REKLAMA

Zasady śmiesznego zachowania

tytuł oryg.: Pravidla smesneho chovani
autor: Emil Hakl
wydawnictwo: Wydawnictwo Afera
wydanie: Wydanie 1, Wrocław
data: 14 października 2013
forma: książka, okładka twarda
wymiary: 118 × 164 mm
liczba stron: 196
ISBN: 978-83-9321208-8

Zasady śmiesznego zachowania to rozdarta na trzy części intymna spowiedź bohatera, którego dość trafnie charakteryzuje pewna uwikłana w relację z nim kobieta: Jesteś wiecznie niezadowolony, podkurwiony, nieokreślony, nie można się do ciebie zbliżyć, nie dasz się nabrać, robisz z siebie gwiazdę, chlejesz, rżysz jak koń, w środku cały się trzęsiesz, potem bierzesz stilnox, żeby zasnąć. Chcesz tak umrzeć? Chcesz i jeszcze będziesz z tego śmiesznie dumny.

Z każdą stroną książki coraz bardziej zaprzyjaźniamy się z tym irytującym facetem. Towarzyszymy mu, kiedy lata na paralotni odurzony psychotropami, robi bilans ,,straconych lat", zajmuje rozmową umierającego ojca, zbywa niedającą się zbyć panią, czy płynie w dół delty Dunaju, żeby wysypać prochy ojca do najbardziej obrzydliwego z mórz, a, jak się okazuje, także symbolicznie odnaleźć samego siebie.

Zasady śmiesznego zachowania to piękna proza, unosi na hipnotyzujących falach pomysłowego języka, celnych obserwacji, zaskakująco intymnych zwierzeń i energicznych, dowcipnych dialogów.

Choć z książki możemy się dowiedzieć, co trzeba zrobić, żeby się ośmieszyć, ona sama zdecydowanie nie ośmiesza autora, przeciwnie - stawia go wśród najciekawszych osobowości literatury czeskiej.

Książkę wyróżniono prestiżową Nagrodą Josefa Škvoreckiego.

Fragment

- Trzymaj się prądu! - nakazuje głośnik.

- A jak mam znaleźć ten prąd? - pytam.

- Jesteś w niiim! Wkręć się!

Dookoła porusza się mnóstwo stworzeń, małych, większych, szybkich, powolnych, wirujących, trzepoczących, opierzonych i nagich. Tumany komarów i ważek, meszek i muszek, szerszeni, motylków, płóciennych aut sportowych, jaskrawo pomalowanych transportowców i patrolujących wysoko, brutalnie wyprofilowanych potworów wyposażonych w broń taktyczną. Pod nimi masy kołujących spadochronów, szybujących płacht i innych latających worków z zawieszonymi ludzkimi ego.

Tu na górze jednostka nagle uświadamia sobie, że ze wszech miar przekracza własne możliwości. Jak zwykle pierwsze skrzypce gra samowspółczucie. Poruszenie wywołane świadomością własnej małości, bo jak tu nie być dumnym z własnej małości. Jak tu się nią trochę nie pochwalić. Jak tu nie upajać się blaszanym głosem mediów, jak tu nie krzyczeć razem z nimi, że współczesna rzeczywistość jest dla nas absolutnie nie do przyjęcia. Że chcemy ją zmienić. Tu są korzenie wszelkich nadziei, miłości, wiar i związanych z nimi reżimów, postępów, wygłupów, sodom, gomor i wszystkich możliwych izmów. Jak nazywa się to, co dzieje się konkretnie z nami, nie wiemy. Dyrektorzy kreatywni zaczną wymyślać nazwy dopiero kolejnego dnia. Jednak cel jest w dalszym ciągu ten sam - udoskonalić człowieka. Naprawić go, dokończyć. Dociągnąć. Wsadzić mu trzecie oko. Jak na razie nikt tego nie przeżył. Ale coś w tym jest. Ile trzeba się nagdakać, żeby się przypodobać, ile napłakać, naprosić. A słuchacze się śmieją, inni, z nieznanych przyczyn, trzęsą z nienawiści. Nikt nie może być pewien, czy nie robi już tylko za najzwyklejszego błazna. Do tego przebłyski świadomości, czego chcieć więcej. Przyłącz się i ulegnij. Nie broń się przed tym. Basy i wysokie tony. Dawaj wyżej.

Lecę.

(...)

Na rogu budynku z częściowo powybijanymi oknami nerwowo migocze neon BAR. Idziemy.

W środku pusto, tylko kilku tu i ówdzie porozsadzanych niedobitych środkowoczeskich rastafarian. Najbardziej pomarszczony celuje w nas palcem. Jego brodę pokrywa nieludzko gęsty, czarny jak smoła zarost, przypominający powierzchnię drucianej szczotki. W ogorzałym jaszczurowatym pysku zwiera kurzą łapkę. Płynnym ruchem palca wskazującego określa, gdzie ewentualnie możemy usiąść. Siadamy przy stoliku w kącie. Guru z diabelską paszczą jeszcze sześć czy osiem sekund przebija nas nieubłaganym paluchem, po czym zasypia. Kurza łapka to prawdopodobnie wygasła fajka. W kącie naprzeciwko kuli się parka kościstych osiemdziesięcioletnich cyklistów w pomarańczowych lajkrach i obserwuje wszystko wzrokiem na pozór wystraszonym, lecz w istocie chciwym. Przenoszą uwagę z jednego punktu na drugi, jakby byli jednym stworzeniem.

Kelner z balejażowym jeżykiem na okrągłej spoconej głowie podchodzi do naszego stolika, po czym patrzy w ścianę. Zamawiam piwo butelkowe o dostojnej nazwie Svijanský Książę, chłopcy biorą sok truskawkowy, dużo lodu. Rozmawiają o jakichś swoich koleżankach.

- I mówię do niej: Jak cię tylko widzę, od razu mi stoi, wierzysz mi?. A ona: Mi też by stał, jakbym miała.

- No i?

- Co no i?

- Było coś?

- Kurde, skąd mam wiedzieć. Chyba coś było, nawet ładna była chyba.

- Ta, ładna jak róża co się z kibla wynurza.

- Tak się mówi o obleśnej.

- Ładna się mówi jak róża.

- Nie mówi się tak.

- O ile, że się mówi?

- Mówi się... Kurwa, co się mówi? Bo już nie wiem.

- Wyluzuj się.

- Jak mam się wyluzować, jak myślę o tym, że się mam wyluzować?

- Każdy się w końcu kiedyś wyluzuje.

- Chyba że ci, co się coraz bardziej stresują.

- Ludzie mają niewłaściwe nastawienie.

- Wiadomo, życie to walka. Ćwiczysz jeszcze?

- Godzinkę dziennie, specjalnym sposobem, ręka, sztangielka, słodkie słowo sztangielka, he, he, co ty, nie mam czasu, zapierdzielam jak automat.

Przez jakiś czas kłócą się, który dłużej wytrzymał bez jedzenia. Pięć dni, orzeka pierwszy. Słabizna, ja tydzień, przebija go drugi. No, ale ja w Maroku jedenaście dni, przypomina sobie pierwszy. W Maroku są jeszcze bardziej obrzydliwe kanapki niż u nas, prawi drugi. Zajebiste uczucie, zgadzają się, nie jeść. Oczyścić przewód, pozbyć się toksyn.

- Węża jadłeś? - bada teren jeden.

- Taa. Pytona.

- Pytona mówisz...

- Pytona w zielonym kari, wiesz, jaki dobry? Hodują je na mięso, tak jak u nas świnie.

- Kto?

- Tajlandczycy. A gąsienice z grilla?

- Super. Prażone skorpiony też, tylko nie można się im za bardzo przyglądać. Ale i tak jak wracam do Czech, dopada mnie jazda na śmietanę - zwierza się Rulpo. - Pochłaniam śmietanę w każdej postaci.

- Twoja sprawa - ocenia Murgy. - Ale w tym całym masowym mięchu tyka bomba, sam wiesz, nie?

- A kto mówi o mięsie, śmietanę jem.

- Chodzi mi o masową produkcję, chleb zabija, bułki zabijają. Podam ci przykład.

- Podaj - zachęcam.

To mój jedyny głos w dyskusji. Zaczynam bowiem widzieć, jak mnie odbierają - jak osobę, która nie szanuje samej siebie. Podczas gdy oni się szanują. Jest w nich szczególna mieszanka uprzejmości i chłodu, w tych trzydziestoletnich. To, co u nas było skrzywione, jest już u nich proste. A tego, co u nas było proste, nie ma już u nich wcale.

Jednak wszystko jest diabelnie śliskie, chłopcy. Czym się różni średnio podkurwiony młodszy mężczyzna od średnio podkurwionego starszego mężczyzny? Stary nie uważa się za centrum metropolii. Zaczyna czuć się swojsko na, nie zapadłych może, ale już peryferiach. Choć nie rusza dupy z Pragi 2, nagle staje się wieśniakiem. Wyświechtany rezydent, nachmurzony optymista. Obserwator. Nasłuchuje i porównuje. Jest pod wpływem wspomnień, w tym cała rzecz.

Droga symboli jest niebezpieczna, ponieważ jest łatwa i zwodnicza. Kto to napisał, do cholery?

(...)

Na korytarzu OIOM-u usiłuję wmontować się w fartuch, wciskam nogi w przerośnięte gumowe koraby.

W sali rzędy łóżek, w każdym z nich jakieś biedaczysko do połowy zakryte prześcieradłem. Nie widzę ojca. Ten nie, tamten to chyba baba, pod oknem jakaś opuchnięta blada larwa, jeszcze raz. Na przeciwko mnie fioletowy waligóra, obok rozcięty chłopak, za nim jakaś zdeptana mysz. Czyżby to był on? Ten siny kolos na wprost?

Podchodzę bliżej, faktycznie. Jeszcze tydzień temu dystyngowany, choć trochę wyliniały, szczupły don juan leży tu teraz dwa razy większy, niż bywał przez całe życie. Z nosa i ust wychodzą mu dreny. Igły w żyłach, na nagiej klatce piersiowej sińce, sondy, plamy od jodyny. Nie ma wąsów. Z pustych ust wydobywa się nieprzerwane piersiowe charczenie. Oczy ma zaciągnięte brązową błoną. Patrzy na mnie.

Nachylam się w stronę charczących ust. Słyszę oddalony jęk, kwilenie, coś w rodzaju kołatania. Jakby siekierka parobka stukała w gałązkę w zaczarowanym lesie. Następuje długaśne beknięcie.

- Dobche che łidzieć - mówi dwie oktawy niżej niż zwykle.

- Ja też się cieszę, że cię widzę - mówię. - Masz głos jak Frankenstein.

- Ho? Jach chto?

- Masz głos jak Frankenstein - melduję mu do ucha.

Dorodna pielęgniarka obrzuca nas karcącym spojrzeniem.

- Jechtem Franchentchtein, hochch - chrapią usta. - Hochumiech? Zabchali mi chęby. Chdzie moe chęby?

- Gdzieś schowali - odpowiadam.

- Chdzie? - pyta ożywiony.

- Nie martw się, oddadzą.

- Techaz niech oddachą!

Nie zdając sobie z tego sprawy, złapałem go za rękę. On chyba też tego nie czuje.

- Jecheś z Hanką? - pyta.

- Rozstaliśmy się.

- Jach hwykle przech chebie.

- Hm.

- Wchystko pchynie.

- Co mówisz?

- Wchystko pchynie, chęść thwale, cheszta kapie, ch ch ch.

- Panu doktorowi nie wolno się śmiać - upomina nas grzmiącym głosem dorodna pielęgniarka.

- No tak - ściszam głos. - Byleby żyć.

- Chciałbym jechcze hyć - szepczą wargi ojca zdeformowane ogoleniem wąsów, których sam z siebie w życiu by się nie pozbył.

- Będziesz - mówię. - Nic się nie martw.

Jego ciemne usta uśmiechają się krzywo, z niedowierzaniem. Zamyka oczy. Jest zmęczony. Na powrót zanurza się sam w sobie.

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Kup bilet

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Wyjazdy sportowe
Wyjazdy sportowe

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break