REKLAMA

Krucjata. Tom 2

autor: Eugeniusz Dębski
wydawnictwo: Fabryka Słów
seria: Krucjata
kolekcja: Bestsellery polskiej fantastyki
wydanie: I, Lublin
data: 26 stycznia 2008
forma: e-book (epub, mobipocket)
liczba stron: 464
ISBN: 978-83-7574419-4

Inne formy i wydania

e-book (epub, mobipocket), I  2008.01.26

Science fiction i fantasy w jednym. Eugeniusz Dębski, twórca . przewrotnych przygód rycerza Hondelyka zwanego Xameleonem, po raz kolejny zabiera Cię w fantastyczną podróż. A nawet w dwie podróże jednocześnie.W XXVII wieku trwa wyprawa statku kosmicznego ,,Gwiezdny Szaman". Uczestniczą w niej odhibernowani współcześni nam ludzie pod wodzą krewkiej Holenderki. W ich małej społeczności buzują emocje i uczucia, dojrzewają intrygi, tworzą się konkurujące ze sobą frakcje. Czy każdy z członków załogi w wystarczającym stopniu podoła trudom wieloletniej podróży? Czy będzie w stanie stawić czoła kolejnym wyzwaniom? Jednym z nich jest wspólne... kręcenie serialu fantasy, do którego załoganci na bieżąco tworzą scenariusz i w którym występują. A filmowi bohaterowie także wyruszyli na wyprawę - chcą odnaleźć przyczynę zniknięcia z ich świata magii. Każdy nosi w sercu własną tajemnicę... Kontynuuj z bohaterami obie podróże.

Fragment

Przed świtem Hok obudził wszystkich. Darys, który pełnił tajną wartę, poderwał się pierwszy, gdy ciem­noskóry wojownik cicho zawołał:

-- Hej, wstańcie! Coś się dzieje!

Mrok nocy nieco tylko mniej gęsty mieli nad swoimi głowami, sylwetka Hoka widniała na skarpie, przykuc­nął z głową wychyloną poza zbocze.

Wygrzebali się z derek i opończy, przecierali oczy i wspinali na stok. Rosa powodowała, że co i rusz ręce i stopy ślizgały się, w ciszy słychać było sapanie i ciche, łagodne ze względu na kobiety przekleństwa.

Wydostali się w pobliże Hoka i zrozumieli, że nie chcą wychylać się mocniej.

Od zachodu nad horyzontem, do jednej trzeciej wy­sokości kopuły niebios, widniała ogromna gęba. Wyma­lowały ją jakby obłoki, ale wszystko w niej było wyra­ziste, ukazane tak dokładnie, z barwami i cieniami, że musiał istnieć jakiś inny, nieludzki oczywiście, sposób umieszczenia na niebie wizerunku.

W pierwszej chwili wydawało się, że to twarz sta­rej, złej kobiety, złudzenie narzucały wijące się, falujące włosy, ale zaraz potem twarz nabrała wyrazistości i sta­ła się zdecydowanie twarzą mężczyzny. Miał ostry, ha­czykowaty, długi jak dziób orła nos z wąskimi, jak po dźgnięciu ostrzem noża, szparami nozdrzy; poniżej nie­mal nie było warg, pojawiły się, dopiero gdy potworna zjawa poruszyła ustami. Nad okrągłymi oczami wzlaty­wały końcami ku górze gęste krechy brwi, falujące ni­czym ogromny kłąb węży włosy co i rusz przesłaniały czoło z trzema niebieskimi sierpami -- bocznymi skie­rowanymi ku górze, środkowym skierowanym w dół -- wymalowanymi czy wyciętymi w skórze. Lodowato sine źrenice patrzyły mgliście, usta poruszyły się i otworzyły, w mrocznym tunelu poruszył się karminowy język, war­gi ułożyły się w jakieś słowo.

-- Kiedy tylko się to pojawiło -- powiedział cicho Hok -- wydawało mi się, że słyszę ,,Palan" czy ,,Dakan" albo...

-- Waltan! -- mruknął przez zęby Mag. -- To mu­siało być Waltan...

-- Też tak pomyślałem po chwili -- przyznał Hok. -- Ale nic więcej nie było. Tyle tylko, że na po­czątku to były bardzo mgliste zarysy, nawet pomyślałem, że śnię albo że to po prostu cudowny, przedziwny układ obłoków, zresztą bardziej przypominało to pysk wilka, potem jakoś się te rysy cofnęły, pysk się wciągnął... Tyl­ko ozór co jakiś czas się poruszał, a potem zaczęło dmu­chać jakby tym imieniem.

-- Coś rozumiesz, Waltanie?

Mag pokręcił głową, ale bez przekonania, co widaćbyło nawet w półmroku. Od pytań uratowało go ryso­wane na niebie oblicze -- usta otworzyły się szeroko, czerwony jęzor poruszył żmijowo i cofnął, krecha ust rozciągnęła w szerokim, krzywym, złośliwym uśmiechu, a z rozszerzonych nozdrzy wymknęły się i skierowały ku ziemi dwa wąskie białe obłoczki.

Chwilę wszyscy obserwowali niebo, potem twarz za­falowała, drgnęła i zniknęła. Waltan popatrzył w lewo, na Hoka, i w prawo, na resztę.

-- Nie podoba mi się to. Schodzimy na dół, szyb­ko!

W niecce, gdzie wszyscy stanęli, patrząc na niego, wskazał wierzchowce i rzucił:

-- Dobrze przywiązać konie! Namiotów nie rozło­żymy, ale postarajcie się przyszpilić je do ziemi. Wszyst­kie trzy niech staną po tej stronie skarpy. -- Wskazał zachodnie zbocze. -- Obawiam się, że coś dmuchnie odtej strony -- wyjaśnił i sam pobiegł do wózka.

Obaj wojownicy zgodnie rzucili się do koni, kowal z Onro zaczęli przenosić namiot Maga na drugi brzeg, przesuwać namiot kobiet. Zenke z Nanteli na polecenie Waltana wyjęły z komory pod wózkiem po kilka smoli-pałów i gdy namioty zostały przyszpilone, powkładały do każdego po trzy drągi. Mag szamotał się przy wóz­ku z dużą płachtą, którą owijał wystające z tyłu powozu skrzynie. Kilka chwil po rozpoczęciu krzątaniny obóz był gotów... tyle że nikt poza Magiem nie wiedział na co.

-- Na co czekamy, Waltanie? -- zapytała Nanteli. -- Znowu coś wiesz, czym nie chcesz się dzielić?

-- Dlaczego znowu? -- warknął ugodzony jej sło­wami Mag. -- Nieważne, spodziewam się, że zaraz tu zawieje albo i coś gorszego się wydarzy. Mieliśmy ogromne szczęście z tą kotlinką... Chyba... -- Myślał chwilę, potrząsnął głową. -- No, teraz nie ma co się za­stanawiać... -- skwitował na głos jakąś myśl. -- Kry­jemy się, jak powieje, w namiotach. Najlepiej, jak przy-siądziemy na połach, żeby je jeszcze przybić do ziemi. Gdyby zrobiło się zimno nie do wytrzymania, zapalcie smolipały.

Nad głowami, nad kotliną, rozległ się przenikliwy niski świst, jakby ktoś uchylił szczelnie dotąd zamknięte drzwi i wywołał przeciąg. Mag machnął ręką w stronę namiotów i pierwszy zniknął w otworze usłużnie przy­trzymywanym przez Onro.

Mężczyźni odczekali, aż weszły kobiety, potem szyb­ko wcisnęli się do drugiego namiotu. Zgodnie ze słowa­mi Maga przesunęli się pod skarpę, wymacali leżącą na zboczu ściankę i usiedli na niej. Cały namiot trzymał się teraz na ich plecach i głowach. Nie było to wygod­ne, ale nikt nie narzekał, zresztą po chwili na zewnątrz zadudniło coś, sypnęło grubym żwirem po namiotach, zasyczało.

-- Zamieć? -- stwierdził pytająco Darys.

Chyba tak -- odpowiedział mu kowal. -- Co prawda widziałem coś takiego już dwa razy w życiu, ale wczesnym latem i późną wiosną...

-- Tu pora roku nie ma nic do rzeczy -- oświadczył z przekonaniem Darys. -- Niby nie ma tu Magii, w tej krainie, a co i rusz coś się dzieje niezwykłego... Ognista nawała, przybycie Hoka, teraz to...

-- Nie ma Magii? -- zapytał Hok. -- Skąd wiecie? Dlaczego nie ma?

-- Wiemy... hm... no bo... Właśnie! Wiemy to z ust Maga. Zresztą skąd miałbym wiedzieć? Przecież ja się nią nie posługuję, ja chciałem z jej usług skorzystać.

W ciasnym mroku zapadła cisza, na zewnątrz zaś hałas się wzmógł. W wystające, okryte płachtą sylwet­ki, zwłaszcza w głowy, uderzył mocny, jędrny podmuch i znowu zabębnił żwir? śnieg? grad?

-- Waltan jest Magiem? -- stwierdził spokojnym głosem w ciemnościach Hok.

-- Sam niech ci powie -- szybko wykręcił się Darys i zrozumiał, że pośpiech był aż nadto wyraźną odpowie­dzią. -- Jak już wiesz, każde z nas coś chce zyskać, od­zyskać, nabyć u celu wyprawy. Czy to się uda, nie wiem i wątpię, ale nie spróbować byłoby głupotą. Więc spró­bowaliśmy.

Głowy nagle przycisnęła im jakaś niewidoczna ol­brzymia, miękka, ale silna dłoń. Hok zaczął szperać w ciemnościach.

-- Gdzieś tu były drągi, prawda? -- rozległ się jego głos. -- Potrzymajcie namiot, poszukam.

-- Tu mam -- odezwał się po raz pierwszy Brou. -- Masz.

Usłyszeli postukiwanie drągów.

-- Ustawię dwa pod kątem do skarpy -- oświad­czył Hok. -- Już mnie kark boli od trzymania całego domu na głowie.

Dwaj pozostali mężczyźni napięli mięśnie, potem, nie umawiając się, podnieśli ręce i naprężyli połę na­miotu. Po chwili poczuli, że nacisk na szyje słabnie, choć z odgłosów sądząc, wichura na zewnątrz jeszcze nie do­szła do kresu sił. Hok usiadł.

Nagle jakby zalała ich fala lodowatej wody. Zrobiło się zimno, i to zimno przeraźliwie. Od razu wydycha­ne powietrze zaczęło niemal skrzypieć w ciemnościach, osypywać się na ziemię w postaci szronu.

-- Uej, nie ma na co czekać, co? -- zapytał w ciem­nościach Brou.

Coś skrzypnęło, trzasnęło, nagle zajarzyła się iskra, rozpaliła, pojawiła druga -- z obu końców złamanego drąga trysnął dym, a potem jasny, wesoły ogień. Kowal ostrożnie położył drągi ogniem ku ludziom, ci natych­miast wysunęli dłonie. Z ust waliły im kłęby białych obłoków. Brou i Darys naciągnęli kaptury. Wojownik nagle uprzytomnił sobie, że Hok przyłączył się do nich bez żadnych bagaży -- pojawił się w skórzanym odzie­niu, jego miecze i sztylet, i koń. Szybko ściągnął z siebie opończę i podsunął Hokowi.

-- Bierz, mam grubą derę na sobie -- powiedział.

Hok wahał się tylko mgnienie oka. Szybko pochylił się i wsunął pelerynę między siebie i namiot.

-- Uch! Dzięki! -- mruknął przez zaciśnięte war­gi. Potem chwilę machał palcami nad płonącymi we-

soło dwoma patykami. -- Powiedziałeś, że nie ma tu Magii, a to?

-- To są takie ogniste krzaki, tutejsze. Ale nie ma w nich Magii, tylko jakiś sok, który jak się wydostanie na powietrze, to się zapala. Nazbieraliśmy ich trochę na początku wyprawy, mamy tam jakiś zapasik. Smolipały. Mają też inną nazwę, palce jakieś tam, ale nie pamię­tam. A ty, Brou?

Kowal potrząsnął głową.

-- Nie pomnę. Tu się tyle dzieje, ciągle coś mnie za­skakuje...

Chciał chyba coś jeszcze powiedzieć, ale na zewnątrz tak zawyła wichura, że musiałby wrzeszczeć z całej siły. Po chwili natężenie wiatru zmalało, napór na namiot wyraźnie zelżał. Zrobiło się ciszej i od razu jakby cieplej.

-- Zapalcie smolipały! -- usłyszeli gdzieś spoza na­miotu głos Onro. -- Jakby brakowało, to niech ktoś wy­skoczy i weźmie jeszcze, i poda kobietom!

-- Dobrze! -- wrzasnął Darys. -- Do licha, konie...

-- Bez przesady, to jeszcze wytrzymają -- powie­dział Hok. -- Przecież nie masz na zimę innego wierz­chowca?

-- No nie...

Patrzyli, jak żar dochodzi do połowy długości drą­gów.

-- Może wyskoczę teraz, jak jest względny spokój, co? -- zapytał Brou.

-- A może się kończy? -- odpowiedział pytaniem Darys. -- Ja bym chwilę poczekał, jak się zacznie wzmagać, to ja wyskoczę. -- Uśmiechnął się. -- Bo to mój plan.

-- Dobrze -- nadspodziewanie ochoczo zgodził się Brou.

-- Stoi.

Siedzieli chwilę w ciszy, wyglądało, że rację ma Darys, natężenie wiatru słabło, obłoki mglistego lodu wydycha­ne przez usta zmieniły się w wilgotne chmurki, potem stały mniej widoczne -- robiło się wyraźnie cieplej. Darys klepnął się w kolano.

-- Ja jednak wyskoczę zobaczyć, co z wierzchowca­ mi. Jakby robiło się gorzej, wrócę ze smolipałem. Cze­kajcie spokojnie.

Rzucił się na czworaki i atakując pochyloną głową dach namiotu, wysunął się na zewnątrz, przez chwilę w namiocie było jaśniej. I zimniej.

Wrócił szybko.

Zziębnięty, ale bez drągów.

-- Chyba się kończy. Ale wszystko pokrywa szadź, chciałem zaprowadzić konie gdzieś w parów, ale tam jest gorzej, wiecie? Jar skręca zaraz i idzie wzdłuż osi wia­tru -- jeden wielki lodowy kocioł. Nam się udało niesa­mowicie, że ta kotlinka jest w poprzek podmuchów.

Zatarł zgrabiałe dłonie.

-- Aha -- dodał. -- Nie ma już strumienia. Musiał zamarznąć tam, na górze.

-- A to jak rozmarznie, nie zaleje nas?

-- E tam! Przecież nie rozmarznie w jednej chwili!

-- Jesteś pewien? -- zapytał kowal.

Wojownik myślał chwilę. Już kilka rzeczy w tej kra­inie zaskoczyło go niemile, musiał przyznać, że ludzka logika, jaką się posługiwał w swoim świecie, tu nieko­niecznie musiała służyć równie dobrze.

-- Prawda, tu się wiele dziwnych rzeczy zdarzało...

Przesiedzieli pogrążeni każdy w swoich myślach do­bre pół celii, potem usłyszeli głos Waltana:

-- Chyba już nie ma na co czekać, skończyło się!

Wyszli na odmieniony świat. Dokoła wszystko lśni­ło i jarzyło się. Blade słońce rozkwitało w miriadach kryształków, nie było śniegu, więc rośliny zachowały pod cienką warstewką lodu barwy, lśniły zielone źdźbła traw, jarzyły się kolorowe czubki ziół, mieniły kwiaty.

-- Przynajmniej piękny widok -- stwierdziła Wymi-na. Ton, jakim to powiedziała, jakby mówiła: ,,Ta derka się nada, choć jest dziurawa", stał w wyraźnej sprzecz­ności z treścią słów.

-- Piękne... -- sapnął Onro.

-- Jak wyrzeźbione w szlachetnych kamieniach -- wolno powiedział Waltan.

-- Piękne, owszem -- odezwała się Nanteli, strzepu­jąc z buta jakieś przymarzłe źdźbło. -- Ale opamiętaj­cie się z tymi zachwytami -- zgasiła towarzyszy. -- Nie chodziło o upiększenie świata, tylko o zamrożenie nas. Gdyby nie ten jar, kto wie czy nie tworzylibyśmy teraz pięknej grupy lodowych rzeźb!

Ta długa jak na nią wypowiedź uświadomiła wszyst­kim, że oto kolejny raz wywinęli się niebezpieczeń­stwu.

-- Ktoś na nas dybie -- stwierdził Onro.

Wszystkie głowy odwróciły się w jego kierunku.

Myśl była może niezbyt odkrywcza, ale nikt jej dotych­czas nie wypowiedział na głos. Rozległy się pochrząki-wania i kasłanie. Darys rozpędził się i wbiegł po stro­mym tu zboczu na górę, odszedł od krawędzi skarpy. Wrócił po chwili.

-- Na górze jest równie pięknie -- powiedział z na­ciskiem na ,,równie pięknie" -- ale nie możemy wyru­szyć przez jakiś czas, bo każda trawka tnie jak odłamek szkła, konie nam się pokaleczą.

-- No to możemy zjeść śniadanie -- klasnął w dło­nie sztucznie wesoły Waltan.

Okazało się, że zamarznięte rośliny cięły również tu, w jarze. Trzeba było stąpać ostrożnie, z góry stawiając stopy, by złamać ostre źdźbła.

-- Chodzimy jak trupa kuglarzy! -- zawołała Zenke.

-- Raczej komediantów! -- ponuro odpowiedział Waltan, ssąc krwawiący palec: zbyt gwałtownie strzep­nął przyczepioną do spodni łodygę ziela.

Słońce, choć blade, jednak grzało, szadź, szron i lód topiły się, i to coraz szybciej. Zanim zapłonęło uczciwe ognisko ogrzewające kociołek z wodą na szarletkę, blask wyraźnie osłabł, a jeszcze chwilę potem rośliny pozba­wione usztywniających je powłok z lodu zaczęły zginać się sparzone mrozem, tracić soczyste barwy.

Śniadanie kończyli w otoczeniu burych traw, za­marznięte dno strumyka powlokła warstwa spływającej wody, kryształki lodu lśniły tylko na pogrążonym jeszcze w cieniu wschodnim zboczu parowu. Zapo­biegliwy kowal naczerpał wody do wykonanych z fo­czej skóry wiader zwijanych na czas podróży i postawił na słońcu, by się ogrzała nieco przed napojeniem koni. W milczeniu spakowali obóz i wyjechali z parowu. Jak okiem sięgnąć otaczała ich bura, niemiła oku równina, wczoraj zielona jeszcze i bujna. Dziś była to ruina. Co prawda nie tak ponura i beznadziejna jak po przejściu Ognistego Bicza, ale i tak dopiero za kilka tygodni roz­kwitnie tu życie.

-- Najpierw ogień, teraz lód -- powiedziała Wy-mina do nikogo w szczególności. Jechali szeroką ławą, w ukształtowanym już przez te kilka dni podróży szy­ku: powózka w środku, konni po bokach albo wyprze­dzali i osłaniali z tyłu. -- Ciekawam... -- umilkła, nie kończąc.

-- ...co jeszcze może być na nas zesłane, prawda? -- dokończyła za nią Zenke.

-- Woda -- rzucił ponuro Darys. Wstrząsnął nim dreszcz. -- Nie lubię deszczy, wody, wilgoci... jedną woj­nę, całoroczny kontrakt, spędziłem w nieustającej ule­wie. -- Uśmiechnął się ponuro. -- Najlepiej szło nam zdobywanie miast, bo tam były suche komnaty. Nawet piwa i wina już nam się nie chciało. Wiecie, o czym ma­rzyłem?

-- O sucharze -- rzuciła spokojnie Nanteli, patrząc przed siebie. Potem wolno się odwróciła i gdy zaskoczo­ny Darys uniósł jedną brew i przechylił głowę na znak

uznania, lodowata piękność nagle nieznacznie puściła do niego oko.

Wojownik otworzył usta i długą chwilę jechał z nie­zbyt mądrą miną.

-- Jakieś zwierzęta? -- powiedział Brou, kontynu­ując wyliczanie możliwych nieszczęść.

-- Były... przecież tufjje? -- pokręcił głową Darys.

Przez chwilę wszyscy myśleli. Potem Waltan roze­śmiał się.

-- Skoro nie potrafmy nic wymyślić, to może już nic nie jest przewidziane? -- zawołał wesoło.

Zbliżali się do drogi. Pokryta przede wszystkim mchem albo czymś, co mech przypominało, wyróżnia­ła się soczystym zielonym kolorem, zielona kreska w bu­rym otoczeniu.

-- Magia jest w Aqemal -- powiedziała nagle głoś­no, nadmiernie głośno Nanteli.

-- Co masz na myśli? -- zapytał Mag, bo to do nie­go kierowane były te słowa.

-- Tufjje to przecież nie są zwyczajne zwierzęta? -- Odwróciła wolno głowę w stronę Maga, ale do niego nie puściła oka.

Waltan patrzył na nią z zaciekawieniem, które prze­szło w zdumienie, a potem w oszołomienie.

-- Widziałem kiedyś kamniomewy, ciskające cał­kiem sporymi kamieniami ptaki -- powiedział Darys.

-- A ja ptaki znoszące jaja pod wodą -- dodała Wy-mina.

-- A fruwające żmije albo...

Waltan uniósł rękę. Darys umilkł.

-- Ale tufjje... No-o... Nie są zwyczajne jak kam-niomewy -- przyznał Mag.

-- A Bicz Ognisty to zwyczajne zjawisko, jak piorun czy Magia? -- zapytała piękność.

-- Nie mam pewności -- odpowiedział Mag, mar­szcząc w namyśle czoło -- ale postawiłbym na Magię.

-- A ta lodowa wichura w lecie? -- zadała trzecie pytanie Nanteli.

-- I ten pysk na niebie? -- dodał nagle Hok, dotąd z zainteresowaniem słuchający tylko wymiany zdań.

Wózek kierowany przez Onro dojechał do drogi, chłopak nie skręcał jednak, jak wszyscy czekał na od­powiedź Waltana.

-- Masz rację... Coś tu jednak zostało... -- powie­dział do siebie Mag i znieruchomiał z przygryzioną war­gą i wysuniętą żuchwą. -- Przesącza się czyżby?

Jego koń parsknął, Waltan wrócił do rzeczywi­stości.

-- Tak czy tak, jechać musimy, więc jedźmy -- rzucił.

Ale tym razem nie wypuścił się na przód, jak zwykle czynił, tylko został na samym końcu, jakby chciał nie myśleć o drodze, tylko człapać utartym szlakiem i móc pogrążyć się w rozmyślaniach.

-- Co to były te tufjje? -- zapytał Hok, gdy wózek skręcił na drogę.

-- Ach, takie jakieś widmowate feje -- powiedzia­ła niedbale, machnąwszy malutką dłonią, karlica. -- Wyglądały jak zgęstki mgły i koniecznie chciały się do nas przytulać. Ani tego przeciąć, ani nabić guza, okazało się, że ogień je dość skutecznie odstrasza, więc po prostu użyliśmy smolipałów i ustąpiliśmy pola.

-- Bicz Ognisty, jak rozumiem, to coś jak to dzisiaj, tylko palące, a nie mrożące?

-- Tak. Wał czy chmura żaru przetoczyła się przed nami albo inaczej: zdołaliśmy się wycofać, bo byliśmy na skraju, jeszcze trochę i byłoby po nas... Spłonęła oko­lica, miasto, wsie... Pasmo żaru chyba na dzień dobre­go kłusa...

-- Ciekawe, na ile się ciągnie pasmo tej zgorzeli? -- rzucił jadący po drugiej stronie wózka Darys.

Określenie było trafne, wszystkie poza mchem na drodze rośliny zostały sparzone, zwiędły, pochyliły kwiatostany i gałązki, przede wszystkim zaś zbrązowia-ły jak maźnięte żarem.

-- Musielibyśmy -- odezwał się z mądrą miną Onro -- pojechać w obie strony, prawda? Nie wiemy, gdzie się zaczyna, to nie wiemy, jak jest szerokie.

-- Słusznie mówi -- pochwaliła go karlica. -- Ale nie wiem, czy nas to bardzo interesuje...

-- Chyba że przez kilka dni konie nie będą miały co jeść -- powiedziała Nanteli.

-- Moja droga -- Zenke odwróciła się i wbiła w pięk­ność przesadnie zdumione spojrzenie -- czy nikt ci nie mówił, że nosisz w pięknym ciele niezmierzone pokłady goryczy i... i... krzywego widzenia świata?

-- Krzywego? -- uniosła brew Nanteli.

Jadącemu od jej strony Darysowi zabrakło tchu. Nanteli była tak piękna, tak...

O bogowie, po co komu tyle... -- pomyślał Darys. Zenke nie dała się zauroczyć.

-- Krzywego, tak. Bo jeśli widzisz tylko jedną stronę monety, to nie masz pewności, czy nie jest fałszywa.

Energia Nanteli chyba się jednak wyczerpała, nie wdała się w spór, rzuciła spojrzenie na niebo, a ten ruch powtórzyli za nią i Hok, i Darys, potem opadła pleca­mi na oparcie i jakby zapadła się w siebie. Karlica po­czekała chwilę, ale widząc, że nie udało jej się wciągnąć Nanteli w dłuższą wymianę zdań, zrobiła minę mówią­cą bezgłośnie: ,,Zrobiłam, co mogłam, już nie mam po­mysłu".

Jechali w milczeniu niemal półtorej celii, potem Wal-tan przyspieszył nieco, dogonił wózek, przy którym -- tak się jakoś już utarło -- odbywały się narady w mar­szu. Wyglądało, że jeszcze się nie rozgrzał, miał siny nos i duże cienie pod oczami. Dwudniowa szczecina na po­liczkach powodowała, że jakby ściemniał, spochmurniał, spoważniał. Albo zachorował.

Odkaszlnął.

-- Przemyślałem wszystko... Wszystko, co mogłem -- dodał z wątłym uśmiechem. -- Do Pieczary prowadzą dwie drogi, jedna przez jakiś jeszcze czas wygodniejsza,potem stopniowo coraz gorsza, przez góry mało wody, ziąb, wiatry w wąwozach. Druga droga od razu jest gor­sza. Trochę krótsza. Trochę, nieznacznie. Choć i godzi­na takiej drogi nikomu nie sprawi przyjemności. Dziś jeszcze nie musimy podejmować decyzji, jutro po połu­dniu -- trzeba. Albo skręcamy na gorszy szlak, albo je­dziemy lepszym, na dodatek trafmy do kasztelu mojego dobrego przyjaciela Melepona Grakohewa. Tam może­my odsapnąć dzień, może dwa?

Zenke wymieniła spojrzenie z Wyminą, która sły­sząc, że odbywa się coś jak narada, ustąpiła na drodze miejsca wózkowi, sama ulokowała się na skrzydle. Wo­jowniczka uniosła brew. Mag dotychczas nie radził się ich, a oni nie mieli mu za złe, że nie pyta o zdanie w kwe­stiach, o których i tak nie mieli pojęcia. Pytanie o popas zdradzało jednak wątpliwości, jakie zrodziły się w du­szy Waltana. No i nagle użył słowa ,,pieczara", czyli jed­nak coś wiedział? Wymina przez chwilę starała się nie patrzeć na Maga.

-- Wydaje się, że pierwsza możliwość jest lepsza, z popasem, dlaczego więc pytasz? -- zapytała Zenke, która jakby wzięła na siebie od początku trud zadawa­nia pytań Waltanowi.

-- No właśnie, dlaczego? -- zapytał Mag. -- Sam nie wiem, wiele się tu zmieniło...

-- Obawiasz się zdrady? -- rzuciła Wymina.

-- Tego też... -- przyznał ochrypłym głosem Wal-tan. Odchrząknął. -- Łatwo jest być szlachetnym i przy­jaznym, kiedy okoliczności temu sprzyjają. Już mi się tu tak nie podoba jak kiedyś -- poskarżył się jak dziecko.

Wywołało to kilka uśmiechów na twarzach jego to­warzyszy, przelotnych i nieśmiałych. Wymina pomyśla­ła, że cała ta wyprawa, trochę wymuszona, trochę chyba z góry skazana na niepowodzenie, nie sprzyjała wesoło­ści. Najprościej byłoby powiedzieć, że tworzymy grono skazańców, którzy wiedzą, że ucieczka spod szafotu i tak się nie uda, ale co mamy do wyboru -- wracać? A ja? I tak mam lepiej od innych, oni nie wiedzą, że ja też miałam cel, odwiedzając Maga, że biorę udział w wypra­wie nie z przyjaźni, a przynajmniej nie tylko z przyjaźni. Zacisnęła dłonie w pięści, zorientowała się, że wierzcho­wiec wyczuł delikatne naprężenie wodzy, zastrzygł usza­mi. Wyprostowała palce, odetchnęła głęboko. Spokojnie. Żadnych gwałtownych działań. Spokojnie.

Obejrzała się, napotkała czujne spojrzenie nowego towarzysza, prześliznęła się po nim, popatrzyła na in­nych, ciągle kątem oka wyczuwając uważny wzrok czar­noskórego.

Zaniepokoiła się niespodziewanie, myślał Hok. Dziwna kobieta. Jak dziwne całe to towarzystwo, do którego ktoś dziwny pewnie dziwnym sposobem mnie przysłał. Dlaczego nic nie pamiętam? Nie nic, ale bli­sko? Pamiętam, że był człowiek Malkon Dorn, że miał być królem... królem... ale czego? Yara! Nie, nie królem Yara, Yara to posępna kraina, przez którą wędrowaliśmy. I potem -- czerń, mrok, cisza... Jakbym umarł, jakbym zasnął i obudził się dopiero tu...

Jeszcze nie było południa, a wszyscy poczuli się nagle zmęczeni, senni, znużeni. Na świat opadła chusta, przez którą światło wprawdzie przenikało, ale nie radowało serc, nie pobudzało do życia. Przegłodzone multony trzeba było co i rusz ponaglać do raźniejszego kroku.

Gdyby nie bat i potrząsanie lejcami, zasnęłyby w mar­szu albo w ogóle stanęły.

Ich ospałość udzieliła się ludziom, a może po prostu ogrzali się i ciepło ich zmorzyło?

Polujący nad głowami korsun, głodny i zły, zwrócił na chwilę spojrzenie żółto nakrapianych niemal czar­nych oczu na grupę. To były jedyne poruszające się punkty w okolicy. Z dużej wysokości widział dziwnie ubarwioną ziemię: na południe ogromny szary pas, jed­nolity i śmierdzący tak, że nawet pod obłokami i kiep­skie nozdrza polującego ptaka wyczuwały kwaśny swąd; nad tym pasem nic nie nadawało się do jedzenia. A kor-sun był już ptakiem dorosłym i nie pamiętał, żeby nic żywego, kompletnie nic nie było do upolowania, albo -- w najgorszym razie -- żeby nie było żadnego ścierwa do zjedzenia. Ten pas jałowej ziemi pojawił się dwa dni temu, ptak widział tylko błysk w tej okolicy i czuł go­rąco, ale nie interesował się, po prostu przesunął rewir nieco na północ. Dziś rano natomiast wydarzyło się coś i nad jego gniazdem. Na szczęście pustym. I on, i jego towarzyszka wzlecieli, nie upolowawszy nic, przeczekali zaskakującą suchą burzę, a teraz usiłowali znaleźć na zie­mi bodaj nieżywą mysz, wróbla, padłego węża...

Nie było nic.

Korsun otworzył dziób i zaskwirlił przeciągle. Jego samica odpowiedziała znajomym skrzekiem.

Jeśli tak będzie nadal, jutro oba ptaki przeniosą się jeszcze dalej na północ.

Ale to niedobre wyjście. Tam są cudze rewiry, może trzeba będzie się dzielić, może nawet bić.

Uskrzydlony drapieżnik jeszcze raz rzucił okiem na grupę ludzi i koni. Może zaczną się mordować, jak już nieraz bywało? Zostanie ścierwo konia albo człowieka, będzie uczta.

Lepiej konia. Mniej dziwnych osłon, uprzęży, rze­mieni, blach...

Więcej mięsa, ścierwa, juchy.

Korsun zaskwirlił i widząc, że nic nie wskazuje, by grupa zaczęła ze sobą walczyć, wzbił się wyżej i pociąg­nął na północ.

Nie tracąc z bystrych oczu ludzi i zwierząt, także po­dążających na północ...

Na sąsiedniej półce

Szukasz książki, audiobooka? Skorzystaj z wyszukiwarki
;

REKLAMA

LINKI SPONSOROWANE

REKLAMA

Zapraszamy na zakupy

REKLAMA

Najnowsze informacje na Tu Stolica

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

REKLAMA

Top hotele na Lato 2024
Top hotele na Lato 2024

Kup bilet

Znajdź swoje wakacje

Powyższe treści pochodzą z serwisu Wakacje.pl.

Polecamy w naszym pasażu

REKLAMA

REKLAMA

City Break
City Break