REKLAMA

Cena złudzeń

autor: Agata Marzec
wydawnictwo: Replika
wydanie: Zakrzewo
data: 16 lipca 2019
forma: książka, okładka miękka ze skrzydełkami
wymiary: 145 × 205 mm
liczba stron: 368
ISBN: 978-83-6621738-6

Inne formy i wydania

książka, okładka miękka ze skrzydełkami  2019.07.16

Wiedziała już wszystko. Tulił się do niej potwór w ludzkiej skórze. Nie mógł wiedzieć, czym jest serce, bo sam go nie miał. Kochał tylko siebie.

Żyjąca skromnie, ale szczęśliwa rodzina Ziembiaków przeżywa nieoczekiwany dramat: osiemnastoletnia córka Karolina - wzorowa uczennica, absolwentka renomowanego liceum - zamiast dokonać wyboru kierunku studiów, oznajmia, że przerywa swoją edukację. Jednocześnie związuje się z podstarzałym lokalnym biznesmenem i przysparza matce kolejnych siwych włosów, pokazując się z nim w miejscach publicznych. Niezłomna i głęboko wierząca matka zaczyna szukać pomocy.

Rodzina zaczyna rozpadać się i choć jej członkowie są tym faktem przerażeni, nie mogą zrobić nic, co mogłoby ten proces powstrzymać.

Agata Marzec dała się poznać szerokiemu gronu czytelników jako poetka i pisarka. Jej kolejna prozatorska książka przynosi ogrom uczuciowych i intelektualnych wzruszeń i zawirowań - to mocno zarysowana fabularnie przygoda życia i śmierci, miłości i nienawiści, pragnienia i odepchnięcia, siły i słabości, wiary i jej utraty, poświęcenia i zdrady, błądzenia i odnajdywania, prawdy i kłamstwa, pewników i złudzeń...

Ze zdziwienia rodzi się filozofia, a z ciekawości i wrażliwości literatura. Bo tym właśnie jest literacka ekspresja pani Marzec - zadawaniem pytań podstawowych odnośnie do naszej egzystencji, granic poznania, pragnień, marzeń, woli rozumienia siebie, innych i świata. Z szukania odpowiedzi na najważniejsze pytania, bez których nasze życie nie potrafi nabrać sensu, rodzą się historie bohaterów ,,Ceny złudzeń". Złudzenie jednak nie jest jednorazową przygodą naszego życia - to, co stanowi jego osnowę jest tym właśnie - nieustannym odkrywaniem, że to, co bierzemy za pewnik, to, co wydaje się dawać oparcie w niepewnym losie - w ciągu minuty może okazać się czymś całkowicie odwrotnym, innym, nieprzewidzianym. Cóż jest ceną złudzeń, czym płacimy za nieustannie ponawiany trud niepewnego poznania? To, oczywiście - nasze życie. Życie niepojęte, niezrozumiałe, dla którego wciąż poszukujemy uzasadnień, by bez końca odkrywać, że uzasadnienia mogą być jedynie chwilowe. Czy to znaczy, że są fałszywe? Nie, są odpowiednie tylko na daną chwilę, w danym czasie i przestrzeni. Bohaterka, Karolina, zdolna, utalentowana maturzystka, poznając tajniki wiedzy przyrodniczej, musi odpowiedzieć na pytania natury psychologicznej i metafizycznej. Narracja toczy się dwiema ścieżkami - na odtworzone, choć niepojęte życie Alberta Einsteina i jego kalekiej fizycznie, choć równej geniuszem i bez granic mu oddanej żony, Milevy Marić, nakładają się losy współczesnych protagonistów. W nieskończoności czasu, w nieskończonym kosmosie wytworzy się mikroświat ściśle splecionych ze sobą losów, pragnień, zdarzeń i uczuć. Bazą będzie dla Karoliny Einstein, z jego fizyką relatywną, fizyką niemożliwego. Wiedza fizyczna splecie się z wiedzą dotyczącą duszy, ale wszystko, co Karolina zrozumie, będzie musiała odrzucić, tak jak wiedzę swojego mistrza i jego wiernej służki, jak prawa, wedle których ustalali oni i jej rodzina porządki swojego losu.

Koleje życia, lęki i pragnienia, miłość, oddanie i poświęcenie nie omijają nikogo z tych, których powołano do istnienia na kartach książki. Splot egzystencjalnych zagadek i metafizycznej tajemnicy jest oczywistością dla każdej myślącej i czującej istoty. Agata Marzec opowiada o tym z właściwą sobie maestrią języka, z głęboką erudycją, wysoką kulturą, pisarską swobodą i polonistyczną elokwencją.

dr hab. Bernadetta Żynis, prof. AP

Fragment

1. Gdy mury śpią, budzą się demony

- Na Boga! Nie wytrzymam. Powiedz coś wreszcie!

- Ja? Przecież to ty zawsze byłaś najmądrzejsza i znałaś odpowiedzi na wszystkie pytania świata.

- Nigdy tak o sobie nie myślałam.

- Ale tak się zachowywałaś.

- Ja przynajmniej nie boję się zadawania trudnych pytań.

- Wielokrotnie pouczałaś mnie, że czasem nie warto pytać. Zastosujmy się zatem do tej złotej myśli.

- Niczego się wówczas nie dowiemy. A my musimy wie­dzieć, rozumiesz? To nasz cholerny rodzicielski obowiązek!

- Ty wiesz wszystko, bez zadawania pytań. Wiesz, co komu w duszy gra i leży na wątrobie. Mierzysz to własną miarą.

- Ja po prostu słucham najbliższych.

- Mądrzysz się i wygłaszasz tezy jak prorok. Diagnozujesz problemy innych, zanim ich faktycznie doświadczają. A w domu zachowujesz się jak Cerber. Węszysz spiski i zmowy.

- To z troski. O was. O nas. Troska daje mi prawo.

- Prawo do czego? Do dręczenia nas dulszczyzną? Wty­kasz swój nos we wszystko! Pełna wiedza o każdym w rodzi­nie daje ci poczucie ważności i panowania nad rzędem spowi­nowaconych dusz. Samodzielnie ustanowiłaś niepodlegający dyskusji matriarchat. Osaczyłaś nas nim! To władza oparta na niekończącym się zadawaniu pytań.

- Jak ty mało o mnie wiesz. O mnie i o mojej roli w tej rodzinie.

- Ostatecznie jak widać ty wiesz jeszcze mniej.

- Lubisz sprawiać mi przykrość, prawda?

- Próbuję trzymać cię mocno przy ziemi i przekonać, że żaden człowiek na świecie nie ma monopolu na wiedzę o naj­bliższych. Matka nie stanowi najwyższej instancji. Natura wła­śnie cię o tym poinformowała.

- Ale to, co się stało, nie jest problemem matki, tylko na­szym problemem. Razem musimy dokopać się do wiedzy o za­istniałych okolicznościach. I jest to nasz cholerny rodzicielski obowiązek, czy ci się to podoba, czy nie. Jeśli nie będziemy teraz policjantami, staniemy się sobie najdalsi na świecie.

- Czas sam podaruje nam odpowiedź.

- Nie mamy czasu czekać. Musimy zareagować, tu i teraz.

- Mamy przed sobą jeszcze wiele czasu. Szanujmy go.

- Ty oszalałeś. Zupełnie straciłeś rozum. Jak można w tej sytuacji pozwolić sobie na spokój?

- Zwyczajnie, żeby nie zwariować.

Ksawery i Hanna Ziembiakowie od godziny odchodzi­li od zmysłów, choć każde z nich inaczej. Przez większość tego czasu siedzieli skamieniali w dwóch dość znacznie, a ra­czej znacząco oddalonych od siebie fotelach, niecierpliwie spoglądając na tarczę zegara. Nie byli nastawieni na dialog, więc milczenie stanowiło idealny, niewidzialnie oddzielający ich mur. W tej chwili nie bardzo wiedzieli, jak mają ze sobą rozmawiać. Wprawdzie mieliby o czym, ale woleli milczeć. Nagłe wyrwanie się pani Hanny z rwistym potokiem słów zburzyło ustanowioną kilkadziesiąt minut wcześniej granicę bezpieczeństwa.

Byli dobrym małżeństwem, jeśli można tak określić parę ludzi, którzy połowę dnia spędzają osobno - w pracy, a jego pozostałą część - w odrębnych, nieprzylegających do siebie pomieszczeniach. Ksawery godzinami przesiadywał w cia­snej piwnicy pełnej własnoręcznie odrestaurowanych rupieci, z kolei pani Hanna skrywała swoje tęsknoty za płynniejszym

finansowo życiem w pachnącej drożdżowym plackiem kuchni. Szybko stali się pełnoprawnymi i jedynymi władcami swoich królestw. Rzadko spotykali się we wspólnej przestrzeni dzien­nego pokoju. Funkcjonowali w dwóch równoległych światach, które działały bezkolizyjnie i zgodnie. Przesiadywali w nich z pasją oraz autystycznym odcięciem od spraw gromadzących się w części wspólnej mieszkania. W stworzonych przez siebie samotniach realizowali się wyjątkowo twórczo i pracowicie. Najbardziej szanowali się wzajemnie właśnie za to, że to dru­gie bez awanturniczego zapędu uznawało prawo pierwszego do bycia samotnym w małżeńskim związku. Jednak wieczora­mi, niezależnie od koncepcji na spędzenie dnia, od dwudzie­stu siedmiu lat spotykali się w przytulnej sypialni urządzonej w stylu dawnych buduarów. Tam kładli swoje dwa światy do jednego wygodnego łoża i krótko relacjonowali sobie odegra­ną w nich rolę.

Artystycznie wystylizowane według najlepszych klasycy­stycznych wzorców pomieszczenie nie nawiązywało ślepo do anachronicznej przeszłości. Było oryginalnym i autorskim dziełem gospodyni, która błyskawicznie wyedukowała się w architekturze najbardziej pożądanych współcześnie wnętrz. Stworzyła własny, niepowtarzalny model wyposażenia zimnej i podobnej do innych bryły w socjalistycznym bloku, zacho­wawszy przy tym wierność sprawdzonej od wieków stylistyce.

Po wejściu do sypialni z zachwytem spoglądało się na ręcz­nie zdobioną toaletkę. Zgrabny mebelek miał być namiast­ką luksusu, w jakim pławiły się dawne francuskie damy. Na marmurowym blacie lśniły kryształopodobne flakony z per­fumami i pachnące egzotycznie pudry. Nad nimi, na oliwko­wej ścianie, powieszone zostało szerokie lustro odbijające jej przeciwległą siostrę. Ksawery lubił widzieć żonę poruszającą się w takt wspólnie odmierzanej przyspieszonym biciem ser­ca melodii. Uwzględniła więc jego prośbę i zmusiła się do zakupienia nowej bielizny. Mowa ciała była jedynym aktem

komunikacji, który przebiegał między nimi bez zakłóceń. Usta­wiony równolegle do drzwi mały szezlong służył doraźnie zaspokojeniu potrzeby wytchnienia. Skoncentrowani na pra­cy małżonkowie sporadycznie korzystali z jego gościnności i wygody. Za to chętnie zaglądali do sypialni w ciągu dnia, by podziwiać jej estetyczny kunszt i napawać się widokiem bez­konfliktowego mariażu, jaki zawarły buduarowe wpływy z no­woczesnym minimalizmem. Jego kapłanką była pani Hanna Ziembiak, która stworzyła dla siebie i swojego męża przytulny pokoik do uciech cielesnych i psychicznych ukojeń. Zapłaciła za to sowicie, ale bez poczucia straty, albowiem swoją nagrodę odbierała prawie każdej nocy. Poważni na co dzień właścicie­le mieszkania pod numerem trzydzieści siedem wraz z nadej­ściem nocy uwielbiali wgniatać zmęczone głowy w puchowe poduchy i beztrosko prostować nogi pod odpowiednio długimi kołdrami, podczas gdy lustra radośnie odrealniały ich twarze. Dumnie przypominali sobie, że dorobili się miejsca, którym rozkoszowali się oboje. Tylko w nim ich małżeńskie zespolenie odbywało się na wszystkich płaszczyznach ducha i ciała.

Tej nocy również najchętniej ułożyliby się wygodnie w łóż­ku, by na kilka godzin zwyczajowo zapomnieć o istnieniu świata, po którym poruszali się w pozycji wertykalnej. Ni­czego nie pragnęli bardziej niż horyzontalnego ułożenia oraz odpłynięcia w krainę marzeń i wyobrażeń. Jednak wiedzieli, że tym razem pobyt w sypialni nie zostanie uwieńczony snem. Pomimo nastania nocy czekali więc w pokoju dziennym, któ­ry trudno było nazwać salonem, ponieważ był zaledwie o pięć metrów kwadratowych większy od świątyni snu. Raz po raz przesuwali wzrokiem wskazówki zegara, chcąc przyspieszyć nadejście kolejnej godziny. Zapadli się w masywnych fote­lach nieustawionych względem siebie przyjaźnie i otwarcie. Ich oparcia były bezpiecznie oddalone i odwrócone od siebie. Chociaż stanowiły komplet, funkcjonowały jako dwa odrębne meble. Ziembiakowie - naprzemiennie - milczeli i kąsali part­

nera w krótkiej rozmowie, bez potrzeby patrzenia mu w oczy. Za każdym razem inicjatorem wybuchu okazywała się pani Hanna. Emocjonalnie niepewna wymiana zdań była ostatnią czynnością, w jaką Ksawery miał ochotę się zaangażować. Wpatrzony w przezroczystą przestrzeń skąpanego w ciemno­ści nocy pomieszczenia siedział nieruchomo w swoim fotelu, co pewien czas przenosząc ciężar ciała z jednego podłokietni­ka na drugi. Modlił się o to, żeby jego żona nie otworzyła ust. Odpowiadało mu to czasoprzestrzenne zawieszenie przerywa­ne nerwowym podrywaniem zgarbionej postaci z sąsiedniego fotela, która po kilku minutach wracała z kuchni na swój tron ze szklanką wody lub ryżowym waflem. Dopóki milczała, nie prowokowała go.

Chwilę po północy w socjalistycznym bloku, zapewniającym schronienie kilkudziesięciu zupełnie przeciętnym, legitymują­cym się robotniczym rodowodem rodzinom, zamilkły wszelkie odgłosy życiowej aktywności sąsiadów. Przestrzeganie ciszy nocnej było tu bezwzględnym zbiorowym obowiązkiem. Naj­pierw zrobiło się cicho, a zaraz potem ciemno i chłodno. Pani Hanna kilkakrotnie podkręcała wyszczerbiony kurek w kalo­ryferze, by wyprodukować odrobinę ciepła. Przewidywała, że wraz z mężem długo jeszcze będą musieli korzystać z jego łaskawości. I chociaż wzrost temperatury następował prawie nieodczuwalnie, zaczęli ściągać z siebie grube szlafroki. Ku ich zdziwieniu, atmosfera oczekiwania rozpaliła wychłodzone ciała do czerwoności. Przeistoczeni w dwie obrócone do siebie plecami fotelowe kule, zaczęli wachlować się starymi gazetami. Ich oczy ostentacyjnie powędrowały w przeciwległe rogi sufitu. Zaczęło denerwować ich zarówno zimno, jak i ciepło.

- Trzeba by już było potraktować go białą farbą - wyrwa­ło się pani Hannie po kilku minutach dokładnego lustrowania sufitu.

- Akurat teraz, w ciemności, dostrzegłaś, że nie jest czy­sty - syknął jej mąż. - Przeprowadzimy gruntowny remont

jeszcze w tym roku, jak tylko to wszystko się wyciszy i unor­muje. Nie dręcz mnie podobnymi sugestiami. Nie mam do nich aktualnie głowy.

- Tak czy inaczej, trzeba będzie się tym zająć.

- Powiedziałem, że zajmę się tym! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Pani Hanna tradycyjnie odpowiedziała na surowy ton męża posłusznym milczeniem i skuliła się jeszcze bardziej. Dała mu chwilę na to, by pokonał rozdrażnienie. Ksawery nie potrafił jed­nak znaleźć wewnętrznej równowagi. Zmarszczył brwi, zacisnął szczękę i zjeżył się. Kipiał złością oraz czymś, czego nie potrafi­ła zdefiniować. W normalnej sytuacji uciekłaby na kilka godzin do kuchni, a wróciłaby z niej z pyszną pojednawczą szarlotką. W chwili złączenia się wskazówek zegara na dwunastce skorzy­stanie z tego planu zaradczego nie wchodziło w grę. Znów więc stała się szczelnie zamkniętym w sobie przedłużeniem fotela, ale bezproduktywne milczenie zaczęło ją przerastać.

- W Castoramie robią na dniach wyprzedaż farb i tapet. Może warto wykorzystać okazję i zrobić remont już teraz? - Pani Hanna postanowiła kontynuować rozpoczęty i jednocze­śnie szybko zamknięty przed chwilą temat. - Uszyłabym nowe zasłony, bo te są już lekko wypłowiałe. Ostatnio na dziale tek­styliów widziałam całkiem ładne wzory. Pasowałyby do na­szego pokoju.

- A czy te, które wiszą, są dziurawe albo śmierdzą staro­ścią? - nie dawał przekonać się Ksawery.

- Dawno przestały być modne, a tam oferują towar odpo­wiadający światowym trendom.

- Kiedy ty miałaś czas spacerować po tym składowisku ka­pitalistycznych gówien? Człowiek haruje jak wół, od rana do wieczora, żeby w domu nie zabrakło na gaz, prąd i wsad do gara, a ty chodzisz po sklepach i wyszukujesz kolejne powody do wydania ciężko zarobionych pieniędzy. W dodatku na fa­naberie! Nie stać nas na nie.

- To tylko zasłony... Nie są drogie.

- Ale są zbyteczne. I to powinno ci wystarczyć. Poza tym umówiliśmy się, że będziesz siedzieć w domu, oszczędzać pieniądze oraz siebie i nie wystawisz się, jak inne baby, na wy­sysające krew pokusy wolnego handlu. Próbujesz odbić sobie dawną biedę czy zrobić mi na złość? Nie jesteś już nastolatką. Nie musisz gonić za trendami. Mamy wszystko, co potrzebne nam do szczęścia. Kiedyś byłaś bardziej oszczędna. Nie stań się taka jak one.

- Kto?

- Łapczywe i próżne baby.

- Wiesz, że szanuję każdy grosz i dwa razy zastanowię się, zanim go wydam na cokolwiek. Ale nie można żyć, wiecznie odmawiając sobie wszystkiego. Stać nas już przynajmniej na przyzwoitą egzystencję.

- Przecież żyjemy w niej od dawna! Spowszedniała ci? Za­cznij wreszcie doceniać to, co dostaliśmy od losu. Na cholerę nam nowe zasłony?!

- Żeby było przytulniej, ładniej...

- Mnie wystarczą czyste okna.

- Dla nas chyba lepiej by było, żeby zakryła je gruba kotara.

- To nie wina okien, że boisz się przez nie wyjrzeć na świat.

- Ani też moja.

- Wyrzuć katalogi i prospekty reklamowe. Nie potrzebuje­my nowych zasłon.

- Chcę w końcu zobaczyć prawdę.

- Nie bądź taka, jaką chce stworzyć sobie współczesny świat. Mody przemijają szybciej, niż człowiek zdąży zarobić na ich sfinansowanie.

- Potrzebujemy wokół siebie piękna.

- W tym pokoju potrzebujemy wyłącznie siebie.

Było to najbardziej intymne wyznanie, jakie usłyszała od czasu małżeńskiej przysięgi. Ksawery nie należał do jedno­stek tkliwych i wylewnych. Raz zadeklarowane przywiązanie

nie traciło, według niego, na aktualności, skoro go nie odwo­łał. Rzadko wykorzystywał bogactwo polszczyzny, nazywając uczucia czy emocjonalne stany. Najczęściej wszystko było u niego bez zmian i w porządku. Toteż ostatnie wypowie­dziane przez męża zdanie ucieszyło panią Hannę i przerazi­ło jednocześnie. Profilaktycznie, by uniknąć kolejnej utarczki słownej, całą sobą zapadła się w fotel.

Noce w bloku zawsze mijały tak samo, jakby przebiega­ły według ściśle określonego harmonogramu. Cisza opano­wywała korytarze na niedługie senne godziny, zapewniając mieszkańcom krótki, ale głęboki sen. Produkujący za dnia mi­liony błyskotek dla bogatszych od siebie robotnicy, strudzeni fizyczną pracą, zasypiali z chwilą ułożenia głów na podusz­kach. Średnio raz w tygodniu próbował wspiąć się cichaczem po schodach spóźniony lokator, który dzień wolny od dwuna­stogodzinnej harówki spędzał zwykle w najtańszym w mie­ście, nieoficjalnym i bez dachu, pubie za garażami. Pożegnaw­szy kolegów, długo szukał drogi powrotnej do domu, choć przebiegała ona bez przeszkód w linii prostej. Po cudownym odnalezieniu właściwej klatki mobilizował wszystkie siły po­trzebne mu do sfinalizowania niełatwej wędrówki. Im bardziej starał się nie robić wokół siebie hałasu, tym głośniej mocował się w ciemności z własną bezradnością. Ostatecznie trafiał zwykle przed drzwi sąsiedniego lokum, biorąc je za swoje. Śmiałe naciśnięcie klamki kończyło się karczemną awanturą i wyzwiskami. Przebudzone w ten sposób za ścianą sąsiedz­two pokornie odbierało swoją zgubę z progu rozwścieczonego gospodarza, przepraszając go za zaistniałe nieporozumienie. Potem jednak znów nastawał spokój, a rano nikt z przedwcze­śnie przebudzonych mieszkańców nie pamiętał zdarzenia, a przynajmniej do niego nie wracał. W toku przygotowań do podjęcia kolejnych wyzwań w budowlanej lub rybnej branży nie było na to czasu. Życie w kapitalizmie nadal było życiem w komunie. Zadaniem blokowej społeczności było przede

wszystkim pracować. Tak nauczyli ich rodzice oraz dziarscy poprzednicy. Jeśli chcieli wydawać, musieli zarobić. Żeby za­robić, musieli się wyspać. Świat nocnego życia w betonowym klocku rządził się zatem prostym i powtarzalnym prawem - zawieszano wszelką świadomą egzystencję w jednoznacznie określonych regulaminem cezurach czasowych.

Ziembiakowie chwilowo nie należeli do tego świata.

- Ta cisza jest nie do wytrzymania - zakomunikowała pani Hanna po wybiciu kolejnego kwadransa.

- Mnie ona nie przeszkadza - stwierdził ciężko dyszący Ksawery.

- Tobie nic nie przeszkadza. Wolisz ciszę od rozmowy o prawdzie.

- Znowu zaczynasz? Nie możesz po prostu posiedzieć ze mną, milcząc?

- My, zdaje się, mamy o czym rozmawiać. Ale ja czuję, że prowadzę dialog z samą sobą. Przecież mam męża, którego spra­wa tak samo dotyczy. Mój mąż ma w nosie rozmawianie ze mną.

- Rozmawianie o prawdzie? Tak, zarzuciłem je, bo moja żona stworzyła już tyle wersji prawdy, że nie wiem, w którą powinienem zacząć wierzyć. Jest, jak jest. Trzeba przeczekać.

- Aż będzie jeszcze gorzej?

- Aż przyjdzie lepszy czas.

- Po końcu świata może nie być już nic.

- Znowu dramatyzujesz. My go nie doświadczamy. Są większe tragedie niż nasza.

- A ty jak zwykle bagatelizujesz. Ostatnio nie można z tobą wytrzymać. Sprzeciwiasz się wszystkiemu, co mówię, dla za­sady! Zatykasz uszy, gdy próbuję nazywać rzeczy po imieniu.

- Czy ja, do cholery, muszę się zawsze z tobą zgadzać? Małżeństwo nie oznacza jednomyślności.

- Nie? A co wpajałeś mi przez te wszystkie lata? Dla ciebie dobra żona to ta, która nie ma odwagi sprzeciwiać się. Wtedy jest łatwa w obsłudze i zapewnia święty spokój.

- A więc okłamywałaś mnie, nigdy nie podważywszy mo­ich racji?

- Nie da się podważyć racji. One z definicji są jedyne słuszne. Za takie mają je ich głosiciele. Wolałam nie walczyć z wiatrakami.

- Życie z własnym mężem traktowałaś jako pole bitwy? To chore! Milczycie, a potem wykrzykujecie światu swój ból jako ofiary. I ty chcesz uczyć mnie otwartej rozmowy?

- Zawsze byłeś nerwowy, ale teraz przechodzisz samego siebie.

- Najwyraźniej mam powody.

- Więc mnie o nich poinformuj.

- Nie czas na to. Jest środek nocy.

- Do diabła! Jesteśmy małżeństwem!

- Pamiętam.

- Już nawet nie śpimy w sypialni.

- Zmieniły się nam przyzwyczajenia.

- Ta sytuacja nas zmienia, coraz bardziej. Wywołuje roz­pad naszej rodziny. A my siedzimy w wygodnych fotelach, obserwując proces zagłady. Czy w tym również się ze mną nie zgadzasz?

- Mówienie o zagładzie jest co najmniej absurdalne. Sie­dzimy w bezruchu, bo nie od nas zależy dalszy bieg wydarzeń.

- Klasyczna strategia wobec problemu. Winszuję zadowo­lenia. Będziesz smażył się w jednym kręgu piekła z Piłatem. Musimy zacząć działać! Upłynęły dwa miesiące, od kiedy prawie nie zmrużyliśmy oka. Dymimy tu grozą jak kipiące wulkany i czekamy na nadejście kataklizmu. Każdej nocy tak samo. On już nadszedł.

- Czuwamy, taka jest rola rodziców.

- Chyba przestaliśmy nimi być. Rodzice wiedzieliby, co z tym zrobić.

- Nic się nie da zrobić. To już się stało i się nie odstanie.

- Przecież nie może być tak, że nie mamy wpływu!

- Chwilowo nie mamy.

- Do licha, Ksawery! Jesteś mężczyzną! Zrób coś!

Poczciwa pani Hanna nie wiedziała, że wystosowała w stro­nę swojego mężczyzny najgorszy z możliwych apeli. Ksawery jęknął i poczuł, jak gniew rozsadza mu głowę. Zacisnął mocno pięści, ale - przestraszony projekcją własnego umysłu - szyb­ko je rozluźnił. Niepomiernie zabolało go to bezceremonial­ne podważenie jego męskości. W jednej chwili zrozumiał, co mieli na myśli filozofowie, pisząc o równoległym produkowa­niu pierwiastka miłości i nienawiści w stosunku do tej samej osoby. Ziembiakowie byli sobie teraz obcy jak para nieznają­cych się ludzi. Pomiędzy nimi rozciągało się zaledwie kilka metrów śliskiej skórzanej sofy, ale ich dusze zrodziły rozcią­gnięty w nieskończoność dystans. Ksawery doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nic nie może w ich trudnej sytuacji zrobić. Jako mężczyzna nie miał żadnej sprawczej przewagi. Pani Hanna założyła, że jej mężowi po prostu nie chce się ty­tłać w błocie. Rozsierdziło ją to do granic wytrzymałości. Wy­chodząc za mąż, liczyła na pozyskanie wsparcia zawsze silne­go partnera, niosącego pomoc bezwarunkowo, niezależnie od skali problemu. Tymczasem jej siłacz albo siedział i milczał, albo rozkładał poddańczo ręce.

Pani Hanna długo żywiła przekonanie, że nawet w do­brych małżeństwach trzeba czasem grać jakąś rolę. Wyuczyła się cierpieć cicho i pokornie, nie skarżąc się na mężowskie uchybienia. Ksawery nie raz ją zawiódł, ale nauczyła się żyć z tym rozczarowaniem. Uznała, że bierność jest drugą natu­rą introwertycznego pracusia, tak jak przyzwyczajenie się do niej stanowiło drugą naturę pani Hanny. Obok bierności Ksa­wery wykazywał jeszcze jedną nadmiernie drażniącą ją posta­wę - bagatelizowanie ważnych spraw. Gdy cokolwiek zaczy­nało wymykać się spod kontroli, chował głowę w piasek albo całe ciało oddelegowywał do piwnicy. Wiedziała, że wyniósł to zachowanie z rodzinnego domu i trudno będzie naprawić

zaniedbania wychowawcze zniewieściałego ojca, tym bardziej że stanowił on dla jej męża niekwestionowany autorytet. Obaj reagowali rozdrażnieniem na nieprzychylne im wyroki losu. Swój bunt wyrażali pozorną obojętnością. Pani Hanna zwy­kle cierpliwie czekała na wybudzenie się bohaterskiego ducha męża z psychicznego letargu i podjęcie jakichś kroków. Cze­kanie to odnosiło różny skutek, w przeważającej mierze żaden, ale było przynajmniej naznaczone szlachetną kobiecą wyrozu­miałością. Jednak despotyczny Ksawery ignorował nie tyleż problemy, co martyrologiczną postawę Ziembiakowej. Według niego specjalistą od naprawiania rzeczywistości był czas i pod żadnym pozorem nie należało mu w tym procederze przeszka­dzać. W dniu, w którym Ksawery Ziembiak poślubił Hannę, niespisaną umową ustanowił dla siebie niezbywalne prawo do rozporządzania jej osobą oraz zasadę nietłumaczenia się ze swoich czynów, myśli i wyborów. W jego pojęciu najtrwalsze były małżeństwa zbudowane na tych właśnie fundamentach. Szczęście partnerki schodziło na dalszy plan.

Ksawery kochał panią Hannę bezgranicznie, o czym do­skonale wiedziała. Węzłem małżeńskim połączyła ich niegdyś autentyczna miłość, która nie rozmyła się w szarej codzienno­ści. Żadne z nich nie kochało nigdy kogoś innego, choć uczci­wie przyznali, że nie byli dla siebie pierwszymi partnerami. W świecie Ksawerego Ziembiaka uczucie stanowiło jedynie punkt wyjścia do zbudowania dwuosobowej wspólnoty. Waż­niejsze od niego były powinności i rozsądne decyzje dotyczące dobowego harmonogramu. Troszczył się o swoją uległą żonę, więc wybrał jej narzucającą dyscyplinę pracę księgowej, by nie myślała o flirtach lub zdradach. Przeselekcjonował liczne grono koleżanek i uszczuplił je do zera, by żadna z podstęp­nych samic nie mieszała w głowie jego wybrance. Odciął ją także od podszeptów nadopiekuńczych rodziców. Następnie zapłodnił świeżo poślubioną oblubienicę w podporządkowa­nym jego woli terminie. Skroił Hannę według swojej miary: podarował jej wartościowe życie, wyznaczył jego sens, skon­struował hierarchię potrzeb i wskazał granice moralności, by potem móc już tylko wymagać. Głęboko wierzył w to, że jest troskliwym i kochającym Stwórcą, który mądrze ukonstytu­ował małżeński porządek. Najbardziej szanował panią Hannę wtedy, gdy głośno doceniała jego wkład włożony w unormo­wanie rodzinnego pożycia.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Kambukka Olympus
Kambukka Lagoon

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

AMBRA - Twoje Perfumy
AMBRA - Twoje Perfumy