muzyka walczy ze śmiercią, uwodzi kobietę, w końcu prowadzi miłość do zwycięstwa.

,,The Washington Post"

Historia osiemnastowiecznego Orfeusza i Eurydyki, jak w operach Glucka. Przejmująca opowieść o sile ludzkiego ducha.

,,Library Journal"

To nie jest książka do czytania w tramwaju. Ona tworzy niezwykły nastrój i wymaga od czytelnika zachowania podobnej atmosfery podczas - wręcz intymnego - obcowania. To niezwykła historia, ogarniająca trudne na co dzień do opanowania obszary - czasu i przestrzeni.

,,Dziennik Łódzki"

Literacki debiut, jaki można sobie tylko wymarzyć. Książka, która od samego początku do ostatnich stron tej opowieści sprawia tak niezwykłe wrażenie, iż trudno się zatrzymać, a serce bije tak mocno, iż czasem nie jesteśmy w stanie nad nim zapanować.

Artur G. Kamiński, IK Magazine i

Mojżesz jest najlepszym śpiewakiem wśród literackich bohaterów, a jego twórca - Richard Harvell - jednym z największych wirtuozów wśród pisarzy. Napisana dźwiękami historia pewnego utalentowanego musico zawładnie duszą każdego, kto sięgnie po tę książkę.

Anita Boharewicz,

Książka Richarda Harvella zachwyca przede wszystkim bogactwem języka. Magiczne i bardzo detaliczne opisy pobudzają wyobraźnię, a z muzyki będącej pozornie zbiorem uporządkowanych dźwięków, czynią niesamowite doznanie. W Dzwonach muzyka pobudza do życia, daje impuls namiętności, koi nerwy, zbliża do siebie ludzi.

Ilona Rodzeń,

Fragment

Wychowywał mnie człowiek, który z pewnością nie mógł być moim ojcem. Choć obaj wiedzieliśmy, że zrodziłem się z nasienia innego mężczyzny, Mojżesz Froben, Lo Svizzero, nazywał mnie ,,synem", a ja nazywałem go ,,ojcem". Kiedy ktoś poważał się poruszyć ten temat, Mojżesz wybuchał śmiechem, jakby ów człowiek właśnie zrobił z siebie durnia.

- To przecież jasne, że nie jest moim synem - mówił. - Nie bądź śmieszny.

Jeśli to ja nabierałem śmiałości i próbowałem dowiedzieć się czegoś o naszej przeszłości, spoglądał na mnie w milczeniu smutnym wzrokiem.

- Daj spokój, Mikołaju - odzywał się po chwili, jakby chciał przypomnieć, że umówiliśmy się omijać ten temat. Z czasem zrozumiałem, że nigdy nie poznam okoliczności, w jakich przyszedłem na świat. Ojciec był jedyną osobą, która je znała, i zamierzał zabrać tę tajemnicę do grobu.

Poza tym miałem wszystko, o czym tylko mogło marzyć dziecko. Razem z ojcem mieszkaliśmy w Wenecji i Neapolu, a później przyjechaliśmy tu, do Londynu. Do czasu podjęcia studiów na Oksfordzie nie odstępowałem go niemal na krok. Nawet kiedy rozpocząłem własną, odmienną od jego, karierę, nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej niż dwa miesiące. Oglądałem jego występy w największych europejskich operach. Siedziałem u jego boku w karecie otoczonej tłumem wielbicieli, biegnących za nią z nadzieją, że chociażby obdarzy ich uśmiechem. Nie słyszałem wtedy o biednym Mojżeszu Frobenie, a wyłącznie o słynnym Lo Svizzero, pod którego spojrzeniem omdlewały damy i który potrafił doprowadzić swoim głosem widownię do łez.

Możecie sobie zatem wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy tydzień po śmierci ojca odkryłem w jego rzeczach ten plik kartek. Jeszcze bardziej zdumiało mnie to, że znalazłem w nich odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawałem sobie przez lata: dotyczące okoliczności jego i moich narodzin, pochodzenia mojego imienia, osoby mojej matki oraz czynu, który zmusił ojca do milczenia.

Choć mam poczucie, że spisał to wszystko z myślą o mnie, jestem przekonany, że chciałby się podzielić swoją opowieścią z innymi. Trzeba bowiem pamiętać, że ćwiczył zawsze przy otwartym oknie, aby wszyscy przechodnie mieli szansę usłyszenia jego anielskiego głosu.

Mikołaj Froben

Londyn, 6 października 1806 roku

AKT I

I

Historia ta rozpoczyna się od trzech dzwonów. Powstały z pogiętych łopat, grabi i motyk, pękniętych kociołków, stępiałych lemieszy, jednego zardzewiałego piecyka i wtopionej w każdy z nich złotej monety. Były chropowate i czarne, pomijając srebrne krawędzie, w które drewnianym bijakiem uderzała moja matka. Była kobietą drobnej budowy ciała, dzięki czemu mogła swobodnie i szybko się pod nimi przemieszczać. Gdy brała zamach, jej stopy odrywały się od gładkich desek dzwonnicy, a w chwili uderzenia dźwięk rozchodził się od czubka kopuły dzwonu do końców jej wyciągniętych palców.

Wszyscy mieszkańcy szwajcarskiego kantonu Uri twierdzili zgodnie, że były to Najgłośniejsze Dzwony na Świecie. Ja sam słyszałem kiedyś potężniejszy dzwon, niemniej one wisiały w dzwonnicy stojącej tak wysoko nad doliną Uri, że ich dźwięk rozchodził się rzeczywiście na wielkim obszarze: od wód jeziora Czterech Kantonów do śniegów przełęczy świętego Gotarda. Witał kupców przybywających z Italii, a szwajcarscy żołnierze maszerujący przez dolinę musieli zakrywać uszy dłońmi. Kiedy dzwony zaczynały bić, zaprzęgi wołów nie chciały ruszać z miejsca. Najgrubsi ludzie tracili apetyt od wibracji, w jakie dźwięk wprawiał ich jelita. Krowy wyprowadzane na pobliskie pastwiska traciły słuch. Nawet najmłodsi pasterze byli głusi jak pień, mimo że zaszywali się w swoich szałasach codziennie rano, w południe i wieczorem, kiedy moja matka biła w dzwony.

Właśnie tam, w dzwonnicy małego kościółka, przyszedłem na świat. Tam też spędziłem pierwsze lata życia. Jeżeli na dworze było dostatecznie ciepło, zostawaliśmy w dzwonnicy na noc. Kiedy matka nie wymachiwała drewnianymi bijakami, siedzieliśmy przytuleni pod dzwonami, otoczeni otwartymi ścianami wychodzącymi na cztery strony świata. Osłaniała mnie przed wiatrem i głaskała po czole. Choć nigdy nie zamieniliśmy ani słowa, obserwowała moje gaworzące usta. Łaskotała mnie, aż zaczynałem się chichrać. Kiedy raczkowałem, trzymała mnie za stopę, abym nie wypadł za krawędź i nie zabił się na ostro zakończonych kamieniach pod dzwonnicą. Uczyła mnie chodzić. Ja zaciskałem piąstki na jej palcach, a ona prowadziła mnie dookoła dzwonów; w ten sposób okrążaliśmy je codziennie kilkaset razy. Pod względem powierzchni nasza dzwonnica była maleńkim światem. Większość ludzi uznałaby zapewne, że dla dziecka stanowiła więzienie, niemniej w wymiarze dźwiękowym, był to największy dom na świecie - metalowe kopuły skrywały w sobie wszystkie wyobrażalne dźwięki, które dzięki matce rozchodziły się na cały świat. Rozbrzmiewające potężnym echem bicie docierało do niezliczonych uszu. Jedni go nienawidzili, drudzy czerpali natchnienie z jego mocy, jeszcze inni stawali jak urzeczeni ze wzrokiem wzniesionym do nieba lub wybuchali płaczem, kiedy wibracje zmywały z nich dręczące smutki. Nikt wszakże nie dostrzegał w ich brzmieniu piękna. Rozumiała je tylko moja matka i ja.

Żałuję, że moje życie nie rozpoczęło się właśnie w ten sposób: od matki i jej dzwonów, Ewy i Adama mojego głosu, moich radości i smutków. Prawda przedstawiała się oczywiście inaczej. Miałem ojca, a matka również miała ojca. Miały go także dzwony. Był nim Richard Kilchmar, który pewnej nocy w 1725 roku wszedł chwiejnym krokiem na stół ustawiony na rynku Altdorfu, dumnego miasta należącego do Konfederacji Szwajcarskiej. Był tak pijany, że widział dwa księżyce zamiast jednego.

Przymknął jedno oko, zmrużył drugie i oba księżyce zlały się w rozmytą kulę. Rozejrzał się dookoła: dwieście osób świętowało zakończenie żniw, koronację nowego papieża oraz ciepły letni wieczór. Dwieście osób stojących po kostki w nasiąkniętym moczem błocie. Dwieście osób trzymających kufle cierpkiego sznapsa destylowanego z ureńskich gruszek. Dwieście osób równie pijanych, jak Richard Kilchmar.

- Cisza! - zawołał w noc, która wydawała mu się równie ciepła i jasna, jak jego umysł. - Chcę coś ogłosić!

- Gadaj! - odkrzyknęli.

Tłum umilkł. Wysoko nad ich głowami alpejskie stoki lśniły w świetle księżyca niczym zęby osadzone w czarnych zepsutych dziąsłach.

- Protestanci to psy! - zawołał, unosząc w powietrze kufel; mało brakowało, aby się potknął i spadł ze stołu. Ludzie zaczęli wiwatować. Przeklęli psy z Zurychu, które miały mnóstwo pieniędzy. Przeklęli psy z Brna, które miały broń palną i armię, a gdyby tylko chciały, mogłyby przekroczyć góry i podbić Dolinę Uri. Przeklęli psy z niemieckich landów na północy, które nigdy nie słyszały o ich kantonie. Przeklęli je za nienawiść do muzyki, szkalowanie Najświętszej Panienki i zamiar napisania od nowa Biblii.

Słysząc wyzwiska nieobecne przez poprzednich dwieście lat w europejskich stolicach, Kilchmar poczuł, że serce zaczyna mu mocniej bić. Łzy napłynęły mu do oczu - był pośród braci! Co mógł im teraz odpowiedzieć? Co obiecać? Tyle co nic. Nie zbuduje przecież fortu z armatami. Był co prawda jednym z najbogatszych mieszkańców Uri, ale i tak nie stać go było na wystawienie armii. Nie mógł też uspokoić ich mądrymi słowami, ponieważ brakowało mu talentu oratorskiego.

I wtedy, jakby w odpowiedzi na jego niewysłowione błaganie, rozległ się dźwięk. Wszyscy wznieśli zaczerwienione oczy ku niebu - ktoś wspiął się na kościelną wieżę i uderzył w dzwon. Był to najpiękniejszy, najbardziej poruszający dźwięk, jaki Richard Kilchmar kiedykolwiek słyszał. Wypełniał ulice miasta. Odbijał się echem od gór. Richard poczuł łaskotanie w napęczniałym brzuchu. Kiedy dzwon przestał bić, zapadła cisza równie ciepła i wilgotna, jak łzy, z których Kilchmar otarł oczy.

Pokiwał głową. Dwieście głów odpowiedziało tym samym gestem.

- Dam wam dzwony - wyszeptał. Chlusnął zawartością kufla w gwieździste niebo. Kiedy przemówił, jego głos podniósł się niemal do krzyku. - Zbuduję kościół wysoko w górach, aby ich bicie odbijało się echem od każdej piędzi ureńskiej ziemi! Będą Najdonioślejszymi i Najpiękniejszymi Dzwonami na Świecie!

Tłum zareagował jeszcze głośniejszymi wiwatami. Richard wzniósł ręce w geście triumfu. Sznaps spływał mu po czole. Wszyscy unieśli kufle do ust i opróżnili je do końca na przypieczętowanie jego obietnicy.

Kiedy Kilchmar wypił ostatnią kroplę napoju, zatoczył się do tyłu, potknął i upadł. Resztę nocy spędził, leżąc w błocie i marząc o swoich dzwonach.

Kiedy otworzył oczy, zobaczył krąg niebieskiego nieba otoczony pierścieniem dwudziestu wpatrujących się w niego z nabożeństwem twarzy.

- Poprowadź nas! - wykrzyknęli błagalnie.

Cześć, jaką go otaczali, niemal uniosła go z ziemi, a po sześciu czy ośmiu łykach pociągniętych z wciskanych mu do ręki flaszek, poczuł jeszcze większą lekkość. Wkrótce potem siedział na koniu, prowadząc procesję złożoną z pięćdziesięciu jeźdźców, kilku wozów wypełnionych kobietami oraz biegnących obok po trawie dzieci i psów. Nie miał pojęcia, gdzie ich prowadzi. Do tego dnia uważał góry za groźne i nieprzyjazne człowiekowi. Teraz wszakże wiódł ich drogą przez dolinę Uri w stronę Italii, w stronę siedziby papieża, w stronę pokrytych śniegiem pól skrzących się w promieniach słońca. W pewnej chwili poczuł przypływ natchnienia - skręcił w bok i zaczął się wspinać.

Podążali coraz wyżej i wyżej, niemal do podnóża urwisk i granicy śniegu. Kilchmar jechał na czele pięciuset ureńczyków, aż dotarli do skalistego wzniesienia, gdzie ujrzeli dolinę zszytą cienką białą nitką rzeki Reuss.

- Tutaj - wyszeptał. - Tutaj.

- Tutaj - powtórzyli za nim. - Tutaj.

Odwrócili się i spojrzeli na leżącą pod nimi maleńką wioskę, nieefektowne skupisko domostw. Jej mieszkańcy i ich wychudłe krowy obserwowali w zdumieniu zgromadzenie, jakie pojawiło się na skalistym wzgórzu.

Maleńka, przymierająca głodem wioska, o której tu piszę, nazywała się Nebelmatt. W tej właśnie wiosce przyszedłem na świat (oby zrównał ją z ziemią pożar i zasypała lawina).

Kościół Kilchmara ukończono w 1727 roku. Zbudowano go z kamieni oraz potu mieszkańców Uri. W zimie panował w nim równie wielki chłód, jak na otaczającym go górskim zboczu. Kształtem przypominał niewysoki but. Do lokalnego biskupa wysłano petycję o przysłanie księdza, który poradziłby sobie z zimnem i odosobnieniem. Po czterech dniach nadeszła odpowiedź w postaci młodego, uczonego Karla Victora Vonderacha, który z nachmurzoną miną zapukał do drzwi Kilchmara. ,,To idealny człowiek do objęcia placówki na tak zimnej i odosobnionej górze - pisał biskup. - Nie odsyłajcie go z powrotem".

Kościół miał zatem gospodarza, dwanaście ławek w rustykalnym stylu i dach, który zatrzymywał sporą część deszczu - wciąż brakowało wszakże tego, co obiecał ludziom Kilchmar. Dzwonów. Kilchmar załadował zatem wóz prowiantem i oświadczył, że wybiera się do St. Gall, aby odszukać najlepszego w całym katolickim świecie ludwisarza. Wóz ruszył z łoskotem, żegnany patriotycznymi okrzykami. Kilchmara nigdy więcej nie widziano w Uri.

Budowa kościoła doprowadziła go do ruiny.

Rok po położeniu ostatniej dachówki kościół, w którym zamierzano powiesić Najdonioślejsze i Najpiękniejsze Dzwony na Świecie, dysponował jedynie pustą dzwonnicą.

Ureńczycy to lud dumny i zaradny. ,,Czy wytopienie dzwonu naprawdę jest takie trudne?" - zastanawiali się. Potrzebne są gliniane formy, trochę roztopionego metalu i belki nośne, na których można zawiesić gotowe dzwony - i tyle. Być może Bóg zesłał im Kilchmara tylko po to, by zapoczątkował dzieło.

,,Bóg potrzebuje twojego żelaza. Przynieś Mu miedź i cynę" - głosiło wezwanie do ludu.

Z zardzewiałych łopat, połamanych motyk, zaśniedziałych noży i popękanych kociołków usypano na rynku w Altdorfie stos; w tym samym miejscu, gdzie trzy lata wcześniej Kilchmar złożył swoją obietnicę. Tłum radośnie witał każdy datek. Pewien mężczyzna przytaszczył piecyk, którym ogrzewał dom w zimie. ,,Niech ją Bóg błogosławi" - wymruczał tłum, kiedy stara wdowa dorzuciła do sterty przedmiotów swoją biżuterię. Łzy popłynęły po policzkach zebranych, gdy trzy najbogatsze rodziny zjawiły się z trzema złotymi monetami. Do przewiezienia całego żelastwa do wioski w pobliżu kościoła potrzeba było dziesięciu wozów zaprzężonych w osły.

Jej mieszkańcy, choć nie dysponowali zbyt wieloma metalowymi przedmiotami, nie chcieli być gorsi. Przez dziewięć dni i nocy pilnowali ognia w prowizorycznym piecu do wytopu dzwonów, dzieląc się jednocześnie sznapsem, jaki im pozostał z poprzedniego dnia, a do wspólnego dzieła dołożyli jeszcze szczękę wilka, rzeźbiony róg kozicy i zakurzony kawałek kwarcu.

Dwunastu mężczyzn doznało trwałych poparzeń podczas przelewania żarzącej się surówki do form. Pierwszy pękaty dzwon przypominał tłustego indyka, drugi mógł pomieścić w sobie małą kozę, a trzeci - niezwykły trzeci dzwon - miał wysokość człowieka, a na wieżę musiało go wciągać szesnaście koni.

Wszyscy mieszkańcy doliny Uri zebrali się na wzgórzu pod kościołem, aby po raz pierwszy usłyszeć bicie dzwonów. Kiedy przygotowania dobiegły końca, tłum zwrócił nabożne spojrzenia na ojca Karla Victora Vonderacha. Ksiądz obrzucił ich protekcjonalnym spojrzeniem pasterza dokonującego oględzin stada owiec.

- A błogosławieństwo, ojcze? - wyszeptała jakaś kobieta. - Nie pobłogosławi ojciec naszych dzwonów?

Potarł skroń, a następnie wyszedł przed tłum. Pochylił głowę i wszyscy uczynili to samo.

- Ojcze niebieski - wychrypiał i odkaszlnął. - Pobłogosław te dzwony, które uczyniłeś...

Pociągnął nosem, rozejrzał się dookoła, po czym zauważył, że wdepnął butem w krowi placek.

- Niech je diabli wezmą - wymruczał. Przedarł się przez tłum. Ludzie patrzyli za nim, dopóki nie zniknął w swoim domu, który miał co prawda szyby w oknach, ale wciąż brakowało mu dachu.

Tłum w milczeniu zwrócił się w stronę siedmiu kuzynów Kilchmara, którzy zdecydowanym krokiem wmaszerowali do kościoła. Jeden stanął przy najmniejszym dzwonie, dwóch przy średnim, a czterech przy największym. Ludzie wstrzymali oddech, kiedy po raz pierwszy się zakołysały.

Najdonioślejsze i Najpiękniejsze Dzwony na Świecie zaczęły bić.

Górskie powietrze zadrżało. Dźwięk rozlał się po dolinie. Był drażniący niczym zardzewiały zawias, dudniący niczym lawina, przenikliwy niczym wrzask i kojący niczym szept matki. Wszyscy krzyknęli z przerażenia, zadygotali, zakryli uszy dłońmi i cofnęli się o krok. Na szybach w domu ojca Karla Victora pojawiły się pęknięcia. Ludzie tak mocno zaciskali zęby, że je sobie wyszczerbili. Popękały im bębenki w uszach. U krowy, dwóch kóz i jednej kobiety wystąpiły przedwczesne skurcze porodowe.

W końcu odbijające się od odległych gór echo zanikło i zapadła cisza. Wszyscy podnieśli wzrok na kościół, jakby obawiali się, że może runąć. Po chwili otworzyły się z hukiem drzwi i ze środka wypadli kuzyni Kilchmara z dłońmi przyciśniętymi do zakrwawionych uszu. Stanęli przed tłumem niczym złodzieje przyłapani z łupem.

Nieoczekiwanie zaczęto wiwatować. Wznoszono ręce ku niebu. Potrząsano pięściami. Popłynęły łzy. Udało się! Najdonioślejsze i Najpiękniejsze Dzwony na Świecie zabiły!

Ocalili Królestwo Boże na ziemi!

Tłum zaczął powoli schodzić ze wzgórza. Kiedy ktoś krzyknął: ,,Uderzcie w nie jeszcze raz!", reszta zamarła, po czym wszyscy - mężczyźni, kobiety, dzieci, psy i krowy - rzucili się do ucieczki. Pognali w dół, ześlizgując się i staczając po zabłoconym wzgórzu, w końcu schowali się za domy, jakby uciekali przed lawiną. Ponownie zapadła cisza. Zza chałup wyjrzały głowy i skierowały wzrok na kościół. Nigdzie nie było widać kuzynów Kilchmara, zresztą chwilę później w promieniu dwustu kroków wokół świątyni nie było już żywej duszy. Nikt nie zdobył się na odwagę, aby ponownie uderzyć w dzwony.

A może jednak? Rozległy się szepty. Dzieci wskazywały na brązową plamę sunącą w górę zbocza z lekkością kępki siana niesionej podmuchami wiatru. Człowiek? Nie, nie człowiek. Dziecko - malizna jakaś - w brudnych łachmanach.

Tak się składało, że do licznych skarbów Nebelmatt należała głucha dziewczynka uznawana za wioskowego głupka. Mieszkańcy jej się bali, bo kiedy patrzyła na nich swoim świdrującym spojrzeniem, mieli poczucie, jakby znała ich wszystkie grzechy. Jeśli tylko się zbliżała, przeganiali ją, chlustając wiadrami brudnej wody.

Teraz głuche dziecko wspinało się na wzgórze ze wzrokiem utkwionym w dzwonnicę. Ona również słyszała bicie dzwonów, choć nie uszami, ale podobnie jak my odczuwamy obecność istoty wyższej - przez wibracje w żołądku.

Mieszkańcy zrozumieli, że Bóg zesłał im tę dziewczynkę - tak jak wcześniej Kilchmara, kamienie do budowy kościoła i metal do wytopienia dzwonów.

Zadzierała główkę, zupełnie jakby chciała pofrunąć wprost na szczyt dzwonnicy.

- Idź - zachęcali. - No idź.

Ona ich nie słyszy, ale wspomnienie bicia dzwonów popycha ją w stronę drzwi, a potem do wnętrza kościoła, w którym jeszcze nigdy nie była. Na podłodze leżą kawałki stłuczonych szyb; wspinając się wąskimi schodami na dzwonnicę, zostawia za sobą krwawe odciski stóp. Na pierwszym piętrze widzi trzy liny zwisające z sufitu. Rozumie, że to nie one są źródłem magii, że jedynie wskazują drogę, tak więc wchodzi po drabinie i unosi główką klapę. Na ostatnim poziomie nie ma ścian ani barierki, która chroniłaby przed upadkiem z wieży. Oczom dziewczynki ukazują się cztery różne panoramy: na lewo nagie skały, na wprost dolina wijąca się w stronę Italii, na prawo pokryta śniegiem przełęcz Susten, a kiedy po wejściu kilka stopni wyżej odwraca głowę do tyłu, widzi stojący między domami tłum przypominający czerwie kłębiące się na gnijącym mięsie.

Wchodzi pod największy dzwon i spogląda w jego mroczne wnętrze. Unosi rękę i wykonuje zamach. Dzwon ani drgnie. Dziewczynka nie czuje dźwięku. W narożniku dzwonnicy stoją dwa miedziane bijaki. Podnosi jeden z nich i uderza w największy dzwon.

Doznanie rodzi się początkowo w żołądku. Przypomina dotyk ciepłej dłoni. Minęły lata, odkąd czuła go po raz ostatni. Zamyka oczy - uczucie dociera do ud. Przebiega przez żebra. Dziewczynka wzdycha. Uderza ponownie w dzwon - tym razem z całej siły - a doznanie jest jeszcze mocniejsze. Zakrada się na plecy i wędruje wzdłuż ramion. Dziewczynce wydaje się, jakby wznosiła się na tafli dźwięku. Uderza w dzwon raz za razem, a dźwięk staje się coraz cieplejszy.

Zamachuje się bijakiem na średni dzwon. Jego brzmienie słyszy w szyi, ramionach, zagłębieniach pod kolanami. Dźwięk, niczym ciepłe dłonie, zaczyna ją rozciągać; uwięziona w swoim drobnym ciele, czuje się większa niż kiedykolwiek wcześniej.

Mały dzwon słyszy w szczęce, małżowinie usznej, podbiciu stóp. Raz za razem wykonuje zamach bijakiem. Podnosi drugi, dzięki czemu może uderzać w dzwony obiema rękami.

Ludzie zgromadzeni w wiosce początkowo krzyczeli, radując się z cudu. Odgłos bijących dzwonów powrócił echem z drugiej strony doliny. Przepełnieni dumą, wsłuchiwali się w niego z zamkniętymi oczami.

Dziewczynka niestrudzenie waliła w dzwony. Minęło pół godziny. Ludzie nie słyszeli, co mówią inni. Niektórzy próbowali porozumiewać się krzykiem, ale większość po prostu przysiadła na kłodach drewna i oparłszy się o mury domów, zasłoniła uszy dłońmi. Na biesiadników czekały już upieczone świnie, utoczono wina z baryłek. Jak tu jednak świętować sukces bez błogosławieństwa?

- Przestań! - zawołał ktoś.

- Ucisz je!

- Dosyć!

Wygrażali pięściami w stronę kościoła.

- Ktoś musi ją powstrzymać!

Wszyscy rozejrzeli się nieśmiało po sąsiadach. Nikt nie podjął wyzwania.

- Znajdźcie jej ojca! - krzyknęli. - Niech on się tym zajmie!

Przed tłum wypchnięto starego Iso Frobena, pasterza, któremu żona urodziła niedorozwinięte dziecko po dwudziestu latach małżeństwa. Nie osiągnął jeszcze pięćdziesięciu lat, ale miał już zapadnięte oczy i wychudłe patykowate ramiona sędziwego starca. Wierzchem dłoni wytarł zakatarzony nos i spojrzał na kościół takim wzrokiem, jakby wysyłano go z misją zgładzenia smoka. Podeszła do niego jakaś kobieta. Wepchnęła mu do uszu wełnę, a głowę owinęła brudnymi spodniami, zawiązując je z tyłu jak turban.

Iso wykrzyknął coś do mężczyzny stojącego obok niego. Ten zniknął w tłumie, a po chwili wrócił z batem używanym do popędzania mułów.

Słyszałem tę opowieść niezliczoną ilość razy. Dzielny Iso Froben wspinał się z mozołem na wzgórze. Jedną ręką przytrzymywał obwiązane wokół głowy spodnie, aby nie opadły mu na oczy, a w drugiej dzierżył bat. Stromą ścieżkę pokrywało błoto naniesione przez tysiące niecierpliwych stóp, przez co mężczyzna nieustannie się ześlizgiwał. Zjeżdżał dwa kroki w dół na kolanach, łapał równowagę i ponownie wstawał. Kiedy dotarł pod kościół, był od stóp do głów umazany błotem, które ściekało też z bata kołyszącego się w jego dłoni. Mimo zatkanych wełną uszu i czoła obwiązanego spodniami czuł, jakby przy każdym kolejnym uderzeniu jakieś kleszcze chwytały go za głowę i potrząsały nią.

Hałas wzmógł się jeszcze, gdy wszedł do kościoła. Przyciskał dłonie do uszu, ale na niewiele się to zdało. Po raz setny przeklął Boga za to, że obdarzył go takim dzieckiem.

Po wejściu na pierwsze piętro zobaczył, że liny wiszą nieruchomo, mimo to dzwony nieprzerwanie biją. Przed oczami pojawiły mu się czarne plamki. Świat zaczął wirować i właśnie wtedy Iso doznał nagłego olśnienia: to nie były dzwony zesłane przez Boga! Zostali oszukani. Podsunął im je diabeł! Wyprowadził ich w pole. To dla niego zbudowali kościół i dla niego wytopili dzwony!

Odwrócił się, aby zbiec na dół, ale w tej samej chwili kątem oka dostrzegł przez szpary w suficie maleńkie tańczące stópki.

W jego wątłym, wymizerowanym ciele pozostały jeszcze resztki odwagi. Ścisnął mocno w dłoni bat, jakby to był miecz. Wspiął się po drabinie na szczyt dzwonnicy i uniósł klapę - tylko trochę, by zorientować się w sytuacji.

Dziewczynka podskakiwała. Wirowała. Kołysała się na boki i wyciągała ciało w górę. Wymachiwała bijakiem i przy każdym uderzeniu zawisała na moment w powietrzu. Bicie zdawało się wydobywać z jej wnętrza, zupełnie jakby to jej czarne serce dzwoniło. Mimo że podskakiwała tuż przy krawędzi dzwonnicy, jakaś niewidzialna ręka kierowała zawsze jej stopy w bezpieczną stronę. Uderzyła w największy dzwon: Iso miał wrażenie, jakby ktoś wbił mu gwoździe w uszy.

Bijąca od niej radość ostatecznie przekonała Iso Frobena, że córka została opętana przez szatana. Odrzucił do góry klapę i wyszedł przez otwór. Podstarzały mężczyzna wyzbył się strachu. Tak długo smagał batem swe szatańskie dziecię, póki nie znieruchomiało na podłodze dzwonnicy. Chwilę później bicie dzwonów zastąpił przyjemny dla ucha pogłos. Z wioski dobiegły radosne okrzyki. Jego córka jęczała.

Cisnął bat na podłogę i zszedł na dół. Bez słowa minął wiwatujący tłum. Nigdy więcej nie widziano go w dolinie Uri, tak więc po Kilchmarze był drugą, choć nie ostatnią, ofiarą dzwonów.

Dziewczynka poruszyła się dopiero po zapadnięciu mroku. Najpierw uniosła głowę, aby sprawdzić, czy ojca nie ma w pobliżu, i dopiero wtedy usiadła. Jej ubranie było przesiąknięte krwią. Piekły ją rany na plecach. Niefunkcjonujące uszy pozostawały głuche na dobiegające z wioski odgłosy hulanki. Podniosła bijaki i otworzyła klapę w podłodze.

,,Jutro - pomyślała, spoglądając na dzwony - jutro ponownie w was uderzę".

I rzeczywiście następnego dnia uderzyła w dzwony i odtąd czyniła tak codziennie rano, w południe i wieczorem - aż do swojej śmierci.

Dziewczynka nazywała się Adelheid Froben, a ja, Mojżesz Froben, jestem jej synem.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

Butelki dla dzieci Kambukka
Kambukka Reno

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024